|
Dzień
13, 8 lipca 2010 r. |
|
Wstajemy nie dowierzając własnym
oczom. Jest
piękne słońce i niebieskie niebo. Po wczorajszym deszczu i chmurach są
tylko pozostałości w postaci kałuż. Nie mamy jednak żadnych złudzeń.
Łąki będą mokre, a ścieżki błotniste. Zjadamy energetyczne śniadanie,
czyli moje zaczarowane płatki oraz Basine kanapki z obowiązkową kawą i
tuż po godzinie 8.00 ruszamy. Dziś czeka nas długa droga. Około 35 km z
dużą ilością podejść i zejść. Buty po wczorajszym dniu nie zdążyły
jeszcze wyschnąć, ale w zasadzie nie robi nam to wielkiej
różnicy, ponieważ zaraz po zejściu z drogi na szlak,
wspinamy się łąką w trawie po pas. Trawa oczywiście też nie zdążyła
wyschnąć. Zauważa nas znajoma z poprzedniego dnia. Wygląda, że dziś
również ma ochotę nam potowarzyszyć. Pamiętając o
doświadczeniach z Ukrainy, kiedy to podobna przybłęda wędrowała z naszą
grupą przez kilka dni, nie pozwalamy na to i delikatnie ją przepędzamy.
Prawdopodobnie ma tu gdzieś swój dom, tylko natura w niej
siedzi włóczęgowska, a my już mamy swojego psa.
Wchodzimy do lasu i natychmiast pojawia się kolejny stary, choć
nielubiany znajomy - błoto. Nie opuści nas prędko. Znacznie prędzej
opuści nas szlak. Zasadniczo, chcąc być ścisłym, to my go opuszczamy. W
sposób niezamierzony rzecz jasna. Oznakowanie szlaku jest
dość marne, a my jeszcze do tego nie przywykliśmy. Wchodząc na Polanę
(651m), nie zauważamy omszałego drzewa, na którym ledwo
widoczna strzałka nakazuje zejście z w miarę wygodnej drogi na ledwie
widoczną ścieżkę. Idziemy więc tą wygodną drogą miło sobie rozmawiając.
Po drodze robimy nawet pierwsze wspólne widokowe zdjęcie z
Łysą Górą w tle. I
tylko nie zgadza nam się lekko kierunek marszu i to, że zaczynamy
wyraźnie schodzić w dół. Znaków oczywiście też
nie ma.
Wracamy kilkaset metrów. Dochodzimy do ostatniego widzianego
znaku i do miejsca, w którym popełniliśmy błąd. Z naprawdę
sporym trudem odnajdujemy ledwie widoczną strzałkę. Jest to o tyle
dziwne, że już tego dnia zdarzyło się nam widzieć znaki informujące o
skręcie szlaku w miejscu, gdzie po prostu skręcała droga. Wszystko
wskazuje zatem na to, że należy ostro się pilnować i często wspomagać
mapą. Przed Łysą Górą (641 m) robimy krótki
postój na małe co nieco, po czym ruszamy dalej. Po chwili
spotykamy dwie pierwsze turystki na szlaku. Zamieniamy kilka zdań.
Młode dziewczyny idą w przeciwnym kierunku i również
narzekają na fatalne oznakowanie. Opowiadają, jak same kilkakrotnie
musiały iść na azymut poszukując właściwej drogi. |
...z Łysą Górą w tle...
|
|
Przed nami Beskid Niski
|
|
Schodząc
z
Łysej Góry, mijamy Grzywacką Górę (567 m) z nieco
dziwnym połączeniem krzyża z wieżą widokową. Grzywacką sobie
odpuszczamy. Przed nami jeszcze daleka droga, a zbliża się już
południe. Widzimy w dolinie wieś Kąty, a powyżej nich Kamień (714 m),
na który będziemy się musieli wdrapać. W Kątach pod sklepem
jemy lody,
chwilkę odpoczywamy i ruszamy dalej. Cały czas świeci słońce, ale na
szczęście nie jest gorąco. Gdy jesteśmy w cieniu, jest nawet chłodno.
Sytuacja nieco się zmienia, kiedy ponad Kątami wchodzimy na
łąki. |
Tam
nagrzane powietrze sprawia, że momentami robi się nawet duszno. Po
chwili wchodzimy do rezerwatu "Kamień", o czym informuje nas
– a jakże – tablica kategorycznie zabraniająca
wstępu na teren rezerwatu, który jest obszarem ochrony
ścisłej w obrębie Magurskiego Parku Narodowego. Pod tym, jakże
wyrazistym zakazem, znajduje się kolejna tabliczka informująca, że
zakaz jednak nie dotyczy szlaku turystycznego. Eh, polskie zamiłowanie
do zakazywania wszystkiego i późniejsze mnożenie
wyjątków... Dodatkowego smaczku dodaje znak drogowy stojący
kilka metrów dalej, na niemal niewidocznej leśnej ścieżce,
oznaczający drogę dla pieszych. Jak wisienki na torcie, brakuje mi pod
znakiem tabliczki - "dotyczy turystów". |
...bakuje
pod nim tabliczki... |
|
Wstąpiwszy w leśne czeluście
rezerwatu,
jesteśmy od
razu zmuszeni do ostrej wspinaczki. Podejście jest tu naprawdę strome.
Do tego, jak to w rezerwacie, nikt nie przejmuje się wiatrołomami,
które gremialnie postanowiły rzucać się właśnie na ścieżkę.
Kilka razy musimy złamać zakaz schodzenia ze szlaku i iść na przełaj,
przedzierając się przez splątane pędy ostrężnic. Łapią nas za nogawki,
jakby złe, że zakłócamy ich spokój. Przez
rezerwat płynie kilka strumyków, w których
uzupełniamy zapasy wody do picia. Na chwilę zatrzymujemy się i batonami
oszukujemy głód. Oszustwo krótkodystansowe, ale
niezbędne, bo zaczynam już opadać z sił. Z Kamienia schodzimy na
Przełęcz Hałbowską, gdzie dopiero jemy większy posiłek.
|
...problem
z
tożsamością... |
|
Obserwujemy tu dwie młode dziewczyny,
prawdopodobnie studentki, robiące badania statystyczne na temat ilości
pojazdów i ich pasażerów przejeżdżających przez
przełęcz. Nie mają wiele do roboty, bo samochody jeżdżą tu dość rzadko.
Jak wynika z tabliczki kierunkowej szlaku, przed nami jest jeszcze 4,5
godziny marszu na Magurę. W tym wspinaczka na Kolanin (705 m),
która daje nam się we znaki nie mniej, niż wspominany przez
nas w tym miejscu bieszczadzki Hon. Z Kolanina idziemy grzbietem Magury
Wątkowskiej w kierunku Świerzowej (801 m). Przez cały czas poruszamy
się bukowym lasem. Niestety widoki są praktycznie żadne. Ale dzisiejsza
trasa taka już będzie. Gdy w końcu dobijamy do Magury (822 m), jesteśmy
solidnie zmęczeni. |
|
...4,5
godziny marszu... |
|
...poruszamy
się bukowym lasem... |
|
...kolejny
krzyż... |
|
Pod szczytem napotykamy na kolejny
krzyż i
tablicę upamiętniającą wizytę w tym miejscu Karola Wojtyły. Obok krzyża
znajdujemy skrzynkę z pamiątkowym zeszytem, w którym
dokonujemy wpisu, pieczątką, której odcisk rzecz jasna
uwieczniamy w naszym dzienniku oraz termometr. Z niejakim zdziwieniem
spostrzegamy, że jest zaledwie 14 stopni ciepła. Na szczęście pozostaje
nam już tylko zejście z Magury do bacówki w Bartnem. Jest
prawie godzina 20.00. Dla nas to 12 godzina marszu. Jesteśmy już bardzo
zmęczeni, ale bliskość schroniska dodaje nam sił.
|
|
...jest
zaledwie 14 stopni... |
|
Nawiązujemy łączność ze światem,
oznajmiając
naszym
najbliższym, że wszystko z nami w porządku i że zaraz będziemy w
schronisku. Zaraz? Gówno, a nie zaraz! Kiedy dochodzimy na
Przełęcz Majdan, nic nie zapowiada jeszcze trudności. Oglądamy piękny
zachód słońca i trochę przyspieszamy, bo zaczyna się
zmierzchać. Gdy według mapy znajdujemy się kilkaset metrów
od schroniska, szlak nagle odbija w lewo w głąb młodego lasu. Po prawej
stronie ścieżki znajduje się ogrodzony siatką młodnik, a nas ścieżka
wiedzie prosto... w bagnisko. Przez chwilę zastanawiamy się, co
robić. |
...piękny
zachód słońca... |
|
Na
kombinowanie alternatywnej trasy nie mamy czasu ani ochoty –
jest coraz ciemniej. Mając nadzieję, że to tylko kilka, kilkanaście
metrów takiej drogi, decydujemy się iść szlakiem. Z
perspektywy czasu patrząc, był to błąd. Szlak obchodząc kwadrat
ogrodzonego młodnika, nie daje szansy na ominięcie ciągnącego się przez
kilkaset metrów bagna. Brniemy przez wodę i błoto, co chwila
zapadając się w nie po kostki. Gdzieniegdzie tylko wykorzystujemy
leżące pnie i kamienie. Mieszkaniec warszawskiej Pragi nie powstydziłby
się zapewne wiązanki przekleństw, jaką wypuściłem pod adresem
odpowiedzialnych za wytyczenie szlaku tą, jakże ciekawą i pełną
niespodzianek trasą. Moje złorzeczenia mógłby nawet usłyszeć
sam pan Orłowicz spoglądający na nas pewnie z góry. Basia
też przeżywa katusze człapiąc w wodzie. Dla niej miarka się przebiera w
momencie, gdy zauważa dorodną pijawkę przyczepioną do zatopionego pnia.
Jednak jej spolegliwa i delikatna natura nie pozwala na podobne do
moich ekscesy językowe. Nasze buty przemoczone po drodze z Nowej Wsi do
Chyrowej, niemal wysuszone po dzisiejszym całodziennym marszu, są teraz
znowu zupełnie mokre. Zresztą nie tylko buty i nie tylko mokre. Moje
spodnie są też nieźle przybrane w błotne barwy ochronne. Jesteśmy
wykończeni po całym dniu, ja jestem wściekły na idiotyczne
poprowadzenie szlaku, a do tego ciągle nie widać schroniska, mimo że
jest już prawie ciemno. Gdy w końcu udaje się nam dobrnąć do celu
zbliża się godzina 21.00. Z nadzieją wchodzimy do budynku i
schroniskowej jadalni. Okienko kuchenne jest już co prawda zamknięte,
ale na nasze szczęście gospodarz ma swoich gości, którzy
dopiero szykują się do kolacji. I my łapiemy się na coś ciepłego.
Solidnie głodny wsuwam po porcji żurku i bigosu. Basia poprzestaje na
żurku. Trzeba wszak dbać o linię.
|
...trzeba
wszak dbać o linię... |
|
Zmordowani
decydujemy się na spanie w pokoju. Będziemy spać w "czwórce"
i mamy współlokatora. Jak się okazuje, idzie tą samą trasą,
tyle że w przeciwnym kierunku. Wymieniamy uwagi na temat oznakowania
szlaku i jego koszmarnego odcinka przy schronisku. Odradzamy mu
pójście "naszą" drogą. Dowiadujemy się też, że dalsza część
trasy w Beskidzie Niskim jest oznakowana słabo, żeby nie powiedzieć
beznadziejnie, a to, co spotykaliśmy do tej pory, to były niewinne
zmyłki. Doprowadzenie siebie i ubrania do porządku zajmuje mi kolejną
godzinę.
|
|
Jeden z moich butów zalany
od
góry błotem, tak śmierdzi bagnem, że decyduję się na
wypranie go w całości, również wewnątrz. Skutkuje to
oczywiście zupełnym jego namoczeniem. Na koniec piorę siebie samego. W
tym
miejscu kilka słów warto poświęcić schroniskowym prysznicom.
Pierwszy raz spotykam "kabinę" z umywalką, nad którą jest
zamontowana bateria wannowa, tzn. taka z prysznicem. Nie grymaszę, choć
stan sanitariatów pozostawia to i owo do życzenia.
Generalnie po
schronisku widać, że jest prowadzone męską, nieortodoksyjną w kwestii
czystości ręką.
Kładziemy
się spać około 23-ciej. Jestem bardzo zmęczony, ale długo nie mogę
zasnąć. Po pierwsze dlatego, że nasz współspacz chrapie
niczym niedźwiedź, a po drugie żurek z bigosem były dość mocno
przyprawione i cały czas chce mi się pić. |
|