Wstęp Główny Szlak Beskidzki Strona Główna
Etap I - Bieszczady Etap II - Beskid Niski Etap III - Beskid Niski i Sądecki Etap IV - Gorce Etap V - Beskid Żywiecki Etap VI - Beskid Żywiecki Etap VII - Beskid Śląski

dzień12 dzień13 dzień14 dzień15 dzień16 dzień17 dzień18 dzień19
...poprzedni dzień

Był lipiec. Wakacje w pełni, a pogoda znów narażała nas na stres. Przez Kraków właśnie przeszedł front atmosferyczny i dopiero co przestało padać. Była zatem nadzieja, że deszczu nie będzie jeszcze przez kilka dni. Ale front odsuwał się na wschód, czyli dokładnie tam, gdzie mieliśmy zamiar się udać. Goniliśmy go z nadzieją na przegranie tego wyścigu.

Dzień 12, 7 lipca 2010 r.

Wstajemy wcześnie, przed piątą rano. Ileż to człowiek musi się namęczyć, żeby odpocząć... Kanapki są już przygotowane, plecaki spakowane czekają od kilku dni. Znów przed nami kilka godzin jazdy autobusem, a potem jeszcze kilkukilometrowy marsz przez góry. O godzinie 6.30 startujemy z dworca. Jedziemy do Krosna. W Krakowie w tym czasie jest lekki chłód i niewielkie zachmurzenie. Z upływem czasu, czy raczej w miarę pokonywanych  kilometrów, warunki pogodowe się pogarszają. To było do przewidzenia, jednak miałem nadzieję, że front będzie szybszy. Gdy w Tarnowie zaczyna lekko padać, miny nam rzedną. Dalej autobus jedzie bocznymi drogami. Droga z Pilzna do Jasła jest zamknięta z uwagi na popowodziowe szkody. Widzimy, że kierowca ma spore problemy z odnalezieniem się na tej objazdowej trasie. Często zatrzymuje się i pyta miejscowych o kierunek. W międzyczasie zaczyna padać coraz mocniej. Gdy dojeżdżamy do Krosna po prostu leje. Staram się być dobrej myśli. Przecież ten deszcz zaraz musi się skończyć. Niestety front jest wyjątkowo leniwy i porusza się tempem śpiącego żółwia. Na horyzoncie nie widać żadnego przejaśnienia. W oczekiwaniu na autobus do Nowej Wsi, względnie na poprawę pogody, z nudów zwiedzamy dworzec. Nie jest to może obiekt specjalnie wart uwagi, ale mają tu ciekawy kibelek. Z daleka wygląda trochę jak szeroki słup ogłoszeniowy. Ma kształt walca i stoi na środku niewielkiego placu. Trzeba jednak przyznać, że jego stan jest co najmniej zadowalający. Jest nawet ciepła woda. Niestety jest płatny. Ale co tam - stać nas! Konstatuję również z pewnym zakłopotaniem, że w poprzednim autobusie zostawiłem swoją wodę do picia. Hmmm... koszty rosną. Wydaję około 2-ch złotych na nowy napój i solennie obiecuję sobie tym razem dobrze go pilnować.
Po jakimś czasie z mieszanymi uczuciami wsiadamy do autobusu jadącego w kierunku Barwinka. Pada, jak padało, a my po dojechaniu do celu będziemy po prostu musieli ruszyć w drogę. Nawet schować się nie będzie gdzie. Po kilkudziesięciu minutach wysiadamy na przystanku w Nowej Wsi. Dokładnie w miejscu, w którym w maju przerwaliśmy naszą wędrówkę. Na szczęście stoi tu wiata przystankowa. Co prawda jest w niej tymczasowy i okazjonalny kibel, więc brud, syf i malaria, ale mamy gdzie się oporządzić. Okrywamy plecaki pokrowcami, a siebie pelerynami i po chwili zastanowienia ruszamy. Krótki odcinek musimy przejść poboczem drogi. Jest to trasa międzynarodowa, wiodąca na południe Europy, stąd co chwila mijają nas pędzące TIRy, wdzięcznie ochlapując tak unoszoną z jezdni, jak i padającą z góry wodą. Na szczęście to krótki odcinek. Choć jeśli mowa tu o szczęściu, to jest ono tylko połowiczne, albowiem wejście w zarośla, a takim właśnie terenem prowadzi tu szlak, też do przyjemnych nie należy. Pierwsze kilkaset metrów takiej trasy powoduje, że od dołu jesteśmy mokrzy. Moje buty co prawda jeszcze się trzymają, ale nie mam złudzeń. Dłuższego marszu w wysokiej mokrej trawie nie wytrzymają. Do tego cały czas pada, więc woda z peleryny ścieka mi na spodnie. Podwijam nogawki najwyżej jak się da. Na domiar złego jest po prostu zimno. Szczęściem po chwili wracamy na asfalt - tym razem nieuczęszczany przez samochody - i szlak dochodzi do pustelni św. Jana z Dukli. Oczywiście tak dobra droga w tym miejscu kończy się. Dalej jest dróżka leśna. Ale i tak nie jest najgorzej. Wydaje się, że pada ciut mniej. Ale może to tylko złudzenie...  Idziemy długi czas lasem. Na szczęście szlak przebiega tu dość łagodnie, nie ma stromych podejść czy zejść

...wejście w zarośla...

Pustelnia św. Jana z Dukli

...podwijam nogawki najwyżej...
Gdy w  końcu wychodzimy z lasu na łąkę nad Chyrową, jesteśmy już trochę przemarznięci. Pojawia się wiatr. Robimy kilkuminutowy postój przy jakiejś szopie lub raczej tym, co z niej zostało, po czym zaczynamy schodzić do wsi. Idziemy odkrytym terenem w deszczu z wiatrem wiejącym w twarze. Na szczęście nie leje, tylko kropi. Basia buty ma już dokładnie przemoczone, teraz jeszcze ją przewiewa. Jej peleryna w obecnym stanie nadaje się już raczej na worek na śmieci. Potargana, i furkocząca na wietrze bardziej przeszkadza, niż pomaga.

Do schroniska agroturystycznego w Chyrowej dochodzimy w momencie, gdy oboje mamy już serdecznie dość. Choć gdyby bardziej zagłębić się w temat, to nazwa miejscowości wcale nie jest oczywista. Raz pisana jest jako Chyrowa, a innym razem Hyrowa. Nawet samo schronisko ma wyraźny problem z tożsamością, prezentując odmienną pisownię na samym budynku i na stojącej przed nim tablicy. Formalnie nazwa została zmieniona w 1968 roku. Ale widać, że do tej pory pisownia przez "Ch" nie do końca się przyjęła.

W schronisku prócz nas mieszka grupa szkolnej młodzieży, najprawdopodobniej kolonistów. Poniżej jest też pole namiotowe, na którym, przechodząc obok, widzieliśmy kilka rozstawionych namiotów. Ich mieszkańcom musiało nieźle dolać, bo kilka okrytych jest dodatkowo folią. Zajmujemy dość obszerny, 4-osobowy pokój. W międzyczasie deszcz przestaje padać i wygląda, że przez jakiś czas nie będzie. Ponieważ jest dopiero około piątej po południu, decydujemy się dobić spacerem. Idziemy do sklepu mieszczącego się w Iwli. To jakieś 3 kilometry w jedną stronę. Po drodze przyłącza się do nas niewielka, czarna podpalana suczka. Towarzyszy nam wiernie w obydwie strony. Idąc, oglądamy kilka okazałych pensjonatów tworzących stację narciarską obok stoku z wyciągiem, a także kilka małych gospodarstw agroturystycznych. Przechodzimy tzw. Doliną Śmierci, która swoją nazwę wzięła od ciężkich walk, jakie rozegrały się tu we wrześniu 1944 roku pomiędzy jednostkami pancernymi Armii Czerwonej i Wehrmachtu. W drodze powrotnej oglądamy z zewnątrz położoną nad rzeką, drewnianą greckokatolicką cerkiew. Z nadzieją spoglądamy na niebo, ale z przewalających się chmur trudno wnioskować, jaka będzie pogoda. Po kolacji i kąpieli kładziemy się spać, mając nadzieję, że następny dzień będzie przynajmniej bez deszczu.

Cerkiew w Hyrowej

Nasza towarzyszka

...problem z tożsamością...
następny dzień...