|
Przez ostatnie 3 tygodnie padało
nieomal bez
przerwy. Pomijając wszelkie inne aspekty tego zjawiska pogodowego, to
był dobry czas na leczenie i rekonwalescencję moich nóg. Na
szczęście udało mi się za pomocą różnych maści i
okładów doprowadzić kończyny do jako takiej formy. Nauczony
przykrym doświadczeniem wprowadziłem zasadę pakowania tylko rzeczy
absolutnie niezbędnych i niezabierania tzw. "przydasi". To pozwoliło mi
zjechać z wagą plecaka poniżej 20 kg. Czekał nas Beskid Niski. Z
jednej strony łagodniejsze podejścia, ale z drugiej brak infrastruktury
turystycznej. Obficie zlana opadami ziemia była nasiąknięta jak gąbka,
więc szlak podejrzewaliśmy o błotnistość. Wyjazd w takiej sytuacji
jawił się lekkim szaleństwem. Przez kilka dni przed planowanym terminem
nerwowo sprawdzałem prognozy pogody. Były mocno niejednoznaczne. W dniu
poprzedzającym wyjazd sprawdziłem je po raz ostatni i po
przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw postanowiłem, że jednak nie
pojedziemy. Basia przyjęła tę decyzję z wyraźną ulgą. Nie uśmiechała
jej się zbytnio wędrówka w deszczu po górach.
Jednak ranek przyniósł całkiem nowe postanowienia... |
|
Dzień
8, 21 czerwca 2010 r. |
|
Budzę się, a właściwie budzi mnie
zaglądające przez okno słońce. To nieczęsty widok od bardzo wielu dni.
Wygodnie leżąc, ze strzępkami snów kołaczącymi się jeszcze
po głowie, szybko analizuję sytuację. Jest wcześnie rano. Nie na tyle,
by zdążyć na autobus, którym wcześniej planowaliśmy jechać,
ale na tyle, by wdrożyć plan awaryjny, czyli do Jasła jechać
samochodem, a dopiero w dalszą drogę ruszyć autobusem. Wstaję, nerwowo
włączam komputer i sprawdzam po raz setny prognozę pogody. Jest
nienajgorzej. To znaczy nienajgorzej dla kogoś mocno zdeterminowanego.
A ja jestem mocno zdeterminowany. Basia jest zdeterminowana
zdecydowanie mniej, ale stara się nie dać po sobie poznać, że według
niej wyjazd w tej sytuacji to wariactwo. Absolutne wariactwo...
Koniec
końców wyjeżdżamy około dziesiątej. Do Jasła dojeżdżamy bez
większych problemów. Jest ciepło, momentami nawet duszno. W
sam raz na burzę. W Jaśle przez dłuższy czas szukamy miejsca do
zaparkowania samochodu. Nie może być byle jakie, bo samochodzik będzie
tu stał kilka dni. W perspektywie możliwych burz i silnych
wiatrów
odpadają wszelkie miejsca pod drzewami. W końcu zostawiamy go pod samym
dworcem PKS. Autobusem dojeżdżamy do Sanoka, ale to jeszcze nie koniec
naszych peregrynacji. Po odczekaniu kilkudziesięciu minut na tej samej
ławce, na której około 3-ch tygodni wcześniej czekaliśmy na
transport do Krakowa, wsiadamy w końcu do autobusu do Komańczy. Na
szczęście w tym czasie o dziwo robi się coraz ładniejsza pogoda.
Wychodzi słońce, a chmury gdzieś się rozwiewają. Możemy zatem
optymistycznie spoglądać w przyszłość. W Komańczy lądujemy przed 19-tą.
Niestety podróż z Krakowa komunikacją przesiadkową zajmuje
straszliwe ilości czasu. Wysiadamy na przystanku Komańcza-Letnisko.
Przechodząc tunelem pod torami kolejowymi linii Zagórz -
Nowy Łupków, oficjalnie rozpoczynamy drugi etap naszej
pieszej wędrówki i wkraczamy na obszar Beskidu Niskiego. Od
głównej drogi idziemy kilka
minut asfaltową dróżką. Wszędzie dookoła jest jeszcze mokro.
To znak, że padać przestało naprawdę niedawno. Najbardziej zadowolone z
takiego stanu rzeczy są chyba ślimaki, które wyległy na
przechadzkę po mokrym asfalcie. Dróżka do ruchliwych nie
należy, więc są tu w miarę bezpieczne. W schronisku PTTK jesteśmy
jedynymi gośćmi. Daje to pewien komfort i przywileje w postaci co
prawda ostatniej, ale za to prawie podwójnej porcji
krupniku, zaserwowanej przez gospodynię. |
...tunelem
pod torami... |
|
...najbardziej
zadowolone... |
|
...w
schronisku jesteśmy jedynymi gośćmi... |
|
Zanim jednak ją zjem, a
Basia
pochłonie talerz fasolki po bretońsku, robimy spacer ścieżką
dydaktyczną. Po drodze odwiedzamy, a raczej wizytujemy z zewnątrz
klasztor sióstr Nazaretanek. Tu w latach 50
ubiegłego wieku internowany był Kardynał Wyszyński. Drewniany budynek
jest ładny, choć jego styl bardziej pasowałby do okolic Szczawnicy niż
pogranicza Bieszczadów i Beskidu Niskiego. Przy tym
pomalowany jest dość charakterystycznie w ostre, "wiosenne"
kolory...Gdy błotnistymi i mokrymi ścieżkami docieramy na platformę
widokową, słońce zniża się ku zachodowi. Jest piękne światło i coraz
mniej chmur. Z platformy rozciąga się wspaniały widok na dolinę, w
której położona jest Komańcza. Dokładnie mówiąc,
część Komańczy leżąca przy drodze do Jaślisk. Kilka minut poświęcamy na
podziwianie panoramy i zrobienie kilku zdjęć, po czym zaczynamy wracać.
Musimy się trochę pospieszyć. Mimo iż to jeden z dłuższych dni w roku,
zaczyna się ściemniać. Do tego przez ostatnie 3 tygodnie liści na
drzewach zdecydowanie przybyło i tworzą nieprzeniknioną dla światła
zasłonę. W strumieniu poniżej schroniska płuczemy buty ubłocone w
czasie spaceru. Oboje zastanawiamy się, jak będą wyglądać po całym dniu
marszu, który czeka nas już jutro.
Po powrocie do schroniska siadamy w jadalni, zamieniamy kilka
słów z gospodynią i jemy kolację. Krupnik jest bardzo dobry,
ale mam problem z jego zmieszczeniem w żołądku. Cała jadalnia jest
obwieszona rzeźbami autorstwa, jak się dowiadujemy, gospodarza. Gdyby
nie to, że przed nami długa droga, a plecaki już są dostatecznie
ciężkie... |
Klasztor Sióstr Nazaretanek |
|
...wspaniały
widok na dolinę... |
|
...cała
jadalnia obwieszona jest rzeźbami... |
|
Gospodyni narzeka na pogodę. Wiele
osób, w tym grup szkolnych, ze względu na długotrwałe opady
odwołało przyjazdy. To znaczna strata dla schroniska. Rozmawiamy
jeszcze kilka minut, a potem idziemy do siebie na górę.
Mieszkamy w pokoju na pięterku. Mamy własną, choć mikroskopijną
łazienkę. Po raz pierwszy nocując w schronisku, nie śpimy na podłodze. |
|