Wstęp Boka Kotorska Góry Durmitor Wybrzeże i nie tylko Strona główna
dzień1 dzień2 dzień3 dzień4 dzień5 dzień6 dzień7 dzień8 dzień1 dzień20 dzień11 dzień12 cdn...


Dzień 1, 8 sierpnia 2011 r. mapa dnia

...spędziliśmy na pakowaniu...
AKAPITPogoda od rana jest trudna do przewidzenia. Lipiec był fatalny, a sierpień jakby jeszcze nie do końca się zdecydował czy iść śladem zapłakanego poprzednika, czy jednak trzymać swój słoneczny poziom. Na niebie królują chmury, ale jest dosyć ciepło i czasem przez grubą warstwę przebija się nieśmiało słońce. Właściwie to pogoda dobra na podróż. Cały poprzedni dzień spędziliśmy na pakowaniu dobytku. Tradycyjnie rozpoczynamy ją wsiadając do autobusu 501 obładowani jak wielbłądy. Prócz dużego plecaka mam jeszcze mały plecaczek na brzuchu. Tam mieści się cały zapas jedzenia i picia na najbliższe dwadzieścia kilka godzin. Tyle bowiem ma trwać nasza podróż. Około w pół do ósmej zjawiamy się na krakowskim dworcu autobusowym. Na stanowisku, z którego ma odjeżdżać nasz autobus jest pusto. To znaczy nie ma ani autobusu, ani potencjalnych pasażerów. No, może nie do końca pusto. Na szczęście są jakieś pojedyncze osoby, więc upewniamy się, że jesteśmy we właściwym miejscu i czasie. Po kilku chwilach podjeżdżają dwa autobusy z biura Skarpa. Na pierwszy rzut oka nie są może najnowsze, ale wyglądają w miarę solidnie. Pilotka wskazuje nam „nasz” autobus, jadący do Rafailovići. Drugi jedzie nieco bliżej, do Igalo, a więc nie przejeżdża na drugą stronę Boki Kotorskiej. Okazuje się, że mamy przydzielone bardzo fajne miejsca. Siedzimy tuż za kierowcą, na wysokim pokładzie autobusu. Mamy przed sobą ogromną szybę, przez którą możemy podziwiać świat i drogę przed nami.
AKAPITAutobus szybko się zapełnia. Zapełnia się także jego bagażnik. Nasze plecaki utkwiły gdzieś na samym dnie, ale będziemy wysiadać niemal na końcu trasy, więc nie stanowi to problemu. Wszelkie niezbędne po drodze „przydasie” oraz jedzenie mamy z sobą. Tuż przed ósmą ruszamy. Już w okolicy Ronda Grzegórzeckiego zaczyna padać deszcz. Nie ma co, niezły prognostyk. Ale mamy do przejechania dobrze ponad 1500 km, więc u celu na szczęście może być zupełnie inaczej. Pierwszy etap podróży kończy się w Jaworniku, kilkanaście kilometrów za Krakowem. Tu kilkadziesiąt minut czekamy na kolejnych pasażerów dowożonych z całego południa Polski. W końcu ruszamy na dobre. W rejonie Skomielnej Białej leje już jak z cebra. Wirtualną granicę ze Słowacją przekraczamy w Chyżnem. Po południowej stronie Tatr pogoda jest jakby lepsza, tzn. nie pada. Jest też o wiele cieplej niż w Polsce. Ale o tym przekonujemy się dopiero w czasie postoju w przydrożnej restauracji. Autobus jest klimatyzowany, więc w środku panuje umiarkowana i w miarę stała temperatura. O tej zewnętrznej informuje nas wyświetlacz na desce rozdzielczej. To kolejna i nie ostatnia zaleta naszych miejsc. Za następną można uznać możliwość przysłuchiwania się jakże pouczającym rozmowom pomiędzy kierowcami, których mamy aż trzech. No i dzięki temu wiem dlaczego zatrzymaliśmy się akurat w tej, a nie innej restauracji.

...zaczyna padać deszcz...

...przejeżdżamy przez Budapeszt...
Po prostu jej właściciel poprzednim razem w ramach rewanżu za podstawienie pod koryto całej wycieczki, zafundował kierowcom po butelce jakiegoś dobrego alkoholu. Jesteśmy na Słowacji, co więc można zjeść? Oczywiście prażeny syr z tatarską omacką a hranolkami. Po obiedzie z ulgą wsiadamy do chłodnego wnętrza autobusu i jedziemy w dalszą drogę. Autobus pretenduje do klasy lux, więc tuż obok naszych miejsc umieszczony jest telewizor. Pilotka raczy pasażerów jakąś koszmarną japońską produkcją, gdzie ołów z luf i krew leją się tak gęsto, że scena walki Czarnej Mamby z połową japońskiej mafii w filmie Kill Bill Quentina Tarantino to zabawa grzecznych dzieci w piaskownicy. Wybieramy może bardziej monotonny, ale za to o wiele spokojniejszy program za panoramiczną przednią szybą. Po godzinie 16 przejeżdżamy przez Budapeszt. Znowu zaczyna padać. Tu autobus opuszcza małżeństwo z kilkuletnią córeczką. Jeszcze ich spotkamy w drodze powrotnej. Okażą się bardzo  sympatycznymi  ludźmi.  Teraz  niestety  dzieliła  nas  długość  autobusu.  Gdzieś  za
Budapesztem wjeżdżamy na autostradę. Niby normalna autostrada, ale od razu coś mi się na niej nie zgadza. Po prostu prawie nie ma tu ruchu. Jadą pojedyncze samochody. Tak w jedną, jak w drugą stronę. Sama autostrada wygląda na jak najbardziej wykończoną, są kładki dla zwierząt i wszystko to, co powinna mieć autostrada na europejskim poziomie. Tylko samochodów prawie nie ma. Słyszę rozmowę kierowców, którzy przestrzegają się przed tutejszą policją. Ma ona zwyczaj zatrzymywać się na wiaduktach nad autostradą i mierzyć stamtąd prędkość pojazdów. Przekraczających ją goni czasem przez długie kilometry. Gdy zatrzymujemy się na krótki toaletowy odpoczynek przy stacji benzynowej, zauważam radiowóz, który pędzi ile mocy w silniku. Nawet nie pamiętam kiedy w tym samym kierunku jechał jakiś samochód... A radiowóz pruje gdzieś tak pod 200 km/h. Pęd powietrza powoduje taki huk, że prawie nie słychać włączonego sygnału.
AKAPITPo godzinie 19 dojeżdżamy do granicy. Opuszczamy Unię Europejską, a to oznacza normalną kontrolę graniczną. Pilotka prosi pasażerów o przygotowanie paszportów, lub dowodów osobistych i zsunięcie foteli. Odnoszę wrażenie, że najbardziej zestresowana jest właśnie ona. Dziwne, bo przecież na pewno jeździ tędy często. Granicę przekraczamy bez problemów, otrzymując stempelki w paszportach. Jesteśmy w Chorwacji. Po raz pierwszy, ale nie ostatni w czasie tego etapu podróży. Ze względu na przebieg granic krajów byłej Jugosławii, do Chorwacji wjedziemy jeszcze dwukrotnie, podobnie zresztą jak do Bośni i Hercegowiny. Przed nami zatem jeszcze 5 przejść granicznych i dopiero znajdziemy się u celu naszej podróży – w Czarnogórze. Powoli zapada zmierzch. Coraz mniej widać za oknem. Zaczynam się zastanawiać nad najwygodniejszą pozycją do spania. Oczywiście nie jest to łatwe. Jak to w autobusie. W dodatku pani siedząca za mną narzeka, gdy próbuję choć trochę obniżyć oparcie. Ma mało miejsca na nogi. No, miałaby go o wiele więcej, gdyby nie położyła obok nich sporego koszyka z jedzeniem...

...samochodów prawie nie ma...

...Opuszczamy Unię Europejską...

...Jesteśmy w Chorwacji...
AKAPITZanim jednak ułożę się do snu zatrzymujemy się na kolejną siuśpauzę. Tym razem już w Bośni. Jest po godzinie 22, ale tutejszy upał wydaje się tego nie zauważać. Patrząc na skąpą roślinność, to znajdujemy się już w zupełnie innej strefie klimatycznej. I nie tylko na roślinność. Po parkingu hasają sobie ni mniej ni więcej, tylko modliszki. Jeden z wycieczkowiczów usiłuje nakłonić je do walki. Na szczęście owady wydają się być mądrzejsze od niego...
AKAPITTeraz, już całkiem po ciemku trudno jest podziwiać krajobrazy. Przed nami długa droga do następnej granicy. Wybieram więc sen, a raczej próbę zaśnięcia w pozycji na glonojada przyklejony do szyby autobusu. Już dobrze po północy nagle zatrzymujemy się. Z trudem odmykam powieki pod którymi ulokował się piasek z połowy pustyni Gobi. Okazuje się, że zatrzymała nas lokalna policja. Tak długo kontrolują dokumenty kierowcy, aż ten w końcu daje im kilka euro. Europa tu jest głównie geograficznie...

...ni mniej ni więcej, tylko modliszki...
następny dzień...