Był lipiec. Wakacje w pełni, a pogoda
znów
narażała nas na stres. Przez Kraków właśnie przeszedł front
atmosferyczny i dopiero co przestało padać. Była zatem nadzieja, że
deszczu nie będzie jeszcze przez kilka dni. Ale front odsuwał się na
wschód, czyli dokładnie tam, gdzie mieliśmy zamiar się udać.
Goniliśmy go z nadzieją na przegranie tego wyścigu. |
|
Dzień
12, 7 lipca 2010 r. |
|
Wstajemy wcześnie, przed piątą rano.
Ileż to
człowiek musi się namęczyć, żeby odpocząć... Kanapki są już
przygotowane, plecaki spakowane czekają od kilku dni. Znów
przed
nami kilka godzin jazdy autobusem, a potem jeszcze kilkukilometrowy
marsz przez góry. O godzinie 6.30 startujemy z dworca.
Jedziemy
do Krosna. W Krakowie w tym czasie jest lekki chłód i
niewielkie
zachmurzenie. Z upływem czasu, czy raczej w miarę
pokonywanych
kilometrów, warunki pogodowe się pogarszają. To było do
przewidzenia, jednak miałem nadzieję, że front będzie szybszy. Gdy w
Tarnowie zaczyna lekko padać, miny nam rzedną. Dalej autobus jedzie
bocznymi drogami. Droga z Pilzna do Jasła jest zamknięta z uwagi na
popowodziowe szkody. Widzimy, że kierowca ma spore problemy z
odnalezieniem się na tej objazdowej trasie. Często zatrzymuje się i
pyta miejscowych o kierunek. W międzyczasie zaczyna padać coraz
mocniej. Gdy dojeżdżamy do Krosna po prostu leje. Staram się być dobrej
myśli. Przecież ten deszcz zaraz musi się skończyć. Niestety front jest
wyjątkowo leniwy i porusza się tempem śpiącego żółwia. Na
horyzoncie nie widać żadnego przejaśnienia. W oczekiwaniu na autobus do
Nowej Wsi, względnie na poprawę pogody, z nudów zwiedzamy
dworzec. Nie jest to może obiekt specjalnie wart uwagi, ale mają tu
ciekawy kibelek. Z daleka wygląda trochę jak szeroki słup ogłoszeniowy.
Ma kształt walca i stoi na środku niewielkiego placu. Trzeba jednak
przyznać, że jego stan jest co najmniej zadowalający. Jest nawet ciepła
woda. Niestety jest płatny. Ale co tam - stać nas! Konstatuję
również z pewnym zakłopotaniem, że w poprzednim autobusie
zostawiłem swoją wodę do picia. Hmmm... koszty rosną. Wydaję około 2-ch
złotych na nowy napój i solennie obiecuję sobie tym razem
dobrze
go pilnować.
Po jakimś czasie z mieszanymi uczuciami wsiadamy do autobusu jadącego w
kierunku Barwinka. Pada, jak padało, a my po dojechaniu do celu
będziemy po prostu musieli ruszyć w drogę. Nawet schować się nie będzie
gdzie. Po kilkudziesięciu minutach wysiadamy na przystanku w Nowej Wsi.
Dokładnie w miejscu, w którym w maju przerwaliśmy naszą
wędrówkę. Na szczęście stoi tu wiata przystankowa. Co prawda
jest w niej tymczasowy i okazjonalny kibel, więc brud, syf i malaria,
ale mamy gdzie się oporządzić. Okrywamy plecaki pokrowcami, a siebie
pelerynami i po chwili zastanowienia ruszamy. Krótki odcinek
musimy przejść poboczem drogi. Jest to trasa międzynarodowa, wiodąca na
południe Europy, stąd co chwila mijają nas pędzące TIRy, wdzięcznie
ochlapując tak unoszoną z jezdni, jak i padającą z góry
wodą. Na
szczęście to krótki odcinek. Choć jeśli mowa tu o szczęściu,
to
jest ono tylko połowiczne, albowiem wejście w zarośla, a takim właśnie
terenem prowadzi tu szlak, też do przyjemnych nie należy. Pierwsze
kilkaset metrów takiej trasy powoduje, że od dołu jesteśmy
mokrzy. Moje buty co prawda jeszcze się trzymają, ale nie mam złudzeń.
Dłuższego marszu w wysokiej mokrej trawie nie wytrzymają. Do tego cały
czas pada, więc woda z peleryny ścieka mi na spodnie. Podwijam nogawki
najwyżej jak się da. Na domiar złego jest po prostu zimno. Szczęściem
po chwili wracamy na asfalt - tym razem nieuczęszczany przez samochody
- i szlak dochodzi do pustelni św. Jana z Dukli. Oczywiście tak dobra
droga w tym miejscu kończy się. Dalej jest dróżka leśna. Ale
i
tak nie jest najgorzej. Wydaje się, że pada ciut mniej. Ale może to
tylko złudzenie... Idziemy długi czas lasem. Na szczęście
szlak
przebiega tu dość łagodnie, nie ma stromych podejść czy zejść
|
...wejście w zarośla...
|
|
Pustelnia św. Jana z Dukli
|
|
...podwijam nogawki najwyżej...
|
|
Gdy w końcu wychodzimy z
lasu na
łąkę nad Chyrową, jesteśmy już trochę przemarznięci. Pojawia się wiatr.
Robimy kilkuminutowy postój przy jakiejś szopie lub raczej
tym, co z niej zostało, po czym zaczynamy schodzić do wsi. Idziemy
odkrytym terenem w deszczu z wiatrem wiejącym w twarze. Na szczęście
nie leje, tylko kropi. Basia buty ma już dokładnie przemoczone, teraz
jeszcze ją przewiewa. Jej peleryna w obecnym stanie nadaje się już
raczej na worek na śmieci. Potargana, i furkocząca na wietrze bardziej
przeszkadza, niż pomaga.
Do schroniska agroturystycznego w Chyrowej dochodzimy w momencie, gdy
oboje mamy już serdecznie dość. Choć gdyby bardziej zagłębić się w
temat, to nazwa miejscowości wcale nie jest oczywista. Raz pisana jest
jako Chyrowa, a innym razem Hyrowa. Nawet samo schronisko ma wyraźny
problem z tożsamością, prezentując odmienną pisownię na samym budynku i
na stojącej przed nim tablicy. Formalnie nazwa została zmieniona w 1968
roku. Ale widać, że do tej pory pisownia przez "Ch" nie do końca się
przyjęła.
W schronisku prócz nas mieszka grupa szkolnej młodzieży,
najprawdopodobniej kolonistów. Poniżej jest też pole
namiotowe, na którym, przechodząc obok, widzieliśmy kilka
rozstawionych namiotów. Ich mieszkańcom musiało nieźle
dolać, bo kilka okrytych jest dodatkowo folią. Zajmujemy dość obszerny,
4-osobowy pokój. W międzyczasie deszcz przestaje padać i
wygląda, że przez jakiś czas nie będzie. Ponieważ jest dopiero około
piątej po południu, decydujemy się dobić spacerem. Idziemy do sklepu
mieszczącego się w Iwli. To jakieś 3 kilometry w jedną stronę. Po
drodze przyłącza się do nas niewielka, czarna podpalana suczka.
Towarzyszy nam wiernie w obydwie strony. Idąc, oglądamy kilka okazałych
pensjonatów tworzących stację narciarską obok stoku z
wyciągiem, a także kilka małych gospodarstw agroturystycznych.
Przechodzimy tzw. Doliną Śmierci, która swoją nazwę wzięła
od ciężkich walk, jakie rozegrały się tu we wrześniu 1944 roku pomiędzy
jednostkami pancernymi Armii Czerwonej i Wehrmachtu. W drodze powrotnej
oglądamy z zewnątrz położoną nad rzeką, drewnianą greckokatolicką
cerkiew. Z nadzieją spoglądamy na niebo, ale z przewalających się chmur
trudno wnioskować, jaka będzie pogoda. Po kolacji i kąpieli kładziemy
się spać, mając nadzieję, że następny dzień będzie przynajmniej bez
deszczu. |
Cerkiew w Hyrowej |
|
Nasza towarzyszka |
|
...problem
z
tożsamością... |
|
|