|
Dzień
7, 4 maja 2010 r. |
|
Dzień obudził się wcześniej niż my i
pewnie
dlatego zdążył rozsnuć wokoło mgłę. Wstajemy, robimy śniadanie i
pakujemy się. Namiot zwijamy trochę mokry od rosy. Wysuszymy go w
domu. Gdy opuszczamy Duszatyn, świeci już pięknie słońce.
|
Biwak w Duszatynie
|
|
Niestety noga, tzn. ścięgno, daje mi
się
porządnie we znaki. Zaczerwienienie obejmuje już cały mięsień
piszczelowy. Podejrzewam również początki zapalenia mięśnia.
Boli i idzie się niewygodnie. Opuchlizna przeszkadza mimo, że staram
się ją cały czas okładać Altacetem. Zaczynam trochę opóźniać
marsz. Na szczęście nie musimy się specjalnie spieszyć, bo na autobus
na pewno
zdążymy, ale mimo to wyciągam nogi jak mogę. Basia wspiera mnie
duchowo. Bez niej byłoby mi naprawdę ciężko.
|
...świeci
już pięknie słońce...
|
|
Dobrze jest mieć się do
kogo odezwać i komu pożalić. Drogą dochodzimy do Prełuków.
Kiedyś,
podobnie jak w Duszatynie, była tu stacja kolejki wąskotorowej
transportującej drewno. Teraz tory są mocno zardzewiałe... Ostatnim
górskim fragmentem
bieszczadzkiego etapu wędrówki jest pokonanie
wzgórza oddzielającego Prełuki od Komańczy. W zasadzie
moglibyśmy iść mało uczęszczaną, częściowo asfaltową drogą. Nie byłoby
to jednak honorowe. W końcu, jak szlakiem, to szlakiem. Trafia nam się
ostatnie strome podejście i takież zejście. Nie brak po drodze błota,
ale nie jest tragicznie. Basine buty wydają ostatnie przedśmiertne
tchnienia. Emerytura gdzieś na dnie szafy w charakterze
"przydasiów" chyba im już nie grozi. Dochodzimy do Komańczy.
Tu już wiosna w pełni. Kwitną drzewa i krzewy, a owady odświętnie
odziane szykują się do przedłużania gatunku.
Pogoda
wydaje się ładna, choć zaczyna robić się duszno, a na zachodzie
dostrzegam symptomy zbliżających się opadów. Odwiedzamy
sklep i robimy małe zakupy na drogę - czeka nas wszak kilka godzin
jazdy autobusem do Krakowa.
|
...owady
odświętnie odziane...
|
|
Żal
mi trochę, że nie dokończę
wędrówki, ale marsz w takim stanie nie miałby sensu. Przez
chwilę zastanawiam się czy nie zostać w schronisku w Komańczy, odpocząć
ze dwa dni i ruszyć dalej. To ten obowiązkowy, ambitny wariat się we
mnie odzywa. Koleś szybko jednak dostaje z bańki od rozsądkowca i
dzięki temu dochodzę do wniosku, że to też nie jest dobre rozwiązanie.
Lepiej na spokojnie doprowadzić się do ładu, wrócić tu w
sprzyjającym momencie i iść dalej nie obawiając się o zdrowie. Na ławce
na skwerku opodal kościoła robimy mały bilans. Po stronie strat
zapisujemy:
-
rozpadnięte buty - sztuk dwie;
- odciski u Basi - sztuk z grubsza dwie;
- kontuzjowana noga (moja) - sztuk jedna.
Po stronie zysków mamy niezapomniane
widoki, wrażenia i doświadczenie, które będzie przydatne w
czasie dalszego marszu. Bilans wychodzi zatem zdecydowanie
dodatni. |
Kościół w Komańczy
|
|
...odciski
sztuk dwie...
|
|
...rozpadnięte
buty sztuk dwie...
|
|
Oczekiwanie na transport skracam,
zwiedzając
tutejszy dworzec kolejowy. Pozostaje on nim tylko z nazwy. Jak wynika z
rozkładu, aktualnie nie ma tu żadnego ruchu kolejowego. Stan
torów również nie daje złudzeń. Pociągi towarowe
też nie są tu częstymi gośćmi. Smutne. Kiedyś była to uczęszczana
międzynarodowa trasa. Tory wiodą na Słowację i dalej na południowy
wschód Europy. Obecnie składy osobowe, w liczbie aż
dwóch na dobę, jeżdżą tylko w okresie wakacji. Wszystko
wskazuje, że czas zatrzymał się tu nie tylko na dworcowym zegarze.
Symptomatyczne, że w naszym kraju nikomu nic się nie opłaca i zewsząd
słychać jedynie utyskiwania.
|
Autobus
przyjeżdża punktualnie. Z żalem wracamy do krakowskiej rzeczywistości,
ale ból w nodze utwierdza mnie o słuszności tej decyzji.
Wsiadamy do starego Autosana i po około godzinie jesteśmy już w Sanoku.
Tu musimy poczekać kilkadziesiąt minut na autobus do Krakowa. W
międzyczasie bezskutecznie próbujemy zjeść coś na ciepło.
Nie bardzo chce nam się chodzić po mieście z ciężkimi plecakami, a
zostawić ich oczywiście nie ma gdzie. W końcu odwiedzamy sklep
spożywczy i kupujemy suchy prowiant. Autobus do Krakowa jest
przelotowy, co oznacza, że miejsca będą lub nie. Na nasze szczęście
udaje się nam do niego wcisnąć. Wygląda na to, że wraca nim spora
liczba studentów. Hmm, a specjalnie celowaliśmy we wtorek
już po długim weekendzie, żeby uniknąć powrotów... Niedługo
po tym jak autobus rusza, zaczyna padać deszcz. Towarzyszy nam do
samego Krakowa, a potem jeszcze przez wiele, wiele dni, powodując jedną
z największych powodzi, jakie dotknęły Polskę w ostatnich latach.
|
...czas
zatrzymał się tu nie tylko na zegarze...
|
|
Bieszczady zaliczone!
|
|
W ciągu 6-ciu dni przeszliśmy prawie
100 km.
Jak na pierwszy raz, do tego z ponadprzeciętnym obciążeniem i bolącymi
nogami, to całkiem niezły wynik. Trzeba będzie tylko zastanowić się nad
redukcją wagi plecaków, wprowadzić ją w życie, podreperować
stawy i ścięgno, a potem ruszać dalej. Bo okazało się, że mimo
wszelkich trudności, z jakimi mieliśmy do czynienia, Basia zasmakowała
w tego rodzaju wspólnej włóczędze. Postanowiliśmy
zatem, że wędrówkę będziemy kontynuować we dwoje.
|
|