|
Dzień
16, 11 lipca 2010 r. |
|
Agrotusrystyka "Pod Grzybkiem" |
|
Kolejny dzień marszu ma nas
zaprowadzić do
Krynicy.
Zakończymy dziś nasze peregrynacje po Beskidzie Niskim. Odcinek jest
dość długi, choć wielkich przewyższeń być nie powinno. Czeka nas
pokonanie czterech grzbietów, a więc czterokrotne
wdrapywanie się na wzgórza i schodzenie w doliny.
Po śniadaniu z tradycyjnym menu, dla mnie opartym na płatkach, dla Basi
na kawie, kilka minut po ósmej opuszczamy agroturystykę "Pod
Grzybkiem" i wyruszamy w drogę. Jest słonecznie i wszystko wskazuje, że
będzie również gorąco. Poważnym plusem w dniu dzisiejszym
jest to, że nareszcie mamy suche buty. Niestety Basia zdążyła już
wcześniej nabawić się odcisków i te skutecznie utrudniają
jej marsz. Niemniej przyznać muszę, że narzekań z jej strony nie
słyszę. Żeby nie iść asfaltem do szlaku, robimy lekki skrót.
Gdy w końcu bierzemy go pod pachę, jest nawet nieźle oznakowany. To
znaczy nieźle, jak na warunki Beskidu Niskiego, czyli co jakieś 200
metrów. Początkowo idziemy wygodną drogą o niewielkim
wzniosie. |
Po minięciu leśnictwa w Ropkach jest
jeszcze
sympatycznie. Gdy mijamy pensjonat "Kudak" leżący na rozwidleniu
szlaków, nic nie zapowiada problemów. Kilkaset
metrów dalej napotykamy na dziwne oznakowanie. Niby jest
wyraźna strzałka nakazująca zejście z drogi w prawo, jednak
również widoczny z tego miejsca jest inny znak, sugerujący,
że z drogi schodzić nie należy.Ponieważ ścieżki, która
miałaby prowadzić w prawo właściwie nie ma, decydujemy, że
pójdziemy drogą. Po około 200 metrach zaczyna ona mocno
odbijać w lewo, co z kolei nie bardzo zgadza nam się z kierunkiem
marszu wynikającym z mapy. Jak nietrudno się domyślić, szlaku
czerwonego również nie widać. Jest tylko żółty, z
którym wcześniej przez chwilę biegły równolegle.
Spotkani grzybiarze kierują nas w jeszcze inną drogę. Prowadzi w mniej
więcej pożądanym kierunku, ale szlaku też tam nie ma. Mamy poważne
wątpliwości. Po kilkuset metrach wracamy. |
...łąka
pięknie kwitnie i pachnie... |
|
Zgodnie z najlepszymi
turystycznymi tradycjami idziemy do miejsca, w którym
widzieliśmy ostatnie znaki. Nie mamy wątpliwości. Szliśmy dobrze, a
znaki nagle znikły. Wracamy zatem do miejsca z dziwną strzałką
nakazującą zejście z drogi w prawo. Idziemy w pokazanym kierunku. Niby
wszystko się zgadza, ścieżka, której nie ma, prowadzi do
dróżki, ale nagle okazuje się, że ta prowadzi do domu
wyglądającego na letniskowy i do tego jesteśmy wewnątrz dużego
ogrodzonego terenu. Chwilę temu po rozmowie z grzybiarzami to samo
ogrodzenie oglądaliśmy z drugiej strony... Pełna konsternacja. Do
kompletu brakuje nam tylko kilku dobermanów radośnie
hasających w naszą stronę z wyszczerzonymi kłami. Nie czekając na taki
rozwój sytuacji postanawiamy iść na przełaj do granicy lasu.
Łąka pięknie kwitnie i pachnie. Tyle, że my nie mamy jakoś ochoty na
zauważenie tego. Jesteśmy wkurzeni, tracimy czas, jest gorąco, przed
nami jeszcze kawał drogi. Takie problemy na początku dnia nie
wróżą dobrze. Oczywiście zaraz po dotarciu do granicy lasu
odnajdujemy szlak. |
Chwilę odpoczywamy przy strumieniu. Na
przełęcz
pomiędzy Wnykami (862 m) a Kamiennym Wierchem (776 m) wchodzimy
wygodną, szeroką drogą służącą zapewne głównie do
zwózki drewna. Droga jest jednak porządnie utwardzona, więc
nie ma mowy o błocie. Tą drogą schodzimy do Izb. Tu pojawia się kolejny
problem nawigacyjny. |
...mamy
stąd
piękny widok... |
|
Na szczęście spotykamy idących z
przeciwnego
kierunku
kilku zapaleńców z plecakami, wyposażonych nawet w GPS.
Wymieniając pochwalne uwagi na temat oznakowania, dowiadujemy się, że
faktycznie w Izbach szlak ma inny przebieg, ale radzą nam iść ich
śladem, ponieważ oficjalnie prowadzi on do miejsca, w którym
nie da się przekroczyć rzeki z powodu osunięcia skarpy. Przypominam
sobie rozmowę ze współlokatorem z Bartnego. Wspominał coś o
wysokiej skarpie, na którą wprowadził go szlak. Za radą
napotkanych turystów przechodzimy rzekę w miejscu, gdzie
jest to w miarę łatwe, a następnie idziemy na przełaj przez
łąkę do góry, w kierunku, w którym spodziewamy
się napotkać ścieżkę ze szlakiem. Wchodzimy zatem na przełęcz pomiędzy
Sołdywcem (627 m) a Hirkami (627 m). Gdzieś po drodze udaje nam się po
raz kolejny odnaleźć upragnione paski na drzewie. Nie mamy już siły
komentować słabości tego oznakowania. Za przełęczą robimy dłuższy
postój na posiłek. Mamy stąd piękny widok na położoną w
dolinie Banicę i Mizarne (770 m), na które będziemy za
chwilę wchodzić. |
Panorama doliny Banicy i Mizarnego |
|
Na wszelki wypadek
porównuję
teren z mapą i ustalam "wizualnie" którędy powinniśmy iść.
Staram się zapamiętać ukształtowanie terenu i charakterystyczne punkty.
Po zejściu do Banicy wszystko bierze w łeb, bo teren oglądany z pewnej
wysokości wygląda jednak całkiem inaczej. Szlak kolejny raz doprowadza
nas na skraj łąki, po czym bezczelnie znika, doprowadzając nas tym
razem do skraju rozpaczy. Idziemy więc przez tę łąkę, a właściwie
pastwisko, a ja staram się z pamięci odtworzyć widziane z
góry szczegóły otoczenia. Oczywiście efekt jest
mizerny, czyli żaden. Nic mi nie pasuje. Tylko z grubsza wiemy, w
którym miejscu mapy się znajdujemy. To znaczy z dokładnością
nieco mniejszą niż GPS, bo kilkuset metrów. Te kilkaset
metrów robi jednak znaczną różnicę i nie wiemy,
czy powinniśmy kierować się bardziej w prawo czy w lewo. Sam szczyt
Mizarnego jest też na tyle płaski, że nie potrafimy z naszej
perspektywy ocenić jego położenia. Pozostaje nam po raz kolejny
poddanie się intuicji i pójście na wyczucie. Ma to jednak tę
niedogodność, że wiąże się z przedeptywaniem niewykoszonych łąk i
przedzieraniem się przez las. Jest męczące, zwłaszcza że łąki mają
trawy do pasa i prowadzą chwilami stromo w górę. Jest
męczące i denerwujące, bo jesteśmy już znużeni ciągłym domyślaniem się
"co autor miał na myśli?". Autor szlaku rzecz jasna.
|
...dla
Basi
to spore wyzwanie... |
...kolejne
szerokie łąki... |
|
Dlatego, gdy w końcu po raz kolejny
odnajdujemy z jednej strony upragnione, z drugiej znienawidzone
biało-czerwono-białe paski na drzewie, w okolicy słychać echo
słów nie do końca parlamentarnych pod adresem
odpowiedzialnego za ich malowanie. Po osiągnięciu grzbietu Mizarnego
widzimy w
dole
Mochnaczkę Niżną i czekające dalej Huzary (864 m), leżące już na
pograniczu Beskidu Niskiego i Sądeckiego. Po zejściu do Mochanczki
idziemy jakiś czas asfaltową drogą wzdłuż wsi. Mając już pewne
doświadczenie i licząc się z fantazją znakujących, wypatrujemy pilnie
oznaczeń szlaku. Nie bez racji. Gdyby nie to, że wysokie pokrzywy za
walącą się stodółką zostały akurat wycięte, na pewno nie
zauważylibyśmy ledwo widocznego znaku. Opłotkami, przez zaniedbane
boisko dochodzimy do strumienia. Przekraczamy go kładką zbitą z
dwóch pni, spiętych ze sobą klamrami. Dla Basi to spore
wyzwanie. Oczywiście za mostkiem szlaku nie ma. No cóż, nic
nas już nie zaskoczy, zwłaszcza, że są za to kolejne szerokie łąki. Tym
razem na szczęście w większości skoszone, idziemy więc na azymut. Po
dojściu do granicy lasu mamy nadzieję napotkać szlak. Tak się jednak
nie staje. Przez jakiś czas próbujemy wejść do lasu
różnymi ścieżkami i dróżkami, ale żadna z nich
nie doprowadza nas do tej właściwej. Mamy zdecydowanie dosyć tej
niskobeskidzkiej zabawy w chowanego i oboje jesteśmy solidnie wkurzeni.
Podejście na Huzary sprawia z dołu wrażenie stromego. Nie uśmiecha nam
się specjalnie błądzenie na stromiźnie, a tym bardziej przedzieranie
się przez zarośla w poszukiwaniu ścieżki ze szlakiem. Po naradzie
postanawiamy więc Huzary ominąć bokiem. Mamy zamiar łąkami dojść do
drogi prowadzącej z Mochnaczki Niżnej do Krynicy przez Jakubik, na
przełęczy złapać szlak żółty i nim dojść do upragnionego
czerwonego, prowadzącego do celu naszego dzisiejszego etapu. Po drodze,
w cieniu pod lasem z ulgą zrzucamy plecaki i robimy kolejny przystanek
na odpoczynek oraz uzupełnienie zapasu kalorii. Leżąc na trawie i
trawiąc z wolna kanapki rozmawiamy o różnych rzeczach,
jednak fatalne oznakowanie to wątek główny. |
Po sjeście ruszamy i w końcu okrężną
drogą
docieramy do naszego szlaku,
Basia zostaje na rozwidleniu nieco poniżej, a ja z obowiązku wchodzę na
szczyt Huzarów. Na lekko, po kilku minutach jestem u celu.
Oczywiście jest to wejście tylko i wyłącznie formalne i symboliczne, bo
Huzary są dokładnie zarośnięte i o żadnych widokach stąd mowy być nie
może. Ponieważ wierzchołek jest również węzłem
szlaków, z niejakim zdumieniem zauważam, że poziom
oznakowania znacznie odbiega od standardu do jakiego zdążyliśmy się
przyzwyczaić przez kilka ostatnich dni, a dzień bieżący w
szczególności. Uznając to za przesadę w drugą stronę, z
jednego miejsca obserwuję ogromną ilość oznaczeń. W obrębie samego
szczytu doliczam się ich ponad 25 w czterech kolorach. Gdy po chwili
już razem schodzimy w kierunku Krynicy, zauważamy jednak z uznaniem, że
nasz szlak jest oznakowany doskonale. Znaki są świeżo odmalowane i
bardzo gęsto rozmieszczone. Cóż, to już właściwie Beskid
Sądecki.
|
...z
obowiązku wchodzę na szczyt Huzarów... |
|
...obserwuję
ogromną ilość oznaczeń... |
|
Basia tymczasem już ledwo idzie. I nie
chodzi tylko o
zmęczenie. Odciski bardzo jej dokuczają, ale jest dzielna i nie daje
nic po sobie poznać. Trochę się martwię, czy da radę dalej iść. Przed
nami jeszcze przecież wiele kilometrów i godzin marszu.
W Krynicy natychmiast otacza nas gwar, tłum ludzi i
samochodów, smród spalin oraz wszelkie inne
atrybuty
uzdrowiskowo turystycznego miasta. Rozglądamy się za jakąś kwaterą.
Robimy to jednak na tyle niezobowiązująco, że szybko opuszczamy
przedmieście, a następnie i ścisłe centrum. |
...turystyczno-uzdrowiskowego
miasta... |
|
Trochę rzutem na taśmę znajdujemy
nocleg w
willi "Józefinka" niedaleko dworca PKP. Standard pokoju i
ceny są tu typowo pensjonatowe, ale nie grymasimy. Pan recepcjonista
zaprasza nas nawet na oglądanie w telewizji finałowego meczu mistrzostw
świata w piłce nożnej. Faktycznie! To już dziś. Przez ostatnie dni
byliśmy nieco oderwani od wiadomości i pewnie wiele spraw i wydarzeń
nam umknęło. Z mojej strony bez żalu zresztą. Grzecznie dziękujemy za
zaproszenie. Nie nasza dyscyplina. Szybko się kąpiemy i mimo zmęczenia
idziemy do miasta na małe zakupy i lody. Okolice deptaka zastawione są
kramami, budkami, namiotami i tym podobnymi "obiektami handlowymi". Są
tu lody, gofry, grille, słodycze, pamiątki i wszystko, czego zapragnie
dusza wczasowicza. Z pewnym wzruszeniem odnajduję sklep firmowy
"E.Wedel", który pamiętam z czasów
wczesnoszkolnych, a dokładniej z lat 70 poprzedniego stulecia. I z
zewnątrz i wewnątrz wygląda dokładnie tak, jak go zapamiętałem z
czasów, kiedy w III-ciej
klasie podstawówki, będąc na zielonej szkole,
rujnowałem się tutaj na galaretki w czekoladzie.
Spacerując widzimy, jakie spustoszenie poczynił w czasie powodzi potok
Kryniczanka oraz na co dzień niewinnie wyglądające strumyki. Oglądamy
podmyte umocnienia brzegów i zerwane fragmenty
dróg. Żywioł szalał tu bez opamiętania.
Wieczorem wracamy do naszego pensjonatu. Mamy w pokoju radio,
wysłuchujemy więc tego, co nas najbardziej interesuje, czyli prognozy
pogody. Ta zapowiada upały. Niestety w ciągu ostatnich dni zrobiło się
wyraźnie cieplej i mogliśmy to odczuć na własnej skórze.
Marsz z ciężkim plecakiem w upale to nie jest szczególnie
miłe zajęcie, a jutrzejszy odcinek będzie znów długi.
Wieczorem robimy w końcu małą operację na odciskach Basi. Przekłute już
nie powinny tak dokuczać. |
Pensjonat Józefinka |
|
...dokładnie
tak, jak go zapamiętałem... |
|
...spustoszenie
jakie poczynił potok... |
|
|