Wstęp Główny Szlak Beskidzki Strona Główna
Etap I - Bieszczady Etap II - Beskid Niski Etap III - Beskid Niski i Sądecki Etap IV - Gorce Etap V - Beskid Żywiecki Etap VI - Beskid Żywiecki Etap VII - Beskid Śląski
dzień1 dzień2 dzień3 dzień4 dzień5 dzień6 dzień7
...poprzedni dzień

Dzień 7, 4 maja 2010 r.

Dzień obudził się wcześniej niż my i pewnie dlatego zdążył rozsnuć wokoło mgłę. Wstajemy, robimy śniadanie i pakujemy się. Namiot zwijamy trochę mokry od rosy. Wysuszymy go w domu. Gdy opuszczamy Duszatyn, świeci już pięknie słońce.

Biwak w Duszatynie
Niestety noga, tzn. ścięgno, daje mi się porządnie we znaki. Zaczerwienienie obejmuje już cały mięsień piszczelowy. Podejrzewam również początki zapalenia mięśnia. Boli i idzie się niewygodnie. Opuchlizna przeszkadza mimo, że staram się ją cały czas okładać Altacetem. Zaczynam trochę opóźniać marsz. Na szczęście nie musimy się specjalnie spieszyć, bo na autobus na pewno zdążymy, ale mimo to wyciągam nogi jak mogę. Basia wspiera mnie duchowo. Bez niej byłoby mi naprawdę ciężko. 

...świeci już pięknie słońce...
Dobrze jest mieć się do kogo odezwać i komu pożalić. Drogą dochodzimy do Prełuków. Kiedyś, podobnie jak w Duszatynie, była tu stacja kolejki wąskotorowej transportującej drewno. Teraz tory są mocno zardzewiałe... Ostatnim górskim fragmentem bieszczadzkiego etapu wędrówki jest pokonanie wzgórza oddzielającego Prełuki od Komańczy. W zasadzie moglibyśmy iść mało uczęszczaną, częściowo asfaltową drogą. Nie byłoby to jednak honorowe. W końcu, jak szlakiem, to szlakiem. Trafia nam się ostatnie strome podejście i takież zejście. Nie brak po drodze błota, ale nie jest tragicznie. Basine buty wydają ostatnie przedśmiertne tchnienia. Emerytura gdzieś na dnie szafy w charakterze "przydasiów" chyba im już nie grozi. Dochodzimy do Komańczy. Tu już wiosna w pełni. Kwitną drzewa i krzewy, a owady odświętnie odziane szykują się do przedłużania gatunku. Pogoda wydaje się ładna, choć zaczyna robić się duszno, a na zachodzie dostrzegam symptomy zbliżających się opadów. Odwiedzamy sklep i robimy małe zakupy na drogę - czeka nas wszak kilka godzin jazdy autobusem do Krakowa.

...owady odświętnie odziane...
Żal mi trochę, że nie dokończę wędrówki, ale marsz w takim stanie nie miałby sensu. Przez chwilę zastanawiam się czy nie zostać w schronisku w Komańczy, odpocząć ze dwa dni i ruszyć dalej. To ten obowiązkowy, ambitny wariat się we mnie odzywa. Koleś szybko jednak dostaje z bańki od rozsądkowca i dzięki temu dochodzę do wniosku, że to też nie jest dobre rozwiązanie. Lepiej na spokojnie doprowadzić się do ładu, wrócić tu w sprzyjającym momencie i iść dalej nie obawiając się o zdrowie. Na ławce na skwerku opodal kościoła robimy mały bilans. Po stronie strat zapisujemy:
- rozpadnięte buty - sztuk dwie;
- odciski u Basi - sztuk z grubsza dwie;
- kontuzjowana noga (moja) - sztuk jedna.
Po stronie zysków mamy niezapomniane widoki, wrażenia i doświadczenie, które będzie przydatne w czasie dalszego marszu. Bilans wychodzi zatem zdecydowanie dodatni. 

Kościół w Komańczy

...odciski sztuk dwie...

...rozpadnięte buty sztuk dwie...
Oczekiwanie na transport skracam, zwiedzając tutejszy dworzec kolejowy. Pozostaje on nim tylko z nazwy. Jak wynika z rozkładu, aktualnie nie ma tu żadnego ruchu kolejowego. Stan torów również nie daje złudzeń. Pociągi towarowe też nie są tu częstymi gośćmi. Smutne. Kiedyś była to uczęszczana międzynarodowa trasa. Tory wiodą na Słowację i dalej na południowy wschód Europy. Obecnie składy osobowe, w liczbie aż dwóch na dobę, jeżdżą tylko w okresie wakacji. Wszystko wskazuje, że czas zatrzymał się tu nie tylko na dworcowym zegarze. Symptomatyczne, że w naszym kraju nikomu nic się nie opłaca i zewsząd słychać jedynie utyskiwania.
Autobus przyjeżdża punktualnie. Z żalem wracamy do krakowskiej rzeczywistości, ale ból w nodze utwierdza mnie o słuszności tej decyzji. Wsiadamy do starego Autosana i po około godzinie jesteśmy już w Sanoku. Tu musimy poczekać kilkadziesiąt minut na autobus do Krakowa. W międzyczasie bezskutecznie próbujemy zjeść coś na ciepło. Nie bardzo chce nam się chodzić po mieście z ciężkimi plecakami, a zostawić ich oczywiście nie ma gdzie. W końcu odwiedzamy sklep spożywczy i kupujemy suchy prowiant. Autobus do Krakowa jest przelotowy, co oznacza, że miejsca będą lub nie. Na nasze szczęście udaje się nam do niego wcisnąć. Wygląda na to, że wraca nim spora liczba studentów. Hmm, a specjalnie celowaliśmy we wtorek już po długim weekendzie, żeby uniknąć powrotów... Niedługo po tym jak autobus rusza, zaczyna padać deszcz. Towarzyszy nam do samego Krakowa, a potem jeszcze przez wiele, wiele dni, powodując jedną z największych powodzi, jakie dotknęły Polskę w ostatnich latach.

...czas zatrzymał się tu nie tylko na zegarze...

Bieszczady zaliczone!
W ciągu 6-ciu dni przeszliśmy prawie 100 km. Jak na pierwszy raz, do tego z ponadprzeciętnym obciążeniem i bolącymi nogami, to całkiem niezły wynik. Trzeba będzie tylko zastanowić się nad redukcją wagi plecaków, wprowadzić ją w życie, podreperować stawy i ścięgno, a potem ruszać dalej. Bo okazało się, że mimo wszelkich trudności, z jakimi mieliśmy do czynienia, Basia zasmakowała w tego rodzaju wspólnej włóczędze. Postanowiliśmy zatem, że wędrówkę będziemy kontynuować we dwoje.





następny dzień...