|
Dzień
4, 1 maja 2010 r. |
|
Noc jest długa. Długa i prawie tak
męcząca,
jak dzień. Rajdowicze, którzy w końcu dotarli do schroniska,
mimo głośnych narzekań i utyskiwania na długość trasy, jaką musieli
tego dnia pokonać, znajdują w sobie jeszcze tyle sił, by przez
pół nocy bawić się, niekoniecznie mając na uwadze tych,
którzy akurat mieli ochotę na sen. No cóż,
nastolatki w
wieku gimnazjalno-licealnym nadzwyczaj szybko regenerują swoje siły.
Trzaskanie drzwiami,
głośne rozmowy i temu podobne efekty dźwiękowe nie pomagają nam w
zaśnięciu. Swoje trzy grosze dokłada też księżyc, zaglądając w okna
uśmiechniętą pełną tarczą. O wietrze już wspominałem? Taaak... Trzeba
przyznać, że warunki są naprawdę frontowe. Świtem mam ochotę wstać (w
końcu i tak nie śpię) i obejrzeć wschód słońca. Wystarcza
jednak jedno spojrzenie przez okno, gdzie wysokie chmury zakrywające
niebo
nie dają nadziei na ładne widoki.
Około godziny 5.00 w schronisku pojawiają się pierwsi turyści.
Przybijają tylko pieczątkę i idą dalej. Musieli wstać naprawdę
wcześnie... Budzą zdziwienie nawet u rezydujących w schronisku
goprowców. My wstajemy nieco później. Po
śniadanku pakujemy się i szybko ruszamy w drogę zanim zbiorą się
wszyscy rajdowicze i zaczną krzątać po schronisku.
Dziś powinno być ulgowo. Choć do pojęcia "ulgowo" mamy po wczorajszym
dniu stosunek luźny i niezobowiązujący. Przed nami cała Połonina
Wetlińska, potem Smerek i zejście w dolinę. Przewyższeń wielkich nie
przewidujemy. Wiatr przez noc jakoś niespecjalnie się zmęczył i
znów skutecznie przeszkadza nam w marszu. Pogoda jest
niepewna i tak naprawdę trudno przewidzieć co dla nas dziś szykuje.
Całe niebo zasnuwają wysokie warstwowe chmury, przez które
jednak przebija się słońce. Ruszamy chyba jako pierwsi, bo przed nami
na szlaku nie widać nikogo. Maszerujemy przez połoninę Wetlińską, a
potem przez Osadzki (1253 m). Oglądając się do tyłu widzimy ciągnące
się za nami kościste grzbiety połonin. |
Ruszamy |
|
...kościste
grzbiety połonin... |
|
Widok w kierunku Smereka |
|
...obok
powykręcanych buczyn... |
|
Idziemy
granią, obok powykręcanych bezlitosnym wiatrem buczyn, na
których ledwie co widać pąki liści. Schodzimy na Przełęcz
Orłowicza (1099 m), po drodze mijając kilka mniej lub bardziej licznych
grup turystów. Na samej przełęczy jest jak na
Krupówkach. Panie w różowych sweterkach i białych
adidaskach też są. Uciekamy stamtąd szybko i zaczynamy się piąć na
niższy ze szczytów Smereka (1222 m). Po drodze na
górę, nagle moje kolano, a dokładniej mówiąc jego
wiązadło, stawia mi dość bezceremonialnie takie oto dictum: "kolego,
nie wiem jak Ty, ale ja dalej nie idę!" Mam problem nawet ze zgięciem
nogi. Robi mi się gorąco, bo mamy przed sobą jeszcze perspektywę
zejścia 650 m w dół.- a tymczasem każdy ruch kolanem wiąże
się z ostrym bólem. Jakoś doczołguję się pod krzyż (kolejny
z wielu) na szczycie, gdzie staram się dać odpocząć nogom. Bezwstydnie
próbuję nawet przekupstwa i częstuję moje niewdzięczne
kończyny batonikiem. Rzecz jasna poprzez żołądek. O dziwo po tym
zabiegu i około półgodzinnym postoju jako tako mogę iść
dalej. Zejście bardzo strome jest tylko chwilami, więc daję radę dzięki
wspomaganiu się kijkami. Po drodze zastanawiam się mocno nad sensem
dalszej drogi, nad sensem mojej planowanej wędrówki na
Ukrainę i w ogóle nad sensem jako takim. Na szczęście
ból się nie nasila. Jest obecny, ale jakoś tak
nieregularnie. Coraz to słabnie, by po chwili znów dać o
sobie znać. Zachowuje się mocno nieprzewidywalnie. Robiąc co jakiś czas
przerwy, udaje się nam zejść do wsi Smerek. |
Na Smereku |
|
Po
drodze robi się coraz cieplej. Na szczycie wiał silny wiatr. Im niżej,
tym ciszej i wyższa temperatura. W końcu musimy się rozebrać do
koszulek. Do wsi dochodzimy dość wcześnie, ale zamierzamy w niej zostać
na noc. Mamy pewne obawy o nocleg, bo długi weekend w pełni, ale gdzieś
głęboko tli się w nas iskierka nadziei. A w ostateczności jest też i
namiot. Po drodze obdzwaniamy wszystkie numery telefonów
widniejące na przydrożnych tablicach reklamujących noclegi. Wszystko
jest zajęte. W końcu zasiadam w rowie przy drodze na straży
plecaków, a Basia jako kwatermistrz udaje się na
poszukiwania. W tym czasie rozglądam się po okolicznych
łąkach, oceniając je pod kątem podłoża pod nasz namiocik. W końcu
jednak Basia zjawia się z połowicznie optymistyczną wieścią.
Połowiczność polega na tym, że co prawda znalazła kwaterę, ale jej
właścicielka ma wolny tylko 3-osobowy pokój. A nas jest
dwoje... Ma więc dylemat. Bo co będzie jeżeli zjawią się 3 osoby
poszukujące miejsc? Jest jednak na tyle miła w swej zapobiegliwości, że
póki co pozwala nam się wykąpać we własnej łazience. A dla
nas jest to baaaardzo ważne. Jesteśmy przecież nie myci od Ustrzyk
Górnych. Umawiamy się, że poczekamy na jej decyzję odnośnie
pokoju, a w międzyczasie idziemy do baru na coś ciepłego. Jemy zupę
gulaszową.
|
Jesteśmy
głodni, ale przyznać trzeba, że zupa jest bardzo
dobra. Potem robimy małe zaprowiantowanie w sklepie, do tego jakieś
soki i Gingers. Wracamy na naszą kwaterę i okazuje się, że jednak mamy
gdzie spać. Lokujemy
się w małym pokoiku. Przez okno widzimy Smerek i
Hnatowe Berdo. Mamy jeszcze tyle sił, by iść na krótki
spacer. Kolano jakoś ucichło, choć lekko popiskuje. Ponieważ w
świetlicy jest telewizor, wieczorem oglądamy prognozę pogody. Jest źle.
Wszędzie pada, u nas też powinno. Do tego zapowiadają się burze. A
burza w górach to nic przyjemnego. Zamieniamy kilka
słów z małżeństwem z sąsiedniego pokoju, które
wcześniej spotkaliśmy na trasie schodząc ze Smereka. Okazuje się, że
następnego dnia będziemy szli w tym samym kierunku. Z tym, że oni
wracają do Smereka, a my idziemy dalej do Cisnej. To będzie długa droga
przez Okrąglik i Jasło. Znów mam wątpliwości. Budzi się we
mnie rogaty leniuszek i kusi: A może by tak zrobić sobie dzień przerwy?
Pewnie i tak będzie padać. Po co mamy moknąć? Prognozy były
nienajlepsze... Do tego te bolące kolana... Studiuję mapę i jakoś tak
dziwnie mi wychodzi, że nie powinno być wielkich przewyższeń. To
zapewne moja obowiązkowa część jaźni przyćmiła zmęczony umysł i
zagłuszyła podszepty diabełka, który położył się już spać z
nadzieją na deszcz następnego dnia. |
...do
wsi
dochodzimy dość wcześnie... |
|
...przez
okno widzimy Smerek... |
|
|
|