|
Dzień
9, 22 maja 2010 r. |
|
Ranek wstaje słoneczny. Jemy
urodzinowe
śniadanko. Urodzinowe dla Basi. Znów skończyła 18 lat.
Ruszamy w drogę tuż przed godziną 9.00. Można powiedzieć, że od razu
wpadamy na głęboką wodę, choć bardziej precyzyjnym określeniem byłoby
tu głębokie błoto. Pierwsza godzina marszu to błotne lawirowanie
pomiędzy kałużami, strumykami spływającej drogą wody i bagnistymi
rozlewiskami. Większość ze stojących "zbiorników wodnych"
zasiedlona jest przez roje kijanek. No cóż - wiosna... Buty
co rusz obrastają nam żółtawą, gliniastą mazią. Na szczęście
pogoda jest ładna, więc chce się iść mimo niedogodności. Sytuacja
poprawia się nieco, gdy wychodzimy z lasu na Hruń (677m) i Wahalowski
Wierch (666m). Wstępujemy na szeroką polanę, będącą właściwie szczytem
wierchu. Otwiera się przed nami widok na wszystkie strony świata. Mimo
że na horyzoncie nie ma tu spektakularnych, wysokich gór,
nawet Basia jest widokiem urzeczona. |
...roje
kijanek... |
|
Na Wahalowskim Wierchu |
|
...otwiera
się przed nami widok... |
|
...schodzimy
z Wahalowskiego Wierchu... |
|
...pojawiają
się wielkie kałuże... |
|
Schodzimy
z
Wahalowskiego Wierchu łąką w kierunku północnym. Ścieżka
wydaje się wyraźna, ale trzeba dokładnie pilnować szlaku, bowiem w
pewnym momencie dość niespodziewanie tę ścieżkę opuszcza, skręcając
prostopadle w lewo. Przez kilkaset metrów trawersujemy stok,
by następnie zagłębić się w lesie. Mijamy pozostawiony sobie samemu
ciągnik. Nieopodal słychać odgłos piły motorowej. Nie jesteśmy więc
całkowicie sami. Szlak wiedzie teraz dość wygodną drogą.
|
Sporym
utrudnieniem są jednak liczne wiatrołomy. Wielokrotnie musimy schodzić
ze szlaku i omijać je. Za niemal każdym razem pada sakramentalne: "lewą
czy prawą?" Podobnie jest, gdy na naszej drodze
pojawiają się wielkie kałuże. A jest ich naprawdę sporo. Błoto daje się
nam cały czas ostro we znaki. Mnie jakoś udaje się uniknąć upaprania,
ale Basia jest umorusana do kolan. Po krótkim podejściu
docieramy na grzbiet Kamienia (717 m). Wziął on swą nazwę
prawdopodobnie od znajdujących się na nim wielkich głazów,
będących wychodnią piaskowców, czyli miejscem, w
którym ich złoże wychodzi na powierzchnię ziemi. |
...mnie
udaje się uniknąć upaprania... |
|
...umorusana
do kolan... |
|
...docieramy
na grzbiet Kamienia... |
|
...wielkich
głazów... |
|
Podobnie jest, gdy na naszej drodze
pojawiają się wielkie kałuże. A jest ich naprawdę sporo. Błoto daje się
nam cały czas ostro we znaki. Mnie jakoś udaje się uniknąć upaprania,
ale Basia jest umorusana do kolan. Po krótkim podejściu
docieramy na grzbiet Kamienia (717 m). Wziął on swą nazwę
prawdopodobnie od znajdujących się na nim wielkich głazów,
będących wychodnią piaskowców, czyli miejscem, w
którym ich złoże wychodzi na powierzchnię ziemi. Schodzimy z
Kamienia w kierunku północnym i po jakimś czasie wchodzimy
na obszerną łąkę. Po lewej stronie widać już nasz kolejny cel -
Tokarnię (778 m).
|
...wchodzimy
na obszerną łakę... |
|
Zanim jednak się na nią wdrapiemy,
schodzimy
nieco niżej do przysiółka Przybyszów. Stoi tu
tylko jeden dom. W każdym razie jeden zobaczyliśmy. W miejscu, gdzie
szlak skręca w lewo i zaczyna piąć się w górę, robimy
postój i odpoczynek. Szykujemy kanapki i herbatę. Niebo,
dotąd w miarę pogodne, zaczyna się zaciągać chmurami. Mamy obawy, czy
nie zacznie padać. Jest duszno i burzowo. Posileni nieco, zaczynamy
podejście na Tokarnię. Na szczęście nie jest ono bardzo długie, ale
czekają nas dodatkowe trudności: spotykane już wcześniej wiatrołomy.
Ich wyjątkowość w tym miejscu polega jednak na tym, że nie da się ich
obejść. Wokół rosną gęste krzaki. Złamane drzewo leży zaś w
taki sposób, że nie można przejść nad nim. Pod spodem z
plecakiem też jest ciężko, bo leży dość nisko. W końcu na przemian
niemal czołgając się po ziemi i wisząc uczepiony rękami gałęzi, jakoś
przedostaję się na drugą stronę. Nareszcie osiągamy szczyt i po
minięciu wieży przekaźnikowej, ukazuje się nam szeroki trawiasty
grzbiet z piękną panoramą dookoła. Wraca słońce, ale zauważamy, że
dotychczasowe cumulusy miejscami wypiętrzyły się w cumulonimbusy. Co
rusz z różnych stron słychać pomrukiwania burz. Zastanawiamy
się, czy którejś z nich nie wpadnie do głowy zapolować
właśnie na nas. |
...zaczyna
zaciągać się chmurami... |
|
...robimy
postój i odpoczynek... |
|
...dotychczasowe
cumulusy...
|
|
Panorama ze zbocza Tokarni w kierunku wschodnim |
|
...narzeszcie
osiągamy szczyt... |
|
Widok z Tokarni na Bukowsko |
|
...wypiętrzyły
się w cumulonimbusy... |
|
...słychać
pomrukiwania burz... |
|
Widok na szczyt Tokarni |
|
Krótki odpoczynek pod szczytem Tokarni |
|
...schodzimy
ze szczytu Tokarni... |
|
Schodzimy
ze szczytu Tokarni łagodnym zejściem w kierunku zachodnim. Szlak w tym
miejscu nie jest oznakowany zbyt ortodoksyjnie, ale jeśli tylko trzymać
azymut, na pewno uda się nie zabłądzić. Mając do wyboru marsz przez
nieskoszoną łąkę, jak wynikałoby z mapy i polną drogę, jak wynika z
resztkowego oznakowania, wybieramy drogę. Nadkładamy przez to kilkaset
metrów, ale mamy okazję spotkać się ze zbłąkaną młodą łanią,
która wyszła z lasu kilkadziesiąt metrów przed
nami, nawet nas nie zauważając wolnym krokiem przecięła drogę i znikła
w zaroślach po drugiej stronie. Tego dnia widzimy także samotnego
zająca, kilka jaszczurek i całe kolonie kijanek. Jak się
później okaże, nie będą to nasze jedyne spotkania z
przyrodą. Droga jest pokryta wyschniętą warstwą błota, w
którym odciśnięta jest cała masa śladów. Basia we
wszystkich dopatruje się wilczych i niedźwiedzich, jednak po
oględzinach okazują się one tropami parzystokopytnych. Dalsza część
szlaku prowadzi głównie lasem, nie ma za to stromych podejść
ani zejść. |
...wybieramy drogę... |
|
...cała
masa
śladów... |
|
...w
bajkową
krainę... |
|
Idziemy więc kilka
kilometrów
łagodnym grzbietem pasma Bukowicy przez Wilcze Budy (759 m), Smokowiska
(748 m) i Skibce (778 m). Wchodząc w zalesioną część szlaku, zanurzamy
się znów w bajkową krainę. Co rusz obok nas pojawiają się
drzewa o niesamowitych, bajkowych formach. Powykręcane, obrośnięte
mchem lub hubami, nierzadko spróchniałe. Klimatu dodają co
chwila odległe odgłosy burz. |
...w
kierunku Puław Górnych... |
|
W końcu schodzimy z grzbietu w
kierunku
Puław Górnych. Znów wychodzimy z lasu na szerokie
łąki. W sam raz na rozbicie namiotu. Po całym dniu, który
był dość gorący, jesteśmy jednak spoceni i marzymy o możliwości umycia
się choćby w strumieniu. A tego na razie nie widać.
Nagle, w odległości około 200 m przed nami, zauważamy zwierza
przebiegającego przez drogę. Kieruje się do lasu. Jego specyficzny
trucht nie pozwala mieć wątpliwości. To wilk. Po chwili w świeżym
błocie widzimy jego ślady. W tym momencie Basi przechodzi wszelka
ochota na nocleg w namiocie, jeżeli uprzednio w ogóle ją
miała. Wstępują w nią za to nowe siły.
|
...widzimy
jego ślady... |
|
Dalej idziemy więc znacznie szybciej,
niż
uprzednio. Droga wiedzie obok wyciągu narciarskiego na Kiczerę (640 m).
Na przeciwległym stoku, w odległości około kilometra, znów
zauważamy jakieś zwierzęta. Pasą się, więc nie są raczej drapieżnikami.
Są duże, ale to nie krowy, bo ruszają się znacznie zgrabniej. Drogą
eliminacji dochodzimy do wniosku, że muszą to być jelenie lub łanie.
Wchodzimy do Puław kilka minut po osiemnastej, po 9 godzinach marszu.
Puławy to mała wioska podzielona na część Górną i Dolną.
Znajduje się tu jeden z 7 w Polsce zbór Ewangelicznej
Wspólnoty Zielonoświątkowej - odłamu Kościoła
protestanckiego. Na przełomie lat 60 i 70 ubiegłego wieku kilkadziesiąt
rodzin, należących do zborów leżących na terenie Śląska
Cieszyńskiego, przesiedliło się na południowy wschód Polski,
między innymi do Puław. Członkowie tego Kościoła w codziennym życiu
kierują się bardzo surowymi regułami, w tym kategorycznym
przestrzeganiem zasad moralnych, nie piją także alkoholu i nie palą
tytoniu.
Puławy Górne są zdecydowanie mniejsze od Dolnych. Stoi tu
zaledwie kilkanaście gospodarstw. Znajduje się tu jednak stok
narciarski, mamy więc nadzieję na jakieś miejsce do spania. Wioska jest
raczej mała, nie liczymy zatem na wielki wybór ofert.
Zatrzymujemy się przy pierwszym napotkanym pensjonacie. Jak dużo
później dowiemy się z internetu, nosi on nazwę "Salamander".
Basia idzie na zwiad i organizuje spanie za 35 złotych od głowy. Nie
jest to może tanio, ale jesteśmy zmęczeni i nie będziemy grymasić.
Alternatywą mogłaby być nieczynna o tej porze roku studencka baza
namiotowa w Wisłoczku, ale to jeszcze 8 kilometrów... Za
daleko na dziś.
Dostajemy bardzo wygodny, przestronny pokój z własną
łazienką, aneksem kuchennym i ogromnym małżeńskim łożem. Gdy się
rozpakowujemy, puka do nas właścicielka kwatery i przepraszając nas
bardzo zwraca 20 złotych tłumacząc, że chcieliśmy nocleg bez pościeli,
a ona o tym zapomniała. Jesteśmy mocno zaskoczeni, ale też podbudowani
taka uczciwością. Zapewne mamy do czynienia z członkami
Wspólnoty Zielonoświątkowej.
Wieczorem, zupełnie wbrew zielonoświątkowej religii, wznosimy
urodzinowy toast nalewką, niesioną do tej pory w piersiówce
specjalnie na tę okazję. Na usprawiedliwienie dodam, że ilość tej
nalewki była naprawdę symboliczna. |
...ogromnym
małżeńskim łożem... |
|
...wznosimy
urodzinowy toast... |
|
|
|