|
AKAPITWakacje
tego roku zbliżały się wielkimi krokami. Choć właściwie dla nas zaczęły
się już jakiś czas temu obejściem dookoła Bornholmu, zupełnie nie
mieliśmy koncepcji na ich letnią część. Bo Bornholm to była jeszcze
wiosna. Gdzieś tak zimą powstał plan powrotu do korzeni, czy raczej
starych ścieżek i udania się szlakiem końca lat 70 XX wieku. W owym
czasie z rodzicami kilka razy byłem w Rumunii i Bułgarii. No i ta
Rumunia zaświtała nam, a właściwie mnie w głowie. Przeglądałem stare
slajdy zdigitalizowane przez mojego Tatę, notatki Mamy, stare mapy i
przewodniki, a także własne, dość skromne wspomnienia. Pomocny był
oczywiście również internet. Zamysł był taki, by przejechać
trasą tranzytową przez Słowację i Węgry, a w Rumunii jak najwięcej
zobaczyć, wpaść nad morze i zrobić kilka wycieczek po Fogaraszach.
Środkiem transportu i zakwaterowania miał być nasz
Włóczykij. Im jednak głębiej studiowałem otchłanie
internetu, tym większe wątpliwości mnie opadały. Idąc w
góry, trzeba byłoby go biedaka gdzieś zostawiać. I to pewnie
na dłużej niż 1 dzień, bo szlaki są tam dość wymagające. Do tego
właśnie te wymagające szlaki. No cóż, dwudziestolatkami już
też nie jesteśmy... Okazało się, że wątpliwości mieliśmy oboje. Stąd
nagle Rumunia została skreślona. Nowej koncepcji jednak nie było, a
czasu do wyjazdu zostawało coraz mniej. W końcu zrezygnowany przystałem
na pomysł Basi, by po prostu skorzystać z oferty biura turystycznego i
jechać na wyjazd zorganizowany. Po przejrzeniu kilku propozycji padło
na Czarnogórę, a właściwie jej wybrzeże. Tu jednak zaczęły
się schody, ponieważ właściwie oboje (ja zdecydowanie bardziej)
niespecjalnie lubimy całkowite lenistwo, a na takie bylibyśmy skazani,
decydując się na pobyt w jednym miejscu. Fakultatywne wycieczki
oferowane na miejscu przez rezydentów biura byłyby tylko
namiastką. Do tego turnus 7 dniowy przy ponad 48 godzinach
podróżowania w dwie strony to by było zdecydowanie za mało.
Czyli co? Czyli 14 dni? No tak, ale 14 dni w jednym miejscu, do tego
turystycznie obłożonym to już w ogóle
samobójstwo. No to jak w końcu? A może da się wykupić sam
przejazd? Dało się. I tak ze zorganizowanego wyjazdu został nam
zorganizowany transport. Włóczykij dostał wolne z kilku
powodów. Według wyliczeń kwota za paliwo i płatne drogi
byłaby tylko nieznacznie niższa niż cena biletów. Natomiast
odległość sięgająca 1300 km spowodowałaby konieczność spędzenia w
drodze co najmniej 2 dni w każdą stronę. Plus oczywiście dodatkowe
zmęczenie kierowcy bez zmiennika i wszelkie niespodziewane komplikacje
po drodze. A po samym celu naszej podróży zdecydowaliśmy się
poruszać lokalnym transportem ewentualnie autostopem. Pozostało
kupienie map i przewodników. O ile z przewodnikiem
problemów nie było, o tyle z mapami poszło już zdecydowanie
gorzej. Niemal cudem udało mi się wygrzebać w sklepie internetowym mapę
samochodową. Ale chodziło nam też o góry, a map
szczegółowych po prostu nie sposób było dostać.
Szperając w sieci, wynalazłem jakieś WIG-ówki z
czasów Tito. Z ich aktualnością nie było najlepiej, ale
musiały wystarczyć. Tu głęboki ukłon w stronę Marty, która
dzięki swoim możliwościom przelała je z formy cyfrowych
plików na papier.
AKAPITDługo
zastanawialiśmy się nad ekwipunkiem. Brać namiot czy nie? A jak nas noc
zastanie gdzieś po drodze w jakiej głuszy? Ostatecznie zdecydowaliśmy
nie brać. Najwyżej prześpimy się w rowie. Bierzemy śpiwory i karimaty,
a także na wszelki wypadek palnik z kartuszem. Mamy nadzieję, że na
kwaterach będzie możliwość ugotowania choćby wody, ale wiadomo
– lepiej nosić niż się prosić.
AKAPITPrzez
całe przedpołudnie chodziłem po mieście w poszukiwaniu najniższego
kursu euro. Kurcze, jeszcze kilka dni temu widziałem je poniżej 4 zł.
Teraz z trudem udało mi się wypatrzyć po 4,02. Kantorowiec zapytany o
rabat przy zakupie większej ilości tylko się zaśmiał, gdy usłyszał, że
ta większa ilość to „aż” 1000 euro. No
cóż, dla mnie to rzeczywiście „aż”. (W trakcie pisania niniejszej
relacji euro osiągało kilkakrotnie 4,5 zł, by potem spaść do około 4,15
zł. Z rozrzewnieniem wspominam wyjazd do Austrii w 2008 roku, kiedy
kosztowało 3,50...[przyp. autora]) |
|