|
|
|
|
|
Dzień 4, 11 sierpnia 2011 r. |
|
Kotorską
część Boki okrywa jeszcze cień
|
|
AKAPITWstajemy
rzeczywiście wcześnie. Na tyle wcześnie, że o 7:45 stoimy już u
stóp góry, na którą prowadzi zygzak
kamiennej ścieżki. Wcześniej oczywiście zjedliśmy śniadanie, w lokalnej
piekarni kupiliśmy na drogę kilka burków i pokonaliśmy ponad
półtorakilometrowy odcinek z naszej kwatery. Kotorską część
Boki okrywa jeszcze cień. Słońce oświetla dopiero zbocza
wzgórz położonych po przeciwległej stronie zatoki, u
stóp których leży odwiedzone przez nas pierwszego
dnia Muo. Zaczynamy mozolną wspinaczkę. Obiektywnie patrząc nie jest
źle. Temperatura choć na oko wysoka (na szczęście nie mamy termometru),
nie daje się nam we znaki, bo jesteśmy ukryci w cieniu. Ścieżka, mimo
że prowadzi na bardzo strome zbocze, sama ma umiarkowane nachylenie.
Właściwie to całkiem porządna, szeroka droga. Umocniona kamiennymi
nasypami, ograniczona niewysokim murkiem, miejscami przechodząca w
schody. W pewnej chwili przecieram oczy ze zdumienia. Z góry
żwawym krokiem idzie starszy mężczyzna, któremu towarzyszy
prowadzona na sznurku koza. Zastanawiam się skąd o tej porze może tędy
iść. I dokąd? -Odpowiedź
na pierwsze pytanie nadchodzi już niedługo. -Pokonawszy kilkanaście
zwitek drogi i ze
|
...u
stóp góry...
|
|
Serpentyny
|
|
...przecieram
oczy ze zdumienia...
|
|
250 metrów w pionie,
napotykamy na położone tuż przy niej niewielkie gospodarstwo,
którego wydaje się pilnować sympatyczny muł. Okazuje się
jednak, że nie jest on jedynym tutejszym mieszkańcem. Rzucamy
gospodarzom na powitanie „dobar dan” i wędrujemy
dalej. Zastanawiamy się, jak mieszka się w takim miejscu. Na pewno
niełatwo, bo wszystko trzeba tu wnieść na własnych plecach lub
grzbiecie muła. Jak widać po świecącej się na zewnątrz budynku
żarówce, elektryczność tutaj mają, woda podprowadzona jest
prowizorycznym wodociągiem zrobionym z węża ogrodowego, zapewne z
okolicznego źródła. No ale czym się zajmują gospodarze?
Pewnie hodowlą kóz, bo spore ich stadko przemieszcza się
właśnie po okolicznych skałach. Przy okazji wydają z siebie takie
meczenie, że Basia dostaje ataku śmiechu.
|
...kilkanaście
zwitek drogi...
|
|
Zamiast psa?
|
|
|
...wodociągiem
z węża ogrodowego...
|
|
...Basia
dostaje ataku śmiechu
|
|
|
AKAPITWspinamy
się coraz wyżej i wyżej. Jesteśmy już ponad ostrzeliwaną promieniami
słonecznymi kotorską twierdzą, choć sami skrywamy się jeszcze w cieniu.
W pewnej chwili natykamy się na miejsce, które kiedyś było
zapewne ujęciem wody. Teraz jest tylko śmietnikiem, choć prowadzące do
niego znaki wydają się o tym nie wiedzieć. Około godzimy 10 mamy już
zaliczone 600 m przewyższenia. Teraz przez jakiś czas idziemy w słońcu.
Na szczęście wysokość powoduje, że temperatura powietrza jest tu sporo
niższa niż na dole. Po chwili chowamy się w przyjemnym zielonym leśnym
mroku.
|
...ostrzeliwaną
promieniami słonecznymi...
|
|
Kotor
|
|
Wody brak!
|
|
Powinna wskazywać na dół
|
|
...jakiś
czas idziemy w słońcu
|
|
Mikołajek alpejski
|
|
Dziko rosnący granat
|
|
...600
m przewyższenia
|
|
W dali widoczny Adriatyk
|
|
AKAPITKilka
słów warto w tym miejscu poświęcić czarnogórskim
oznaczeniom szlaków turystycznych. Dla nas
Polaków, przyzwyczajonych do różnokolorowych
pasków w zależności od pasma górskiego
rozmieszczanych z mniejszą lub większą starannością i częstotliwością,
w pierwszej chwili tutejsze znaki mogą wydać się niezrozumiałe. Jednak
po ich rozszyfrowaniu okazuje się, że są równie dobrze, -a
czasem -nawet
-skuteczniej
-wyznaczające
-kierunek
-marszu.
-Raczej
-rzadko
-spotkać tu
można znane u nas tabliczki szlakowe. |
Najczęściej
występują na początku szlaku, ale
bywają i na ich skrzyżowaniach. Są koloru żółtego i
zawierają odległość do punktu, czas oraz numery szlaków,
jakimi będziemy się poruszać. Nie doszliśmy tylko co oznaczają kolory
kropek, bo wszystkie szlaki mają tu ten sam czerwony kolor, a trasy
oznaczone są właśnie numerami. Te żółte tabliczki
widzieliśmy tylko na primoriu. W Durmitorze jeżeli były, to przybierały
formę niewielkich czerwonych deseczek, na których ręcznie
malowane były nazwy szczytów i czas marszu. -Tutejsze
szlaki są zwykle oznaczane |
|
|
czerwonym kółkiem z białym
środkiem. Jeżeli szlak zmienia kierunek, z czerwonego
„obramowania” wyrasta jedna lub dwie kreski
oznaczające przebieg szlaku. Znaki zwykle są malowane na kamieniach.
Rzadziej na drzewach, na których zdarza im się przybrać
formę znaną u nas – trzech pasów, tutaj w kolorze
czerwono-biało-czerwonym. Takie paski o wiele częściej zdarzy nam się
później spotkać w Durmitorze. Malowane najczęściej na
kamieniach, często są mocno wytarte, a swoim ułożeniem wyznaczają
również kierunek marszu. Na primoriu nie mieliśmy większych
problemów z odnalezieniem właściwej drogi, mimo że
posługiwaliśmy się tylko wydrukiem skanu starej, pamiętającej czasy
marszałka Tito, topograficznej mapy, na której
szlaków oczywiście nie było. W Durmitorze mimo posiadania
mapy w miarę aktualnej trzeba było cały czas wytężać uwagę. Zwłaszcza
na Crvenej Gredzie.
|
AKAPITAle
wróćmy na naszą trasę. Po drodze mijamy grupkę
turystów idących z przeciwka. Zastanawiamy się skąd
wyruszyli, bo pora jest dość wczesna, a oni nie są wyekwipowani. Dalej
znów zaczynają się schody. Tym razem bardziej w znaczeniu
przenośnym. Ścieżka jest momentami bardzo stroma, nie przypomina już
szerokiej umocnionej drogi. Wręcz przeciwnie. Momentami trawersuje
strome żleby i rozłożone pod nimi niewielkie piargi osuwających się w
dół pod naciskiem naszych stóp kamieni.
Zastanawiamy się czy zaraz jakiś nie spadnie nam na głowy ze stromych,
chwilami niemal pionowych ścian. Basi się ten odcinek baaardzo nie
podoba, toteż prze do góry jak nakręcona. Gdy nad naszymi
głowami nie wisi już niebezpieczeństwo, mijamy kolejną grupę. Jak się
orientujemy na ucho, Francuzów. Niektóre osoby
idą w klapkach. Na ruchomych, osypujących się kamieniach nie będą mieli
łatwo. Ich skromne wyposażenie utwierdza nas w przekonaniu, że
prawdopodobnie zostali gdzieś niedaleko stąd wwiezieni i teraz w ramach
wycieczki schodzą do Kotoru. Nasze przypuszczenia okazują się słuszne,
bo po niedługim czasie docieramy do drogi prowadzącej z tego pięknego
miasta do Cetinje – dawnej stolicy Czarnogóry.
Droga -ta
jest -jedną
z najbardziej-
malowniczych dróg -Czarnogóry,
Europy, a kto wie-
może i świata.W skali
trudności |
Kamienny mostek nad dnem żlebu
|
|
Tu musi być cywilizacja
|
|
...docieramy
do drogi ...
|
|
bywa
porównywana, a nawet stawiana wyżej od
norweskiej Drabiny Trolli. Wspina się malowniczymi serpentynami,
które im wyżej się wznoszą, tym większy wytrzeszcz oczu
powodują u podziwiających rozciągającą się panoramę. Oczywiście samo
pokonywanie serpentyn też może przyprawić o wytrzeszcz oczu,
najczęściej połączony ze szczękościskiem i przykurczem dłoni pasażera
zaciśniętej histerycznie na okolicy górnego mocowania pasa
bezpieczeństwa oraz dodatkowymi efektami dźwiękowymi w przypadku jeżeli
pasażerką byłaby kobieta. Tyle że my wiemy o tym jedynie z
opisów, bo odległość drogą z Kotoru do miejsca, w
którym się obecnie znajdujemy, to około 20 km i gdybyśmy
mieli pokonać ją pieszo, moglibyśmy śmiało zapomnieć o zdobyciu
Jezerskiego Vrhu. |
Boka
Kotorska z przełęczy Krstač
|
|
Jesteśmy na przeł. Krstač, a przed nami wznosi się Mrajanik |
|
A tymczasem jest godzina 11,
wdrapaliśmy się na wysokość 950 m i mamy 15 minut wyprzedzenia przed
„rozkładowym” czasem. No i jak do tej pory idzie
się nam całkiem przyjemnie i nie czujemy zmęczenia. Temperatura w
cieniu też jest znośna, choć słońce pali niemiłosiernie, a na niebie
nie ma ani jednej chmurki. Osiągnęliśmy przełęcz Krstač. Jej nazwę nosi
miejscowy szczep winogron, z którego produkowane
jest białe wino o tej samej nazwie, będące wizytówka
Czarnogóry. Na pewno go spróbujemy. Odnajdujemy
znaki. Dalej szlak skręca w asfaltową, wąską drogę, która od
tej prowadzącej do Cetinja odbija w prawo. Okrąża ona najwyższy szczyt
parku – Štirovnik (1749 m npm) , zwieńczony
widocznymi z daleka wysokimi antenami wojskowych urządzeń. Dlatego też
sam szczyt jest niedostępny dla turystów.
AKAPITPo
kilkudziesięciu metrach drogę zagradza nam zardzewiały szlaban, a przy
nim dwóch mundurowych. Jak
się okazuje, -to
strażnicy Parku Narodowego Lovćen. -Oczywiście
|
nie stoją tu bez powodu. A jedynym
powodem bycia mundurowym i stania przed szlabanem nie jest
miód, jak zapewne byłoby w przypadku Kubusia Puchatka, ale
kasa.
Panowie grzecznie się z nami witają i proponują opłatę w wysokości 2
€ od osoby. Nie mając innego wyjścia czy raczej wejścia,
płacimy. Strażnicy
wręczają nam eleganckie bilety i pozwalają iść dalej. Usiłując dogadać
się ze strażnikami, upewniam się jeszcze, że droga na pewno nas
doprowadzi do celu i że dalej też szlak jest oznakowany. Tak, będą
znaki, a przed nami jakieś 11 kilometrów marszu. To mniej
więcej zgodne z moimi obliczeniami robionymi według bezszlakowej mapy,
więc nic nie budzi moich podejrzeń. Choć w drodze powrotnej okaże się,
że w zasadzie nadłożyliśmy 5 km. Ale po części świadomie i z
premedytacją. Co nie przekreśla faktu, że panowie strażnicy wykazali
się albo kompletną nieznajomością tematu albo... No nie, nie chcę ich
podejrzewać o złośliwość. Czarnogóra to podobno taki
przyjazny kraj. W końcu zawsze można nieporozumienie złożyć na karb
trudności komunikacyjnych, bo ze strażnikami dogadać się łatwo nie
było.
AKAPITRuszamy
zatem dalej. Droga biegnie ponad
niewielkim płaskowyżem na którym rozłożyło się kilka
mikroskopijnych miejscowości. Największa to Njeguši, słynąca
z wyrobu sera i szynki zbliżonej w smaku do parmeńskiej. Miasteczko
było także kolebką rodu Petrović-Njegoš –
niegdysiejszych władców Czarnogóry. Nasze żołądki
bezceremonialnie dają znać, że nadszedł czas na drugie śniadanie.
Problem jest jedynie z miejscem na posiłek. Żadna słoneczna łąka nie
wchodzi w grę z przyczyn oczywistych – zostały by z nas
skwareczki. W zarośla też nie wejdziemy bo raz, że stromo, a dwa, są za
gęste. Jedyny cień, jaki udaje nam się znaleźć, jest na poboczu drogi.
Dodać należy, że ma ona taką szerokość, iż dwa samochody by się minąć
muszą zjechać na to właśnie pobocze. I jak się łatwo domyślić właśnie
teraz wszyscy jakby się umówili, że tędy pojadą. W końcu
udaje nam się rozłożyć. Zjadam burka z mięsem. To naprawdę tegoroczne
odkrycie. Przynajmniej dla mnie. Basia trochę grymasi. Popijamy wodą z
syropem cytrynowym. Mamy jej spory zapas, bo liczymy się z brakiem po
drodze źródeł i strumieni. Kilkanaście minut
później ścigamy się z rowerzystami, którzy
wybrali tę samą trasę. Ścigamy – to określenie jak
najbardziej właściwe. Nachylenie drogi jest tak znaczne, że jadą z
prędkością pieszego. Dodatkowo są obładowani bagażem, który
na pewno nie ułatwia im jazdy. Chwilowo ich wyprzedzamy, ale kilkaset
metrów dalej droga się wypłaszcza, docierając do kolejnego
niewielkiego płaskowyżu czy może raczej ulokowanej pomiędzy
górami szerokiej kotliny. Teraz nie mamy już szans i
zostawiają nas z
tyłu. Tu także widać ślady ludzkich osad w postaci kup kamieni będących
kiedyś zapewne ścianami domów lub murami. Napotykamy na
rozwidlenie szlaków. Przy okazji okazuje się, że właśnie
odnaleźliśmy nasz szlak, dość niepostrzeżenie zgubiony tuż za
szlabanem. Szlak prowadzi w kierunku widocznej w oddali przełęczy.
Droga wyraźnie okrąża jedną z gór. Krótko się
zastanawiamy. Droga kusi nas wysoce prawdopodobnymi i co istotniejsze
pięknymi widokami na Bokę i Adriatyk. Szlak o ile prowadzi przez mało
ciekawy las, o tyle na pewno będzie krótszy. Wybieramy
drogę. I
przez kolejnych kilka kilometrów trawersujemy zbocze
Štirovnika. Najpierw na południe, a stopniowo coraz bardziej
skręcając na wschód w końcu obieramy kierunek
północny.
Opłaciło się nadłożyć drogi. Widoki są rzeczywiście oszałamiające. I
choć słońce praży niesamowicie, a wszystko w dole wydaje się być za
lekką mgiełką, jesteśmy zadowoleni.
|
...ulokowanej
pomiędzy górami kotliny
|
|
Dla spostrzegawczych: Gdzie jest samolot?
|
|
...trawersujemy
zbocze Štirovnika...
|
|
|
Štirovnik ze swoimi antenami
|
|
Cebula ma warstwy, ogry mają warstwy...
|
|
AKAPITRuch
na drodze jest minimalny, ale w pewnym momencie zauważam jadący z
przeciwka samochód z polskimi tablicami. Macham przyjaźnie i
moje patriotyczne intencje chyba zostają właściwie odczytane, bo
krajanie odmachują z uśmiechami. Kto inny jak nie Polacy drapałby się
tu na piechotę? Po pokonaniu kilku, a może kilkunastu kolejnych
zakrętów naszym oczom ukazuje się Jezerski Vrh z
charakterystycznym, choć kompletnie abstrakcyjnym, prostopadłościennym
mauzoleum na szczycie. Z naszej perspektywy wydaje się być jeszcze
daleko i wysoko. W dodatku droga równie
bezsensownie
zaczyna nas sprowadzać w dół na przełęcz. Zanim jednak się
na
niej znajdziemy, czeka nas jeszcze jedna przygoda. Oto z przeciwnego
kierunku nadjeżdża niewielki biały samochód. Dojeżdżając do
nas,
zatrzymuje się, a z jego wnętrza wypada dwóch
facetów.
Konsternacja. Szybko usiłuję sobie przypomnieć numer do polskiego
konsulatu, choć na wykonanie telefonu na pewno nie miałbym szans. Ale
jeden z gości dźwiga kamerę, a drugi dzierży mikrofon. Dobra, znaczy
bić ani rabować nie będą, a przynajmniej nie od razu. No tak, po prostu
zadziałało Basine podświadome parcie na szkło. Ilekroć w jej pobliżu
znajdzie się jakiś szukający ofiary reporter, tylekroć Basia jakimiś
sobie tylko znanymi sposobami ściąga na siebie jego uwagę. Oczywiście i
tym razem tak się stać musiało. No więc wyskakują do nas z tym ciężkim
sprzętem i coś po swojemu szwargoczą.
AKAPIT–
Spoko gościu, ale wiesz, niby języki podobne, słowiańskie, tylko my cię
ni w ząb nie rozumiemy. Do tego nie skontaktowałeś się wcześniej z
naszym agentem i z tego wywiadu to raczej kiszka będzie –
myślę
sobie na tyle głośno, że musieli się chyba zorientować w naszym
pochodzeniu, bo facecik lekko się stropił i na migi (kurcze,
reporterów to mogliby uczyć jakich języków) prosi
nas
byśmy się kawałek przeszli przed obiektywem kamery. Dobra, tyle to
możemy zrobić, choć lekko nam nie po drodze, bo musimy się nieco
cofnąć. Nakręcili, podziękowali, a o gaży nawet nie wspomnieli. Ani
kiedy i gdzie się możemy oglądać. Taki wyzysk! No masssakra normalnie...
|
Maleńka osada po drodze
|
|
Jezerski Vrh
|
|
Kolejna cicha kotlinka
|
|
W końcu już jako telewizyjne gwiazdy
docieramy na
przełęcz. Według mapy jesteśmy 1360 m npm. Do celu zostały 3 setki.
Damy radę? Jest 14:00, co byśmy mieli nie dać! Zatrzymujemy się na
chwilę przy przydrożnym straganie. Wyroby – lokalne: ser,
szynka,
miód, rakija, wino, -stroje
-ludowe.
Ceny – -jak
-najbardziej
-europejskie.
-Rezygnujemy
-więc
-z
-zakupów.
-Zresztą
-mamy
-jeszcze
-przed
sobą niezłą |
Wyroby
- lokalne, ceny - europejskie
|
|
Osiołek erotoman
|
|
wspinaczkę,
po
co się dociążać. I tej wersji będziemy się trzymać. Na przełęczy stoi
także szałas, w którym, jak wynika z anglojęzycznej tablicy,
strudzeni wędrowcy za darmo mogą się przespać. Szałasu pilnuje
sympatyczny osiołek. Osiołek o ile sympatycznie wygląda, o tyle
ewidentnie... ma na coś ochotę... Trzeba mu się tylko dokładnie
przyjrzeć. Więc z tym „darmowym” noclegiem może być
tu
różnie...
|
AKAPITZnów
trafiamy na nasz szlak. Najprawdopodobniej
prowadzi
tu z miejsca, w
którym go opuściliśmy, wybierając marsz drogą. Spróbujemy
później nim wrócić. Ale na razie przed nami kilka
kolejnych asfaltowych zakrętów. Tu ruch
samochodów jest
już znaczny, bo na przełęcz, a właściwie niemal pod sam szczyt
Jezerskiego Vrhu prowadzi droga z Cetinje. Na szczęście szlak szybko
wprowadza nas na leśne skróty. Po około godzinie dochodzimy
do
niewielkiego parkingu-platformy, z którego na szczyt
góry
wiodą... schody. Jakby tego było mało, schody te prowadzą wykutym w
skale tunelem. Wygląda to nieco kosmicznie, a na pewno mocno
bezsensownie. Drapiemy się tymi schodami, przeciąg jak diabli, bo
cyrkulacja powietrza jest tu świetna, by w końcu dotrzeć na sam szczyt.
Tu szeroki chodnik prowadzi do kamiennego budynku mauzoleum. Jego
historia jest skomplikowana jak historia całych Bałkanów.
Znajduje się tu grobowiec ostatniego władyki Czarnogóry,
Piotra
II Petrovića Njegoša. Jego życzeniem było pochowanie w
ufundowanej przez siebie kaplicy, która wzniesiona została
na
szczycie Jezerskiego Vrhu. W czasie I wojny wojska austro-węgierskie
zbombardowały kaplicę, a szczątki władcy przeniosły do monastyru w
Cetinje, bowiem na miejscu kaplicy miał powstać pomnik poświęcony
zdobyciu góry przez Austro-Węgry. Do realizacji tego
projektu
jednak nie doszło, a w roku 1925 kaplicę odbudowano i szczątki władcy
znów zostały do niej przeniesione. W roku 1942 kaplica
została
ponownie uszkodzona działaniami wojennymi, tym razem przez wojska
włoskie. W 1951 roku władze Jugosławii podjęły decyzję o
rozbiórce kaplicy i postawieniu w jej miejsce mauzoleum.
Mimo
protestów społecznych kaplicę rozebrano w końcu lat 60 XX
wieku,
a do roku 1974 powstało mauzoleum w obecnym kształcie. |
Tuż przed szczytem
|
|
|
Cel osiągnięty! 1657 m npm pękło
|
|
AKAPITW
końcu się udało! Jesteśmy na szczycie, mimo że do możliwości
jego zdobycia podchodziliśmy od początku bardzo sceptycznie. Zajęło nam
to nieco powyżej 7 godzin przy „rozkładowym” czasie
na tabliczce
szlakowej 6:30. Zważywszy, że nadłożyliśmy sporo, idąc drogą
wokół
Štirovnika, mamy bardzo dobry czas. A co najważniejsze
zmęczenie nas do
tej pory zbyt mocno nie nadgryzło.
AKAPITDarujemy
sobie zwiedzanie
(rzecz jasna nie darmowe) tego socrealistycznego klocka. Zaglądamy
jedynie przez bramę. Skupiamy się za to na podziwianiu
widoków
rozciągających się tu we wszystkich kierunkach. Najbliżej nas widoczny
jest Štirovnik i przełęcz zaliczona godzinę temu. Doskonale
widać
drogę, którą przyszliśmy, tę prowadzącą w dół do
Cetinje, a także
wiodącą na szczyt Jezerskiego Vrhu. Widzimy też dolinę
Meduvrjšje,
którą prowadzi szlak na dół. Z drugiej strony na
rozległym płaskowyżu
widać czerwone dachy niskich budynków dawnej stolicy. I
wszędzie
dookoła góry, góry, góry...
Czarnogóra to chyba najbardziej górzysty
kraj jaki znam. A Góry Dynarskie, mimo że są zbudowane
głównie ze skał
wapiennych i łupków, wyglądają tu wybitnie niedostępnie.
Chciałoby się
rzec – typowo księżycowy krajobraz.
|
Przedsionek mauzoleum
|
|
...typowo
księżycowy krajobraz
|
|
|
Na horyzoncie widoczne góry Rumija
|
|
Štirovnik i przełęcz z
osiołkiem ;-)
|
|
...czerwone
dachy dawnej stolicy...
|
|
AKAPITSłońce
nie daje za wygraną i stara się jak może, by zostawić na naszej
skórze trwałe ślady. Postanawiamy nie dać się przypalić i
ubieramy długie spodnie. Ja dodatkowo pożyczam od Basi podkoszulkę i
staram się okrywać nią ramię od słonecznej w danym momencie strony.
Ruszamy w dół. Po zejściu na przełęcz kierujemy się na
szlak.
Przecinamy rozlokowany przy przełęczy obóz
grotołazów
(poznaję po wyjątkowo obficie ubłoconym sprzęcie rozłożonym
wokół -namiotów)
-i
-zagłębiamy
-się
-w
-las.
|
Ruszamy
w dół
|
|
Szlak jest
oznakowany dobrze, ale trzeba zachować uwagę, bo ścieżka jest wybitnie
kręta i wąska, a miejscami mocno kamienista. Po drodze wyjaśnia się
jedna ze szlakowych zagadek. Tajemnicze KT-7 widniejące na mijanych
tabliczkach szlakowych to punkt kontrolny, w którym można
znaleźć pieczątkę, a także dokonać wpisu w pozostawionym tam w
specjalnej skrytce zeszycie. Nie omieszkujemy pozostawić po sobie
śladu. Zgodnie z przewidywaniami szlak doprowadza nas do drogi w
miejscu, w którym zdecydowaliśmy się go wcześniej opuścić.
Oczywiście o wiele szybciej niż gdybyśmy szli drogą wokół
Štirovnika. Tutaj robimy krótki pit-stop na
kolejnego burka z mięsem po czym dalej już konsekwentnie trzymamy się
szlaku. Dzięki temu znów udaje nam się zaoszczędzić, tym
razem na asfaltowych serpentynach, na których wcześniej
przegraliśmy górską premię z rowerzystami, po czym
wychodzimy na przełącz Krstač. Teraz czeka nas
|
Tajemnicze
KT-7...
|
|
Na pierwszym planie Mrajanik (1336 m), a dalej po prawej
Tatinec (1349 m)
|
|
Fragment drogi do Kotoru
|
|
trudny
odcinek ścieżki ze względu na ruchome kamienie. Po drodze zauważam, że
Czarnogórcy chętnie górskie przepaści traktują
jako zsypy na śmieci. Toteż częstym widokiem są tu leżące w żlebach,
zrzucone zapewne z jakiegoś samochodu stare opony lub zmasakrowana
długim lotem lodówka. Smutne...
AKAPITSłońce
jest coraz niżej, gdy słyszę głośny dźwięk silnika. Na moje ucho
– lotniczego. Faktycznie po chwili zauważam niewielki samolot
z pływakami lecący w stronę wybrzeża. Chwilę po nim drugi. Po kilku
minutach samoloty wracają. Po następnych kilku robią kolejny nalot. I
tak jeszcze kilka razy. Zauważamy, że w okolicy wybrzeża nadlatują nad
miejsca nad którymi unosi się dym. A więc prawdopodobnie są
to samoloty pożarnicze. Choć w tym momencie wydaje nam się, że pewnie
mają jakieś ćwiczenia, to przyszłość pokaże jak bardzo się mylimy.
Czarnogórę nękają ogromne susze i związane z nimi pożary.
|
...zmasakrowana
długim lotem lodówka...
|
|
...niewielki
samolot z pływakami...
|
|
...lecący
w stronę wybrzeża....
|
|
...miejsca
nad którymi unosi się dym...
|
|
AKAPITNapis
na kamieniu informuje nas, że do Kotoru mamy jeszcze 2,5 godziny. Może
się wyrobimy przed zmrokiem. Jesteśmy już nieco zmęczeni, choć ja
czuję, że dałbym radę przejść jeszcze znacznie dalej. Dawno (o ile w
ogóle) nie czułem się taki naładowany energią. A nic nie
paliłem ani nie brałem. Skrzydeł też nie miało mi co dodać. Ot, taka
medyczna zagadka.
|
...do
Kotoru mamy jeszcze...
|
|
Zota Boka
|
|
...strefa
cienia jakiś czas temu objęła Kotor
|
|
AKAPITSchodzimy wzdłuż
kamiennej ścieżki. Póki co idziemy oświetlani promieniami
zachodzącego już z wolna słońca, ale nieodwracalnie zbliżamy się do
strefy cienia, która już jakiś czas temu objęła Kotor.
Słońce zachodzi tam bowiem za długi, 500-metrowej wysokości grzbiet
leżący po drugiej stronie Zatoki Kotorskiej. O 20:20 znajdujemy się u
stóp wzgórza, w punkcie, z którego
wystartowaliśmy. Wycieczka zajęła nam 12,5 godziny.
|
...znajomymi
już serpentynami...
|
|
|
|
...zbliżamy
się do strefy cienia...
|
|
A tam jeszcze świeci
|
|
Klik... i koniec
|
|
Kotor o zmierzchu
|
|
AKAPITPo
drodze do domu wstępujemy tylko do marketu na małe zakupy. Ponieważ
przewodnik poleca spróbowania lokalnego piwa
Nikšićko, oprócz absolutnie podstawowych
produktów, do których należy między innymi
litrowa butla czerwonego wina Vranac, do koszyka wkładam butelkę tegoż
piwa, w wyobraźni już racząc się jego smakiem. Jakież jest moje
zdziwienie, gdy przy kasie dowiaduję się, że aby to piwo nabyć, muszę
się wylegitymować butelką zwrotną. Na nic zdają się tłumaczenia, że
jeszcze takowej nie posiadam ponieważ dopiero mam zamiar kupić pierwsze
piwo w tym kraju, ale chętnie uiszczę opłatę umowną zwaną kaucją.
Oczywiście rozmowa odbywa się za pośrednictwem i z pomocą innego
klienta, też skądinąd zdziwionego tą sytuacją, bo Pani Kasjerka języki
obce zna, ale nie używa. Jest za to nieugięta. Pokazuje mi, że mogę
sobie kupić piwo w puszce. Niby to samo piwo, ale jednak puszka to nie
to. Do tego rzecz jasna jest droższe. Cóż mi jednak
pozostaje? Nabrałem już smaku, biorę więc te puchę solennie sobie
obiecując więcej do tego sklepu nie zawitać.
|
AKAPITW
domu po kąpieli (nie żałujemy sobie wody – w końcu taką kasę
za
takie warunki musimy sobie jakoś zrekompensować) zjadamy niewielką
kolację i próbujemy wina. Złe nie jest. Będzie bardzo dobrym
środkiem
nasennym, choć dziś raczej nie powinniśmy mieć kłopotów z
zaśnięciem. |
|