Wstęp Boka Kotorska Góry Durmitor Wybrzeże i nie tylko Strona główna
dzień1 dzień2 dzień3 dzień4 dzień5 dzień6 dzień7 dzień8 dzień1 dzień20 dzień11 dzień12 cdn...


...poprzedni dzień
Dzień 4, 11 sierpnia 2011 r. mapa dnia

Kotorską część Boki okrywa jeszcze cień
AKAPITWstajemy rzeczywiście wcześnie. Na tyle wcześnie, że o 7:45 stoimy już u stóp góry, na którą prowadzi zygzak kamiennej ścieżki. Wcześniej oczywiście zjedliśmy śniadanie, w lokalnej piekarni kupiliśmy na drogę kilka burków i pokonaliśmy ponad półtorakilometrowy odcinek z naszej kwatery. Kotorską część Boki okrywa jeszcze cień. Słońce oświetla dopiero zbocza wzgórz położonych po przeciwległej stronie zatoki, u stóp których leży odwiedzone przez nas pierwszego dnia Muo. Zaczynamy mozolną wspinaczkę. Obiektywnie patrząc nie jest źle. Temperatura choć na oko wysoka (na szczęście nie mamy termometru), nie daje się nam we znaki, bo jesteśmy ukryci w cieniu. Ścieżka, mimo że prowadzi na bardzo strome zbocze, sama ma umiarkowane nachylenie. Właściwie to całkiem porządna, szeroka droga. Umocniona kamiennymi nasypami, ograniczona niewysokim murkiem, miejscami przechodząca w schody. W pewnej chwili przecieram oczy ze zdumienia. Z góry żwawym krokiem idzie starszy mężczyzna, któremu towarzyszy prowadzona na sznurku koza. Zastanawiam się skąd o tej porze może tędy iść. I dokąd? -Odpowiedź na pierwsze pytanie nadchodzi już niedługo. -Pokonawszy kilkanaście zwitek drogi i ze

...u stóp góry...

Serpentyny

...przecieram oczy ze zdumienia...
250 metrów w pionie, napotykamy na położone tuż przy niej niewielkie gospodarstwo, którego wydaje się pilnować sympatyczny muł. Okazuje się jednak, że nie jest on jedynym tutejszym mieszkańcem. Rzucamy gospodarzom na powitanie „dobar dan” i wędrujemy dalej. Zastanawiamy się, jak mieszka się w takim miejscu. Na pewno niełatwo, bo wszystko trzeba tu wnieść na własnych plecach lub grzbiecie muła. Jak widać po świecącej się na zewnątrz budynku żarówce, elektryczność tutaj mają, woda podprowadzona jest prowizorycznym wodociągiem zrobionym z węża ogrodowego, zapewne z okolicznego źródła. No ale czym się zajmują gospodarze? Pewnie hodowlą kóz, bo spore ich stadko przemieszcza się właśnie po okolicznych skałach. Przy okazji wydają z siebie takie meczenie, że Basia dostaje ataku śmiechu.

...kilkanaście zwitek drogi...

Zamiast psa?

...wodociągiem z węża ogrodowego...

...Basia dostaje ataku śmiechu

AKAPITWspinamy się coraz wyżej i wyżej. Jesteśmy już ponad ostrzeliwaną promieniami słonecznymi kotorską twierdzą, choć sami skrywamy się jeszcze w cieniu. W pewnej chwili natykamy się na miejsce, które kiedyś było zapewne ujęciem wody. Teraz jest tylko śmietnikiem, choć prowadzące do niego znaki wydają się o tym nie wiedzieć. Około godzimy 10 mamy już zaliczone 600 m przewyższenia. Teraz przez jakiś czas idziemy w słońcu. Na szczęście wysokość powoduje, że temperatura powietrza jest tu sporo niższa niż na dole. Po chwili chowamy się w przyjemnym zielonym leśnym mroku.

...ostrzeliwaną promieniami słonecznymi...

Kotor

Wody brak!

Powinna wskazywać na dół

...jakiś czas idziemy w słońcu

Mikołajek alpejski

Dziko rosnący granat

...600 m przewyższenia

W dali widoczny Adriatyk
AKAPITKilka słów warto w tym miejscu poświęcić czarnogórskim oznaczeniom szlaków turystycznych. Dla nas Polaków, przyzwyczajonych do różnokolorowych pasków w zależności od pasma górskiego rozmieszczanych z mniejszą lub większą starannością i częstotliwością, w pierwszej chwili tutejsze znaki mogą wydać się niezrozumiałe. Jednak po ich rozszyfrowaniu okazuje się, że są równie dobrze, -a czasem -nawet -skuteczniej -wyznaczające -kierunek -marszu. -Raczej -rzadko -spotkać tu można znane u nas tabliczki szlakowe.
Najczęściej występują na początku szlaku, ale bywają i na ich skrzyżowaniach. Są koloru żółtego i zawierają odległość do punktu, czas oraz numery szlaków, jakimi będziemy się poruszać. Nie doszliśmy tylko co oznaczają kolory kropek, bo wszystkie szlaki mają tu ten sam czerwony kolor, a trasy oznaczone są właśnie numerami. Te żółte tabliczki widzieliśmy tylko na primoriu. W Durmitorze jeżeli były, to przybierały formę niewielkich czerwonych deseczek, na których ręcznie malowane były nazwy szczytów i czas marszu. -Tutejsze szlaki są zwykle oznaczane


czerwonym kółkiem z białym środkiem. Jeżeli szlak zmienia kierunek, z czerwonego „obramowania” wyrasta jedna lub dwie kreski oznaczające przebieg szlaku. Znaki zwykle są malowane na kamieniach. Rzadziej na drzewach, na których zdarza im się przybrać formę znaną u nas – trzech pasów, tutaj w kolorze czerwono-biało-czerwonym. Takie paski o wiele częściej zdarzy nam się później spotkać w Durmitorze. Malowane najczęściej na kamieniach, często są mocno wytarte, a swoim ułożeniem wyznaczają również kierunek marszu. Na primoriu nie mieliśmy większych problemów z odnalezieniem właściwej drogi, mimo że posługiwaliśmy się tylko wydrukiem skanu starej, pamiętającej czasy marszałka Tito, topograficznej mapy, na której szlaków oczywiście nie było. W Durmitorze mimo posiadania mapy w miarę aktualnej trzeba było cały czas wytężać uwagę. Zwłaszcza na Crvenej Gredzie.



AKAPITAle wróćmy na naszą trasę. Po drodze mijamy grupkę turystów idących z przeciwka. Zastanawiamy się skąd wyruszyli, bo pora jest dość wczesna, a oni nie są wyekwipowani. Dalej znów zaczynają się schody. Tym razem bardziej w znaczeniu przenośnym. Ścieżka jest momentami bardzo stroma, nie przypomina już szerokiej umocnionej drogi. Wręcz przeciwnie. Momentami trawersuje strome żleby i rozłożone pod nimi niewielkie piargi osuwających się w dół pod naciskiem naszych stóp kamieni. Zastanawiamy się czy zaraz jakiś nie spadnie nam na głowy ze stromych, chwilami niemal pionowych ścian. Basi się ten odcinek baaardzo nie podoba, toteż prze do góry jak nakręcona. Gdy nad naszymi głowami nie wisi już niebezpieczeństwo, mijamy kolejną grupę. Jak się orientujemy na ucho, Francuzów. Niektóre osoby idą w klapkach. Na ruchomych, osypujących się kamieniach nie będą mieli łatwo. Ich skromne wyposażenie utwierdza nas w przekonaniu, że prawdopodobnie zostali gdzieś niedaleko stąd wwiezieni i teraz w ramach wycieczki schodzą do Kotoru. Nasze przypuszczenia okazują się słuszne, bo po niedługim czasie docieramy do drogi prowadzącej z tego pięknego miasta do Cetinje – dawnej stolicy Czarnogóry. Droga -ta jest -jedną z najbardziej- malowniczych dróg -Czarnogóry, Europy, a kto wie- może i świata.W skali trudności

Kamienny mostek nad dnem żlebu

Tu musi być cywilizacja

...docieramy do drogi ...
bywa porównywana, a nawet stawiana wyżej od norweskiej Drabiny Trolli. Wspina się malowniczymi serpentynami, które im wyżej się wznoszą, tym większy wytrzeszcz oczu powodują u podziwiających rozciągającą się panoramę. Oczywiście samo pokonywanie serpentyn też może przyprawić o wytrzeszcz oczu, najczęściej połączony ze szczękościskiem i przykurczem dłoni pasażera zaciśniętej histerycznie na okolicy górnego mocowania pasa bezpieczeństwa oraz dodatkowymi efektami dźwiękowymi w przypadku jeżeli pasażerką byłaby kobieta. Tyle że my wiemy o tym jedynie z opisów, bo odległość drogą z Kotoru do miejsca, w którym się obecnie znajdujemy, to około 20 km i gdybyśmy mieli pokonać ją pieszo, moglibyśmy śmiało zapomnieć o zdobyciu Jezerskiego Vrhu.

Boka Kotorska z przełęczy Krstač

Jesteśmy na przeł. Krstač, a przed nami wznosi się Mrajanik
A tymczasem jest godzina 11, wdrapaliśmy się na wysokość 950 m i mamy 15 minut wyprzedzenia przed „rozkładowym” czasem. No i jak do tej pory idzie się nam całkiem przyjemnie i nie czujemy zmęczenia. Temperatura w cieniu też jest znośna, choć słońce pali niemiłosiernie, a na niebie nie ma ani jednej chmurki. Osiągnęliśmy przełęcz Krstač. Jej nazwę nosi miejscowy  szczep winogron, z którego produkowane jest białe wino o tej samej nazwie, będące wizytówka Czarnogóry. Na pewno go spróbujemy. Odnajdujemy znaki. Dalej szlak skręca w asfaltową, wąską drogę, która od tej prowadzącej do Cetinja odbija w prawo. Okrąża ona najwyższy szczyt parku – Štirovnik (1749 m npm) , zwieńczony widocznymi z daleka wysokimi antenami wojskowych urządzeń. Dlatego też sam szczyt jest niedostępny dla turystów.
AKAPITPo kilkudziesięciu metrach drogę zagradza nam zardzewiały szlaban, a przy nim dwóch mundurowych. Jak się okazuje, -to strażnicy Parku Narodowego Lovćen. -Oczywiście
nie stoją tu bez powodu. A jedynym powodem bycia mundurowym i stania przed szlabanem nie jest miód, jak zapewne byłoby w przypadku Kubusia Puchatka, ale kasa. Panowie grzecznie się z nami witają i proponują opłatę w wysokości 2 € od osoby. Nie mając innego wyjścia czy raczej wejścia, płacimy. Strażnicy wręczają nam eleganckie bilety i pozwalają iść dalej. Usiłując dogadać się ze strażnikami, upewniam się jeszcze, że droga na pewno nas doprowadzi do celu i że dalej też szlak jest oznakowany. Tak, będą znaki, a przed nami jakieś 11 kilometrów marszu. To mniej więcej zgodne z moimi obliczeniami robionymi według bezszlakowej mapy, więc nic nie budzi moich podejrzeń. Choć w drodze powrotnej okaże się, że w zasadzie nadłożyliśmy 5 km. Ale po części świadomie i z premedytacją. Co nie przekreśla faktu, że panowie strażnicy wykazali się albo kompletną nieznajomością tematu albo... No nie, nie chcę ich podejrzewać o złośliwość. Czarnogóra to podobno taki przyjazny kraj. W końcu zawsze można nieporozumienie złożyć na karb trudności komunikacyjnych, bo ze strażnikami dogadać się łatwo nie było.
AKAPITRuszamy zatem dalej. Droga biegnie ponad niewielkim płaskowyżem na którym rozłożyło się kilka mikroskopijnych miejscowości. Największa to Njeguši, słynąca z wyrobu sera i szynki zbliżonej w smaku do parmeńskiej. Miasteczko było także kolebką rodu Petrović-Njegoš – niegdysiejszych władców Czarnogóry. Nasze żołądki bezceremonialnie dają znać, że nadszedł czas na drugie śniadanie. Problem jest jedynie z miejscem na posiłek. Żadna słoneczna łąka nie wchodzi w grę z przyczyn oczywistych – zostały by z nas skwareczki. W zarośla też nie wejdziemy bo raz, że stromo, a dwa, są za gęste. Jedyny cień, jaki udaje nam się znaleźć, jest na poboczu drogi. Dodać należy, że ma ona taką szerokość, iż dwa samochody by się minąć muszą zjechać na to właśnie pobocze. I jak się łatwo domyślić właśnie teraz wszyscy jakby się umówili, że tędy pojadą. W końcu udaje nam się rozłożyć. Zjadam burka z mięsem. To naprawdę tegoroczne odkrycie. Przynajmniej dla mnie. Basia trochę grymasi. Popijamy wodą z syropem cytrynowym. Mamy jej spory zapas, bo liczymy się z brakiem po drodze źródeł i strumieni. Kilkanaście minut później ścigamy się z rowerzystami, którzy wybrali tę samą trasę. Ścigamy – to określenie jak najbardziej właściwe. Nachylenie drogi jest tak znaczne, że jadą z prędkością pieszego. Dodatkowo są obładowani bagażem, który na pewno nie ułatwia im jazdy. Chwilowo ich wyprzedzamy, ale kilkaset metrów dalej droga się wypłaszcza, docierając do kolejnego niewielkiego płaskowyżu czy może raczej ulokowanej pomiędzy górami szerokiej kotliny. Teraz nie mamy już szans i zostawiają nas z tyłu. Tu także widać ślady ludzkich osad w postaci kup kamieni będących kiedyś zapewne ścianami domów lub murami. Napotykamy na rozwidlenie szlaków. Przy okazji okazuje się, że właśnie odnaleźliśmy nasz szlak, dość niepostrzeżenie zgubiony tuż za szlabanem. Szlak prowadzi w kierunku widocznej w oddali przełęczy. Droga wyraźnie okrąża jedną z gór. Krótko się zastanawiamy. Droga kusi nas wysoce prawdopodobnymi i co istotniejsze pięknymi widokami na Bokę i Adriatyk. Szlak o ile prowadzi przez mało ciekawy las, o tyle na pewno będzie krótszy. Wybieramy drogę. I przez kolejnych kilka kilometrów trawersujemy zbocze Štirovnika. Najpierw na południe, a stopniowo coraz bardziej skręcając na wschód w końcu obieramy kierunek północny. Opłaciło się nadłożyć drogi. Widoki są rzeczywiście oszałamiające. I choć słońce praży niesamowicie, a wszystko w dole wydaje się być za lekką mgiełką, jesteśmy zadowoleni.

...ulokowanej pomiędzy górami kotliny

Dla spostrzegawczych: Gdzie jest samolot?

...trawersujemy zbocze Štirovnika...


Štirovnik ze swoimi antenami

Cebula ma warstwy, ogry mają warstwy...
AKAPITRuch na drodze jest minimalny, ale w pewnym momencie zauważam jadący z przeciwka samochód z polskimi tablicami. Macham przyjaźnie i moje patriotyczne intencje chyba zostają właściwie odczytane, bo krajanie odmachują z uśmiechami. Kto inny jak nie Polacy drapałby się tu na piechotę? Po pokonaniu kilku, a może kilkunastu kolejnych zakrętów naszym oczom ukazuje się Jezerski Vrh z charakterystycznym, choć kompletnie abstrakcyjnym, prostopadłościennym mauzoleum na szczycie. Z naszej perspektywy wydaje się być jeszcze daleko i wysoko.  W dodatku droga równie bezsensownie zaczyna nas sprowadzać w dół na przełęcz. Zanim jednak się na niej znajdziemy, czeka nas jeszcze jedna przygoda. Oto z przeciwnego kierunku nadjeżdża niewielki biały samochód. Dojeżdżając do nas, zatrzymuje się, a z jego wnętrza wypada dwóch facetów. Konsternacja. Szybko usiłuję sobie przypomnieć numer do polskiego konsulatu, choć na wykonanie telefonu na pewno nie miałbym szans. Ale jeden z gości dźwiga kamerę, a drugi dzierży mikrofon. Dobra, znaczy bić ani rabować nie będą, a przynajmniej nie od razu. No tak, po prostu zadziałało Basine podświadome parcie na szkło. Ilekroć w jej pobliżu znajdzie się jakiś szukający ofiary reporter, tylekroć Basia jakimiś sobie tylko znanymi sposobami ściąga na siebie jego uwagę. Oczywiście i tym razem tak się stać musiało. No więc wyskakują do nas z tym ciężkim sprzętem i coś po swojemu szwargoczą.
AKAPIT– Spoko gościu, ale wiesz, niby języki podobne, słowiańskie, tylko my cię ni w ząb nie rozumiemy. Do tego nie skontaktowałeś się wcześniej z naszym agentem i z tego wywiadu to raczej kiszka będzie – myślę sobie na tyle głośno, że musieli się chyba zorientować w naszym pochodzeniu, bo facecik lekko się stropił i na migi (kurcze, reporterów to mogliby uczyć jakich języków) prosi nas byśmy się kawałek przeszli przed obiektywem kamery. Dobra, tyle to możemy zrobić, choć lekko nam nie po drodze, bo musimy się nieco cofnąć. Nakręcili, podziękowali, a o gaży nawet nie wspomnieli. Ani kiedy i gdzie się możemy oglądać. Taki wyzysk! No masssakra normalnie...

Maleńka osada po drodze

Jezerski Vrh

Kolejna cicha kotlinka
W końcu już jako telewizyjne gwiazdy docieramy na przełęcz. Według mapy jesteśmy 1360 m npm. Do celu zostały 3 setki. Damy radę? Jest 14:00, co byśmy mieli nie dać! Zatrzymujemy się na chwilę przy przydrożnym straganie. Wyroby – lokalne: ser, szynka, miód, rakija, wino, -stroje -ludowe. Ceny – -jak -najbardziej -europejskie. -Rezygnujemy -więc -z -zakupów. -Zresztą -mamy -jeszcze -przed sobą niezłą 

Wyroby - lokalne, ceny - europejskie

Osiołek erotoman
wspinaczkę, po co się dociążać. I tej wersji będziemy się trzymać. Na przełęczy stoi także szałas, w którym, jak wynika z anglojęzycznej tablicy, strudzeni wędrowcy za darmo mogą się przespać. Szałasu pilnuje sympatyczny osiołek. Osiołek o ile sympatycznie wygląda, o tyle ewidentnie... ma na coś ochotę... Trzeba mu się tylko dokładnie przyjrzeć. Więc z tym „darmowym” noclegiem może być tu różnie...

AKAPITZnów trafiamy na nasz szlak. Najprawdopodobniej prowadzi tu z miejsca, w którym go opuściliśmy, wybierając marsz drogą. Spróbujemy później nim wrócić. Ale na razie przed nami kilka kolejnych asfaltowych zakrętów. Tu ruch samochodów jest już znaczny, bo na przełęcz, a właściwie niemal pod sam szczyt Jezerskiego Vrhu prowadzi droga z Cetinje. Na szczęście szlak szybko wprowadza nas na leśne skróty. Po około godzinie dochodzimy do niewielkiego parkingu-platformy, z którego na szczyt góry wiodą... schody. Jakby tego było mało, schody te prowadzą wykutym w skale tunelem. Wygląda to nieco kosmicznie, a na pewno mocno bezsensownie. Drapiemy się tymi schodami, przeciąg jak diabli, bo cyrkulacja powietrza jest tu świetna, by w końcu dotrzeć na sam szczyt. Tu szeroki chodnik prowadzi do kamiennego budynku mauzoleum. Jego historia jest skomplikowana jak historia całych Bałkanów. Znajduje się tu grobowiec ostatniego władyki Czarnogóry, Piotra II Petrovića Njegoša. Jego życzeniem było pochowanie w ufundowanej przez siebie kaplicy, która wzniesiona została na szczycie Jezerskiego Vrhu. W czasie I wojny wojska austro-węgierskie zbombardowały kaplicę, a szczątki władcy przeniosły do monastyru w Cetinje, bowiem na miejscu kaplicy miał powstać pomnik poświęcony zdobyciu góry przez Austro-Węgry. Do realizacji tego projektu jednak nie doszło, a w roku 1925 kaplicę odbudowano i szczątki władcy znów zostały do niej przeniesione. W roku 1942 kaplica została ponownie uszkodzona działaniami wojennymi, tym razem przez wojska włoskie. W 1951 roku władze Jugosławii podjęły decyzję o rozbiórce kaplicy i postawieniu w jej miejsce mauzoleum. Mimo protestów społecznych kaplicę rozebrano w końcu lat 60 XX wieku, a do roku 1974 powstało mauzoleum w obecnym kształcie.

Tuż przed szczytem


Cel osiągnięty! 1657 m npm pękło
AKAPITW końcu się udało! Jesteśmy na szczycie, mimo że do możliwości jego zdobycia podchodziliśmy od początku bardzo sceptycznie. Zajęło nam to nieco powyżej 7 godzin przy „rozkładowym” czasie na tabliczce szlakowej 6:30. Zważywszy, że nadłożyliśmy sporo, idąc drogą wokół Štirovnika, mamy bardzo dobry czas. A co najważniejsze zmęczenie nas do tej pory zbyt mocno nie nadgryzło.
AKAPITDarujemy sobie zwiedzanie (rzecz jasna nie darmowe) tego socrealistycznego klocka. Zaglądamy jedynie przez bramę. Skupiamy się za to na podziwianiu widoków rozciągających się tu we wszystkich kierunkach. Najbliżej nas widoczny jest Štirovnik i przełęcz zaliczona godzinę temu. Doskonale widać drogę, którą przyszliśmy, tę prowadzącą w dół do Cetinje, a także wiodącą na szczyt Jezerskiego Vrhu. Widzimy też dolinę Meduvrjšje, którą prowadzi szlak na dół. Z drugiej strony na rozległym płaskowyżu widać czerwone dachy niskich budynków dawnej stolicy. I wszędzie dookoła góry, góry, góry... Czarnogóra to chyba najbardziej górzysty kraj jaki znam. A Góry Dynarskie, mimo że są zbudowane głównie ze skał wapiennych i łupków, wyglądają tu wybitnie niedostępnie. Chciałoby się rzec – typowo księżycowy krajobraz.

Przedsionek mauzoleum

...typowo księżycowy krajobraz


Na horyzoncie widoczne góry Rumija

Štirovnik i przełęcz z osiołkiem ;-)

...czerwone dachy dawnej stolicy...
AKAPITSłońce nie daje za wygraną i stara się jak może, by zostawić na naszej skórze trwałe ślady. Postanawiamy nie dać się przypalić i ubieramy długie spodnie. Ja dodatkowo pożyczam od Basi podkoszulkę i staram się okrywać nią ramię od słonecznej w danym momencie strony. Ruszamy w dół. Po zejściu na przełęcz kierujemy się na szlak. Przecinamy rozlokowany przy przełęczy obóz grotołazów (poznaję po wyjątkowo obficie ubłoconym sprzęcie rozłożonym wokół -namiotów) -i -zagłębiamy -się -w -las. 

Ruszamy w dół
Szlak jest oznakowany dobrze, ale trzeba zachować uwagę, bo ścieżka jest wybitnie kręta i wąska, a miejscami mocno kamienista. Po drodze wyjaśnia się jedna ze szlakowych zagadek. Tajemnicze KT-7 widniejące na mijanych tabliczkach szlakowych to punkt kontrolny, w którym można znaleźć pieczątkę, a także dokonać wpisu w pozostawionym tam w specjalnej skrytce zeszycie. Nie omieszkujemy pozostawić po sobie śladu. Zgodnie z przewidywaniami szlak doprowadza nas do drogi w miejscu, w którym zdecydowaliśmy się go wcześniej opuścić. Oczywiście o wiele szybciej niż gdybyśmy szli drogą wokół Štirovnika. Tutaj robimy krótki pit-stop na kolejnego burka z mięsem po czym dalej już konsekwentnie trzymamy się szlaku. Dzięki temu znów udaje nam się zaoszczędzić, tym razem na asfaltowych serpentynach, na których wcześniej przegraliśmy górską premię z rowerzystami, po czym wychodzimy na przełącz Krstač. Teraz czeka nas

Tajemnicze KT-7...

 Na pierwszym planie Mrajanik (1336 m), a dalej po prawej Tatinec (1349 m)

Fragment drogi do Kotoru
trudny odcinek ścieżki ze względu na ruchome kamienie. Po drodze zauważam, że Czarnogórcy chętnie górskie przepaści traktują jako zsypy na śmieci. Toteż częstym widokiem są tu leżące w żlebach, zrzucone zapewne z jakiegoś samochodu stare opony lub zmasakrowana długim lotem lodówka. Smutne...
AKAPITSłońce jest coraz niżej, gdy słyszę głośny dźwięk silnika. Na moje ucho – lotniczego. Faktycznie po chwili zauważam niewielki samolot z pływakami lecący w stronę wybrzeża. Chwilę po nim drugi. Po kilku minutach samoloty wracają. Po następnych kilku robią kolejny nalot. I tak jeszcze kilka razy. Zauważamy, że w okolicy wybrzeża nadlatują nad miejsca nad którymi unosi się dym. A więc prawdopodobnie są to samoloty pożarnicze. Choć w tym momencie wydaje nam się, że pewnie mają jakieś ćwiczenia, to przyszłość pokaże jak bardzo się mylimy. Czarnogórę nękają ogromne susze i związane z nimi pożary.

...zmasakrowana długim lotem lodówka...

...niewielki samolot z pływakami...

...lecący w stronę wybrzeża....

...miejsca nad którymi unosi się dym...
AKAPITNapis na kamieniu informuje nas, że do Kotoru mamy jeszcze 2,5 godziny. Może się wyrobimy przed zmrokiem. Jesteśmy już nieco zmęczeni, choć ja czuję, że dałbym radę przejść jeszcze znacznie dalej. Dawno (o ile w ogóle) nie czułem się taki naładowany energią. A nic nie paliłem ani nie brałem. Skrzydeł też nie miało mi co dodać. Ot, taka medyczna zagadka.

...do Kotoru mamy jeszcze...

Zota Boka

...strefa cienia jakiś czas temu objęła Kotor
AKAPITSchodzimy wzdłuż kamiennej ścieżki. Póki co idziemy oświetlani promieniami zachodzącego już z wolna słońca, ale nieodwracalnie zbliżamy się do strefy cienia, która już jakiś czas temu objęła Kotor. Słońce zachodzi tam bowiem za długi, 500-metrowej wysokości grzbiet leżący po drugiej stronie Zatoki Kotorskiej. O 20:20 znajdujemy się u stóp wzgórza, w punkcie, z którego wystartowaliśmy. Wycieczka zajęła nam 12,5 godziny.

...znajomymi już serpentynami...



...zbliżamy się do strefy cienia...

A tam jeszcze świeci

Klik... i koniec

Kotor o zmierzchu
AKAPITPo drodze do domu wstępujemy tylko do marketu na małe zakupy. Ponieważ przewodnik poleca spróbowania lokalnego piwa Nikšićko, oprócz absolutnie podstawowych produktów, do których należy między innymi litrowa butla czerwonego wina Vranac, do koszyka wkładam butelkę tegoż piwa, w wyobraźni już racząc się jego smakiem. Jakież jest moje zdziwienie, gdy przy kasie dowiaduję się, że aby to piwo nabyć, muszę się wylegitymować butelką zwrotną. Na nic zdają się tłumaczenia, że jeszcze takowej nie posiadam ponieważ dopiero mam zamiar kupić pierwsze piwo w tym kraju, ale chętnie uiszczę opłatę umowną zwaną kaucją. Oczywiście rozmowa odbywa się za pośrednictwem i z pomocą innego klienta, też skądinąd zdziwionego tą sytuacją, bo Pani Kasjerka języki obce zna, ale nie używa. Jest za to nieugięta. Pokazuje mi, że mogę sobie kupić piwo w puszce. Niby to samo piwo, ale jednak puszka to nie to. Do tego rzecz jasna jest droższe. Cóż mi jednak pozostaje? Nabrałem już smaku, biorę więc te puchę solennie sobie obiecując więcej do tego sklepu nie zawitać.
AKAPITW domu po kąpieli (nie żałujemy sobie wody – w końcu taką kasę za takie warunki musimy sobie jakoś zrekompensować) zjadamy niewielką kolację i próbujemy wina. Złe nie jest. Będzie bardzo dobrym środkiem nasennym, choć dziś raczej nie powinniśmy mieć kłopotów z zaśnięciem.
następny dzień...