|
Dzień
6, 3 maja 2010 r. |
|
Święto. A my zamiast świętować,
wstajemy
wcześnie rano, jemy szybko śniadanko i już około ósmej
opuszczamy schronisko. Zanim jednak ruszymy, odkrywam, że
zaczerwienienie na mojej nodze z małej plamki wielkości
pięciozłotówki rozrosło się do kilkunastu
centymetrów. Do tego noga jest lekko spuchnięta i, co tu
ukrywać, boli. Coraz poważniej myślę o przerwaniu wędrówki
po bieszczadzkim etapie szlaku beskidzkiego i powrocie do domu razem z
Basią. I to nie znajomy, skadinąd sympatyczny, rogaty leniuszek, ale
głos rozsądku mi to podpowiada. Naprawdę bardzo chcę przejść cały ten
szlak. Ale przede wszystkim ma to być przyjemność, a dopiero potem
wynik.
Dziś czeka nas długi niemal 30 kilometrowy odcinek po bezludziu i do
tego bezwodziu. Musimy zatem zaopatrzyć się w dodatkową wodę. Do
naszych plecaków dołożyć trzeba zatem kolejne kilogramy...
Okładam nogę kompresem z Altacetu i startujemy. Po przecięciu stoku
narciarskiego obok schroniska, zaczynamy się ostro wspinać na Hon (820
m). Podejście jest naprawdę strome. Na szczęście ścięgno i kolana jakoś
lepiej znoszą wspinaczkę niż zejścia, więc po wyrównaniu
oddechu idę jak automat. Basia zostaje z tyłu. Czekam na nią na
szczycie i widzę, że po wejściu wygląda, jakby nie miała zamiaru już
nigdzie dalej dojść. Słabo przespana noc, za mała kawa, jedna butelka
wody w plecaku za dużo... Basia właściwie ledwo wczołguje się na
szczyt. Dopiero po chwili z jej policzków znikają ogniste
rumieńce, a oddech wraca do rytmu nie zagrażającego hiperwentylacją.
Przepakowujemy się, zabieram dodatkową butelkę do swojego plecaka i
idziemy dalej. Teraz będzie trochę lepiej, choć i tak coraz to wspinamy
się do góry tylko po to, by już po chwili zejść na
dół. Idziemy cały czas lasem, więc widoki mamy
nieszczególne. Co chwilę za to mijamy baśniowo powyginane i
uformowane drzewa. Przypominają Enty - pasterzy drzew znanych z
trylogii Tolkiena. Podobnie jak u stóp połonin, są jeszcze
całkowicie bezlistne. Prognozy pogody co prawda nie znamy, ale
pamiętając o tej z przed 2 dni, liczymy się z możliwością deszczu.
Nadciągające od południa chmury zdają się nasze obawy potwierdzać.
Idziemy w kierunku Wołosania (1071 m) i Jawornego (992 m). Cały czas
prowadzi nas czerwony Główny Szlak Beskidzki. Jak do tej
pory, oznakowanie szlaku nie budzi naszych zastrzeżeń. Zresztą
przeważnie prowadzi on tu szeroką, wydeptaną ścieżką. Idziemy
grzbietem, więc towarzyszy nam również dość silny wiatr. Na
szczęście drzewa, mimo że golutkie, jak tureccy święci, osłaniają nas
przed jego działaniem. Pojawia się lekki deszczyk. Mamy okazję do
wypróbowania pokrowców na plecaki i peleryn.
|
...przypominają
Enty...
|
|
...prowadzi
nas czerwony...
|
|
...do
wypróbowania pokrowców... |
|
Na szczęście deszcz nie jest
ani
zbyt intensywny, ani nie trwa za długo. Gdy schodzimy na Przełęcz
Żebrak (816 m), zza chmur nieśmiało wygląda słońce. Tuż za przełęczą
robimy postój. Gotujemy herbatę i robimy jedzenie. Jestem
już zdecydowany przerwać wędrówkę, decyduję więc pozbyć się
części zapasów i ulżyć nieco moim plecom i nogom. Kaszka
kus-kus, płatki ryżowe i kilka innych rzeczy kończy jako karma dla
ptaszków. Do tego mam nauczkę, by nie pakować wszystkiego w
jakże poręczne i wygodne, ale i ciężkie, plastikowe pudełka. No
cóż, ta wyprawa miała być wszak testowa. A testy
przeprowadzane na żywych organizmach nierzadko skutkują potem i krwią.
Po regeneracji sił idziemy dalej w kierunku Chryszczatej. Na szlaku
spotykamy co jakiś czas pojedyncze osoby. Gdyby nie bolące na przemian,
raz lewe, raz prawe kolano i dokuczające ścięgno, można byłoby
powiedzieć, że idzie się całkiem sympatycznie. Dochodząc do szczytu
Chryszczatej (997 m) mijamy samotne groby. To pozostałości przebiegu
linii frontu z I wojny światowej, wojny polsko-bolszewickiej z 1920
roku oraz działań po II wojnie, kiedy to na stokach Chryszczatej swoją
bazę miały sotnie UPA. Do tej pory prócz cmentarzy można tu
spotkać pozostałości po okopach i tym podobnych umocnieniach pozycji. W
okresie I wojny, na przełomie lat 1914/15, przez Chryszczatą dwukrotnie
przeszła linia frontu, na której walczyły ze sobą wojska
austriackie i rosyjskie. Szczególnie ciężkie walki toczyły
się w rejonie Wysokiego Działu. Do czasów obecnych pozostały
po nich jedynie, ukryte często w gęstych zaroślach, zapomniane
cmentarze i mogiły. Po zakończeniu wojny wzgórza
Chryszczatej zostały umocnione przez polskich legionistów.
Miało to na celu obronę tego odcinka przed Ukraińską Halicką Armią. W
czasie II wojny, w lipcu i sierpniu 1944 roku Chryszczata była
wielokrotnie zdobywana przez polskich i radzieckich
partyzantów, atakujących stacjonujące tu dwie dywizje
niemieckie, mniejsze oddziały węgierskie oraz własowców.
Następnie do września 1944 roku okoliczne wzgórza były
również schronieniem oddziału partyzanckiego dowodzonego
przez Mikołaja Kunickiego ps. "Mucha". Po wojnie, w latach
1945–1947 masyw Chryszczatej był schronieniem oraz
bazą wypadową dla sotni UPA "Chrina" i "Stiacha". W październiku 1946
roku 34 pułk piechoty Ludowego Wojska Polskiego pod wodzą podpułkownika
Jana Gerharda wykrył, a następnie zlikwidował tu olbrzymią bazę UPA.
Wśród zniszczonych obiektów był m. in. szpital,
młyn, garbarnia, cerkiew i kilkadziesiąt domków
przygotowanych jako zimowe schronienie.
|
idziemy
w
kierunku Chryszczatej
|
|
...mijamy
samotne groby...
|
|
|
...obok
betonowego słupa...
|
|
Na
Chryszczatej robimy krótki postój, jemy po
batonie i robimy pamiątkowe zdjęcia obok betonowego słupa geodezyjnego
- pozostałości z czasów zaborów. W oddali
słyszymy pomruki burzy. Zaczynamy więc dość szybko schodzić. O ile
rzecz jasna da się schodzić szybko z obolałymi nogami. Po raz kolejny
kijki ratują mnie przed pozostaniem gdzieś na szlaku w charakterze
nawozu. Dopiero teraz, schodząc w kierunku Duszatyna zaczynamy zauważać
na drzewach pierwsze młode listki. Grzmi coraz solidniej i coraz
bliżej, tymczasem mijamy kilkuosobową grupkę ludzi idących w przeciwnym
kierunku. Celowo nie użyłem tu określenia turystów, bo ich
wygląd świadczył o czymś dokładnie odwrotnym. Ostrzyżony osiłek z nagim
torsem, gustownie, acz masywnie ołańcuszony, z podkoszulką w ręce oraz
dziewczę w płytkich, białych adidaskach i różowym sweterku,
najbardziej zwracają na siebie uwagę.
Po kilkunastu minutach
dochodzimy do rezerwatu "Zwiezło", czyli do Jeziorek Duszatyńskich.
Powstały one w 1907 roku na skutek osunięcia się ziemi po długotrwałych
opadach i zablokowania przepływu wód potoku Olchowaty. Wyżej
położone jeziorko ma powierzchnię ok. 1,44 ha, niżej położone 0,45 ha.
Zatrzymujemy się tutaj tylko na chwilę potrzebną do zrobienia kilku
zdjęć, bo zanosi się na ulewę. Ciemno-zielona barwa wody ładnie
współgra ze świeżą wiosenną zielenią buczynowych
listków.
|
...pierwsze
młode listki...
|
|
|
...dochodzimy
do rezerwatu "Zwiezło"...
|
|
...powstały
na skutek osunięcia...
|
|
...wyżej
położone jeziorko ma 1,44 ha...
|
|
Kilka
minut
później dopada nas burza. Pioruny walą jeden po drugim, a
deszcz leje strumieniami. Decydujemy się przeczekać w kucki pod
pelerynami, nie chcąc przemoczyć butów. Po chwili
opadów drogą zaczynają płynąć najpierw strumyki, potem
strumienie mocno zabarwionej gliną wody. Poniżej rezerwatu odbywa się
intensywny wyrąb i zwózka drewna. To powoduje, że droga
nawet w suchym czasie przypomina odcinek specjalny rajdu terenowego.
Drogą iść się raczej nie daje. Próbujemy fragmenty obchodzić
lasem, jednak od czasu do czasu musimy tę drogę przekroczyć. Za każdym
razem jest to poważna przeprawa.
|
Do tego buty Basi, od pewnego czasu
dające
znać, że ich czas już
minął, po prostu rozpadły się. Błoto powciskało się w pęknięcia
podeszew i rozsadziło je. Na szczęście do Duszatyna zostało tylko
kilkanaście minut marszu. Duszatyn pod koniec XIX wieku miał 25
domów i
179 mieszkańców. Po wojnie pozostała tu osada
pracowników leśnych
związana z nieczynną już linią kolejki wąskotorowej.Linia
ta jeszcze w
latach 80 ubiegłego wieku była wykorzystywana do przewozu drewna do
kombinatu drzewnego w niedalekiej Rzepedzi. |
za
każdym
razem jest to poważna przeprawa |
|
Obecnie
w Duszatynie stoją
3 domy, z czego jeden to siedziba nadleśnictwa. Na
mapie jest tu zaznaczone schronisko, jednak mapa,
mimo że nowa, w tej materii jest nieaktualna. Szczęściem miejsce to
jest mi znane, bo odwiedziłem je kilka lat temu i mniej więcej wiem,
czego można się tu spodziewać. Jest tylko pole biwakowe, z
którego zresztą mamy właśnie zamiar skorzystać. Rozbijamy
obóz. To będzie pierwszy nocleg w namiocie na naszej trasie
i test samego namiotu. Po całym dniu jesteśmy trochę spoceni, więc nie
pozostaje nic innego, jak skorzystać z kąpieli w potoku,
który po burzy ma lekko zmącony nurt. Co to jednak dla
prawdziwych wędrówców, żeby nie rzec
włóczykijów. Jemy kolację,
którą przygotowujemy pod znajdującą się na biwaku wiatą.
Zupa makaronowa z suszonym mięsem nawet nadaje się do jedzenia. Jest tu
też miejsce na ognisko, obok którego widać ślady bytności
większej grupy. Po prostu krótko mówiąc pełno tu
śmieci. Wieczorem pokazuje się czyste niebo, ale robi się chłodno.
Mościmy się w małym namiociku i zasypiamy. |
...ich
czas
już minął... |
|
|