Wstęp Główny Szlak Beskidzki Strona Główna
Etap I - Bieszczady Etap II - Beskid Niski Etap III - Beskid Niski i Sądecki Etap IV - Gorce Etap V - Beskid Żywiecki Etap VI - Beskid Żywiecki Etap VII - Beskid Śląski

dzień12 dzień13 dzień14 dzień15 dzień16 dzień17 dzień18 dzień19
...poprzedni dzień

Dzień 13, 8 lipca 2010 r.

Wstajemy nie dowierzając własnym oczom. Jest piękne słońce i niebieskie niebo. Po wczorajszym deszczu i chmurach są tylko pozostałości w postaci kałuż. Nie mamy jednak żadnych złudzeń. Łąki będą mokre, a ścieżki błotniste. Zjadamy energetyczne śniadanie, czyli moje zaczarowane płatki oraz Basine kanapki z obowiązkową kawą i tuż po godzinie 8.00 ruszamy. Dziś czeka nas długa droga. Około 35 km z dużą ilością podejść i zejść. Buty po wczorajszym dniu nie zdążyły jeszcze wyschnąć, ale w zasadzie nie robi nam to wielkiej różnicy, ponieważ zaraz po zejściu z drogi na szlak, wspinamy się łąką w trawie po pas. Trawa oczywiście też nie zdążyła wyschnąć. Zauważa nas znajoma z poprzedniego dnia. Wygląda, że dziś również ma ochotę nam potowarzyszyć. Pamiętając o doświadczeniach z Ukrainy, kiedy to podobna przybłęda wędrowała z naszą grupą przez kilka dni, nie pozwalamy na to i delikatnie ją przepędzamy. Prawdopodobnie ma tu gdzieś swój dom, tylko natura w niej siedzi włóczęgowska, a my już mamy swojego psa.

Wchodzimy do lasu i natychmiast pojawia się kolejny stary, choć nielubiany znajomy - błoto. Nie opuści nas prędko. Znacznie prędzej opuści nas szlak. Zasadniczo, chcąc być ścisłym, to my go opuszczamy. W sposób niezamierzony rzecz jasna. Oznakowanie szlaku jest dość marne, a my jeszcze do tego nie przywykliśmy. Wchodząc na Polanę (651m), nie zauważamy omszałego drzewa, na którym ledwo widoczna strzałka nakazuje zejście z w miarę wygodnej drogi na ledwie widoczną ścieżkę. Idziemy więc tą wygodną drogą miło sobie rozmawiając. Po drodze robimy nawet pierwsze wspólne widokowe zdjęcie z Łysą Górą w tle. I tylko nie zgadza nam się lekko kierunek marszu i to, że zaczynamy wyraźnie schodzić w dół. Znaków oczywiście też nie ma. Wracamy kilkaset metrów. Dochodzimy do ostatniego widzianego znaku i do miejsca, w którym popełniliśmy błąd. Z naprawdę sporym trudem odnajdujemy ledwie widoczną strzałkę. Jest to o tyle dziwne, że już tego dnia zdarzyło się nam widzieć znaki informujące o skręcie szlaku w miejscu, gdzie po prostu skręcała droga. Wszystko wskazuje zatem na to, że należy ostro się pilnować i często wspomagać mapą. Przed Łysą Górą (641 m) robimy krótki postój na małe co nieco, po czym ruszamy dalej. Po chwili spotykamy dwie pierwsze turystki na szlaku. Zamieniamy kilka zdań. Młode dziewczyny idą w przeciwnym kierunku i również narzekają na fatalne oznakowanie. Opowiadają, jak same kilkakrotnie musiały iść na azymut poszukując właściwej drogi.

...z Łysą Górą w tle...

Przed nami Beskid Niski
Schodząc z Łysej Góry, mijamy Grzywacką Górę (567 m) z nieco dziwnym połączeniem krzyża z wieżą widokową. Grzywacką sobie odpuszczamy. Przed nami jeszcze daleka droga, a zbliża się już południe. Widzimy w dolinie wieś Kąty, a powyżej nich Kamień (714 m), na który będziemy się musieli wdrapać. W Kątach pod sklepem jemy lody, chwilkę odpoczywamy i ruszamy dalej. Cały czas świeci słońce, ale na szczęście nie jest gorąco. Gdy jesteśmy w cieniu, jest nawet chłodno. Sytuacja nieco się zmienia, kiedy ponad Kątami wchodzimy na łąki. 
Tam nagrzane powietrze sprawia, że momentami robi się nawet duszno. Po chwili wchodzimy do rezerwatu "Kamień", o czym informuje nas – a jakże – tablica kategorycznie zabraniająca wstępu na teren rezerwatu, który jest obszarem ochrony ścisłej w obrębie Magurskiego Parku Narodowego. Pod tym, jakże wyrazistym zakazem, znajduje się kolejna tabliczka informująca, że zakaz jednak nie dotyczy szlaku turystycznego. Eh, polskie zamiłowanie do zakazywania wszystkiego i późniejsze mnożenie wyjątków... Dodatkowego smaczku dodaje znak drogowy stojący kilka metrów dalej, na niemal niewidocznej leśnej ścieżce, oznaczający drogę dla pieszych. Jak wisienki na torcie, brakuje mi pod znakiem tabliczki - "dotyczy turystów". 

...bakuje pod nim tabliczki...
Wstąpiwszy w leśne czeluście rezerwatu, jesteśmy od razu zmuszeni do ostrej wspinaczki. Podejście jest tu naprawdę strome. Do tego, jak to w rezerwacie, nikt nie przejmuje się wiatrołomami, które gremialnie postanowiły rzucać się właśnie na ścieżkę. Kilka razy musimy złamać zakaz schodzenia ze szlaku i iść na przełaj, przedzierając się przez splątane pędy ostrężnic. Łapią nas za nogawki, jakby złe, że zakłócamy ich spokój. Przez rezerwat płynie kilka strumyków, w których uzupełniamy zapasy wody do picia. Na chwilę zatrzymujemy się i batonami oszukujemy głód. Oszustwo krótkodystansowe, ale niezbędne, bo zaczynam już opadać z sił. Z Kamienia schodzimy na Przełęcz Hałbowską, gdzie dopiero jemy większy posiłek. 

...problem z tożsamością...
Obserwujemy tu dwie młode dziewczyny, prawdopodobnie studentki, robiące badania statystyczne na temat ilości pojazdów i ich pasażerów przejeżdżających przez przełęcz. Nie mają wiele do roboty, bo samochody jeżdżą tu dość rzadko.

Jak wynika z tabliczki kierunkowej szlaku, przed nami jest jeszcze 4,5 godziny marszu na Magurę. W tym wspinaczka na Kolanin (705 m), która daje nam się we znaki nie mniej, niż wspominany przez nas w tym miejscu bieszczadzki Hon. Z Kolanina idziemy grzbietem Magury Wątkowskiej w kierunku Świerzowej (801 m). Przez cały czas poruszamy się bukowym lasem. Niestety widoki są praktycznie żadne. Ale dzisiejsza trasa taka już będzie. Gdy w końcu dobijamy do Magury (822 m), jesteśmy solidnie zmęczeni.


...4,5 godziny marszu...

...poruszamy się bukowym lasem...

...kolejny krzyż...
Pod szczytem napotykamy na kolejny krzyż i tablicę upamiętniającą wizytę w tym miejscu Karola Wojtyły. Obok krzyża znajdujemy skrzynkę z pamiątkowym zeszytem, w którym dokonujemy wpisu, pieczątką, której odcisk rzecz jasna uwieczniamy w naszym dzienniku oraz termometr. Z niejakim zdziwieniem spostrzegamy, że jest zaledwie 14 stopni ciepła. Na szczęście pozostaje nam już tylko zejście z Magury do bacówki w Bartnem. Jest prawie godzina 20.00. Dla nas to 12 godzina marszu. Jesteśmy już bardzo zmęczeni, ale bliskość schroniska dodaje nam sił. 


...jest zaledwie 14 stopni...
Nawiązujemy łączność ze światem, oznajmiając naszym najbliższym, że wszystko z nami w porządku i że zaraz będziemy w schronisku. Zaraz? Gówno, a nie zaraz! Kiedy dochodzimy na Przełęcz Majdan, nic nie zapowiada jeszcze trudności. Oglądamy piękny zachód słońca i trochę przyspieszamy, bo zaczyna się zmierzchać. Gdy według mapy znajdujemy się kilkaset metrów od schroniska, szlak nagle odbija w lewo w głąb młodego lasu. Po prawej stronie ścieżki znajduje się ogrodzony siatką młodnik, a nas ścieżka wiedzie prosto... w bagnisko. Przez chwilę zastanawiamy się, co robić. 

...piękny zachód słońca...
Na kombinowanie alternatywnej trasy nie mamy czasu ani ochoty – jest coraz ciemniej. Mając nadzieję, że to tylko kilka, kilkanaście metrów takiej drogi, decydujemy się iść szlakiem. Z perspektywy czasu patrząc, był to błąd. Szlak obchodząc kwadrat ogrodzonego młodnika, nie daje szansy na ominięcie ciągnącego się przez kilkaset metrów bagna. Brniemy przez wodę i błoto, co chwila zapadając się w nie po kostki. Gdzieniegdzie tylko wykorzystujemy leżące pnie i kamienie. Mieszkaniec warszawskiej Pragi nie powstydziłby się zapewne wiązanki przekleństw, jaką wypuściłem pod adresem odpowiedzialnych za wytyczenie szlaku tą, jakże ciekawą i pełną niespodzianek trasą. Moje złorzeczenia mógłby nawet usłyszeć sam pan Orłowicz spoglądający na nas pewnie z góry. Basia też przeżywa katusze człapiąc w wodzie. Dla niej miarka się przebiera w momencie, gdy zauważa dorodną pijawkę przyczepioną do zatopionego pnia. Jednak jej spolegliwa i delikatna natura nie pozwala na podobne do moich ekscesy językowe. Nasze buty przemoczone po drodze z Nowej Wsi do Chyrowej, niemal wysuszone po dzisiejszym całodziennym marszu, są teraz znowu zupełnie mokre. Zresztą nie tylko buty i nie tylko mokre. Moje spodnie są też nieźle przybrane w błotne barwy ochronne. Jesteśmy wykończeni po całym dniu, ja jestem wściekły na idiotyczne poprowadzenie szlaku, a do tego ciągle nie widać schroniska, mimo że jest już prawie ciemno. Gdy w końcu udaje się nam dobrnąć do celu zbliża się godzina 21.00. Z nadzieją wchodzimy do budynku i schroniskowej jadalni. Okienko kuchenne jest już co prawda zamknięte, ale na nasze szczęście gospodarz ma swoich gości, którzy dopiero szykują się do kolacji. I my łapiemy się na coś ciepłego. Solidnie głodny wsuwam po porcji żurku i bigosu. Basia poprzestaje na żurku. Trzeba wszak dbać o linię.

...trzeba wszak dbać o linię...
Zmordowani decydujemy się na spanie w pokoju. Będziemy spać w "czwórce" i mamy współlokatora. Jak się okazuje, idzie tą samą trasą, tyle że w przeciwnym kierunku. Wymieniamy uwagi na temat oznakowania szlaku i jego koszmarnego odcinka przy schronisku. Odradzamy mu pójście "naszą" drogą. Dowiadujemy się też, że dalsza część trasy w Beskidzie Niskim jest oznakowana słabo, żeby nie powiedzieć beznadziejnie, a to, co spotykaliśmy do tej pory, to były niewinne zmyłki. Doprowadzenie siebie i ubrania do porządku zajmuje mi kolejną godzinę.

Jeden z moich butów zalany od góry błotem, tak śmierdzi bagnem, że decyduję się na wypranie go w całości, również wewnątrz. Skutkuje to oczywiście zupełnym jego namoczeniem. Na koniec piorę siebie samego. W tym miejscu kilka słów warto poświęcić schroniskowym prysznicom. Pierwszy raz spotykam "kabinę" z umywalką, nad którą jest zamontowana bateria wannowa, tzn. taka z prysznicem. Nie grymaszę, choć stan sanitariatów pozostawia to i owo do życzenia. Generalnie po schronisku widać, że jest prowadzone męską, nieortodoksyjną w kwestii czystości ręką.

Kładziemy się spać około 23-ciej. Jestem bardzo zmęczony, ale długo nie mogę zasnąć. Po pierwsze dlatego, że nasz współspacz chrapie niczym niedźwiedź, a po drugie żurek z bigosem były dość mocno przyprawione i cały czas chce mi się pić.
następny dzień...