|
|
|
|
|
Dzień 7, 14 sierpnia 2011 r. |
|
...czeka
nas 4,5 km marszu...
|
|
AKAPITPo
przebudzeniu spojrzenie w okno utwierdza nas w nadziei z dnia
poprzedniego. Piękny błękit śmieje się do nas, zapraszając na
wędrówkę. Szybko jemy śniadanie i przygotowujemy prowiant na
drogę. Basia odwiedza babcię w kuchni na dole i pyta o możliwość
zagotowania wody na kawę. Oczywiście nie ma z tym żadnego problemu, a
rozmowa, choć prowadzona głównie na migi, jest okraszona
sporą
porcją uśmiechów. Wychodzimy z domu około ósmej.
Naszym
celem będzie dziś Savin Kuk, czyli góra świętego Sawy.
Mówiąc szczerze, w głębi ducha zakładamy wjazd na niego
wyciągiem krzesełkowym, ale tylko po to, żeby się nie przeforsować
pierwszego dnia ;-) Zresztą i tak najpierw czeka nas 4,5 km marszu do
dolnej stacji kolejki. Na miejscu meldujemy się około godziny 9. I tu
na dzień dobry niespodzianka. Wyciąg niby czynny jest od 10,
ale
wszystko wokół wygląda na wymarłe. 7 € od osoby
może nie
jest i wygórowaną kwotą, ale czekać godzinę, żeby ja wydać
to
chyba przesada. Do tego jest niedziela, więc kto wie czy tak naprawdę
wyciąg w ogóle ruszy. Po krótkim namyśle, aby nie
tracić
czasu postanawiamy iść pieszo. Na początku czeka nas niełatwe zadanie.
Odnalezienie szlaku lub choćby tylko ścieżki, którą
pójdziemy. Nie jest to proste z co najmniej kilku
powodów. Po pierwsze nasza mapa nie należy do
najdokładniejszych, po drugie ścieżek ci tu dostatek w każdym kierunku,
choć wszystkie są takie jakieś nieoczywiste, a w końcu po trzecie w
ogóle nie mamy pojęcia którędy ten szlak może
przebiegać.
Postanawiamy iść na azymut, którym staje się niewidoczna
stąd
pośrednia stacja wyciągu. Sam wyciąg niestety wspina się zbyt stromo,
by iść jego śladem. Trawersujemy więc zbocze do momentu, w
którym natrafiamy na główniejszą ścieżkę. Po
chwili
zauważamy znane nam już oznakowanie szlaku. Jednak tutejsze znaki są
zdecydowanie mocniej wyeksploatowane. Na szczęście ścieżka jest wyraźna
i nie daje wątpliwości gdzie iść. Wspinamy się nią po kamienistych
serpentynach. Nie idzie się łatwo, bo kamienie usuwają się z pod
nóg, ale z każdym krokiem jesteśmy wyżej.
AKAPITA
wyciąg stoi...
AKAPITStok
jest wyeksponowany na południowo-wschodnią stronę więc co chwila
przystajemy by posilić się rosnącymi tuż przy szlaku pięknymi,
dojrzałymi malinami. Nigdzie do tej pory nie spotkałem malin na
wysokości niemal 1800 m npm. Z tyłu za nami, na południu, rozciąga się
przykryty mgiełką płaskowyż, przed nami bieleją skalne wapienne urwiska
i poprzecinane piargami zielone łąki. Kwadrans po 10 osiągamy pośrednią
stację. |
...ścieżka
jest wyraźna...
|
|
...na
wysokości niemal 1800 m...
|
|
A
wyciąg stoi...
|
|
...osiągamy
pośrednią stację
|
|
AKAPITA
wyciąg stoi...
AKAPITWspinamy
się teraz nieco łagodniej w kierunku widocznej przed nami przełęczy. Na
szlaku jesteśmy prawie sami. Od czasu do czasu gdzieś w oddali miga nam
samotny turysta, który wcześniej nas wyprzedził.
AKAPITTuż
przed 11 wyciąg w końcu rusza...
AKAPITPo
pewnym czasie widzimy pierwsze wjeżdżające nim osoby. My jednak
jesteśmy już przy górnej stacji. Byliśmy lepsi. Dochodzimy
do
źródełka. To Savina Voda. Źródło,
które według
legendy powstało właśnie za sprawą św. Sawy. W drewnianym korytku leży
mnóstwo monet. Dostrzegam tu również polską
złotówkę. Nabieramy wody, gdy tymczasem wyciąg dowozi coraz
to
nowych amatorów wysokogórskich pejzaży. Nie
lubimy
ciasnoty, więc szybko się zbieramy i idziemy dalej. Do szczytu zostało
nam jeszcze kilkanaście minut.
|
...kamienie
usuwają się...
|
|
...w
kierunku widocznej przed nami przełęczy...
|
|
|
|
...wyciąg
w końcu rusza... |
|
Dostrzegam
tu również polską złotówkę
|
|
...wyciąg
dowozi coraz to nowych...
|
|
AKAPITTymczasem
dochodzimy do przełęczy, z której rozciąga się zapierający
dech
w piersiach widok na dolinę Velika Kalica i leżące dalej szczyty
Durmitoru. Na dnie doliny zauważam mały czerwony punkcik. Przez
lornetkę sprawdzam, że jest to chyba coś w rodzaju turystycznego czy
raczej alpinistycznego schronu. Dolina kusi, choć zejście do niej
wydaje się z tego miejsca nieosiągalne. Dzieli nas kilkusetmetrowa,
pionowa skalna ściana. Póki co podejmujemy atak szczytowy. W
-międzyczasie pogoda
się |
Wbrew pozorom to zdjęcie wcale nie jest do góry nogami
|
|
Na
pierwszym planie w środku Južni Vrh (2285 m) i Meded po prawej (2223
m), najwyższy na horyzoncie Bobotow Kuk (2522 m)
|
|
psuje
i
niebo zasnuwa się chmurami. Czyżby aura miała zamiar pokrzyżować nam
plany? Kilka minut później z wierzchołka Savin Kuka
obserwujemy
Žabljak, leżące obok miasta Czarne Jezioro, szczyty Durmitoru, w tym
najwyższy z nich Bobotov Kuk (2522 m) i majaczące w oddali ściany
kanionu rzeki Tary.
|
...podejmujemy
atak szczytowy...
|
|
Na pierwszym planie Meded, nad nim Crvena Greda (2164 m)
|
|
Žabljak i Crno Jezero
|
|
AKAPITZjadamy
część prowiantu i zastanawiamy się co robić dalej. Jest wcześnie.
Zdecydowanie za wcześnie, żeby wracać. Poza tym powrót tą
samą
trasą nie leży w mojej naturze. Z mapy wynika, że do doliny Velka
Kalica powinien prowadzić szlak. No, może nie tyle szlak co ścieżka,
ale w każdym razie jest ona zaznaczona na mapie. Teraz trzeba ją tylko
odnaleźć. Mamy już niejakie doświadczenie w tej materii, więc chwilowo
Basia zostaje na szczycie, a ja schodzę stromizną nieco w
dół,
szukając właściwej drogi. Odnajduję ją po kilku minutach. To znaczy mam
nadzieję, że to właśnie ona. Ścieżka jest koszmarnie stroma. Prowadzi
wąskim żlebem pod kątem, który oceniam na 45 stopni. Na
pewno
trochę przesadzam, ale ona jest naprawdę stroma. Szybko taksuję ją
wzrokiem, oceniam i mam poważne wątpliwości czy damy radę. Do tego
widoczny jest tylko fragment zejścia. Jak jest dalej? Niemniej jednak
ktoś tędy czasem schodzi, bo ścieżka jest wyraźna. Wracam do Basi i
przedstawiam sytuację. Jeżeli ona oceni, że da radę –
pójdziemy, jeżeli nie – zrezygnujemy. Basia po
kilku
minutach wraca z pewną miną. Próbujemy!
|
...wraca
z pewną miną...
|
|
Tu byliśmy. Basia, Łukasz - 2011
|
|
prowadzi
wąskim żlebem...
|
|
AKAPITZanim
jednak zaczniemy, spotykamy parę Francuzów. Też mają zamiar
tędy
zejść, ale mają wątpliwości podobnie jak my. Dziewczyna pyta skąd
jesteśmy. Gdy odpowiadam, że z Polski, uśmiecha się szeroko i
mówi głośno z francuskim akcentem
AKAPIT–
Zajebissie!
AKAPITTiaaa...
Jak to jest, że wszystkim nacjom najbardziej w pamięć zapadają
obcojęzyczne słowa o lekko lub nielekko wulgarnym zabarwieniu?
AKAPITRuszamy
pierwsi. Francuzi za nami. O ile nasz pozycja gwarantuje, że nie będą
nas blokować, to jednak pewien niepokój budzi to, że co
chwila
słyszymy z góry ich ostrzegawcze okrzyki i stukot
osuwających, a
raczej staczających się kamieni. Jest to mocno stresujące, bo kamienie
szybko nabierają rozpędu i nie trzeba wiele, by znaleźć się na ich
drodze. A tego za wszelką cenę pragnęlibyśmy uniknąć. Schodzimy
przyklejeni do skalnej ściany ograniczającej żleb. Choć właściwszym
określeniem byłoby zsuwamy się, lub zczołgujemy. Idzie nam to powoli,
bo sami też musimy uważać, by nie spuścić kamiennej lawiny. Na
odwrót jest już za późno. Jest tutaj tak stromo,
że nie
wyobrażam sobie powrotu do góry. I jeszcze te kamienie
osuwające
się spod nóg.
|
|
Schodzimy
przyklejeni do skalnej ściany...
|
|
...zsuwamy
się...
|
|
AKAPITMusimy
zatem przeć do przodu, a raczej w dół. Zaczynam żałować, że
nie
mam górskich butów. Niskie obuwie w
górach jest
dobre, ale nie w takich okolicznościach. Samokrytycznie stwierdzam, że
zejście tym żlebem było podręcznikowym przykładem klinicznych
niedoborów rozsądku. Ale na samokrytykę jest jakby za
późno, a w każdym razie w tej chwili nie
przyniesie ona niczego
konstruktywnego prócz być może nauki na przyszłość. Skupiam
się
zatem na schodzeniu. Z góry co chwila słyszymy ostrzegawcze
okrzyki Francuzów, po których następuje
krótsza
lub dłuższa seria rolling
stonesów.
Na szczęście przechodzą bokiem. Basia zmienia technikę. Siada pupą na
ziemi i zsuwa się powoli. Dystans od Francuzów powiększa
się. W
końcu nikną nam za skałami. Gdzieś w dolinie także słyszymy głosy, ale
odległość jest za duża i nie widzimy nikogo. Zresztą akustyka tego
miejsca jest taka, że równie dobrze dźwięk może dochodzić ze
szczytu za naszymi plecami. Po najdłuższych w naszym życiu 40 minutach
dochodzimy do końca żlebu. Ale to jeszcze nie koniec
przygód.
Teraz czeka nas trawersowanie kamiennego piargu w poszukiwaniu ścieżki,
którą będzie można dojść do końca doliny. Ścieżkę tę
widziałem z
przełęczy pod Savin Kukiem, ale wydawała mi się dużo wyżej niż teraz
się znajdujemy.
|
Dystans
powiększa się...
|
|
...trawersowanie...
|
|
...kamiennego
piargu... |
|
AKAPITPonieważ
podchodzenie po skalnym rumoszu mija się celem, idziemy po prostu w
kierunku widocznego już schronu z nadzieją napotkania ścieżki. Wcale
nie idzie się łatwo. Kamienie co rusz usuwają się nam spod
nóg,
momentami zapadamy się w nich jak w świeżym śniegu. Trzeba naprawdę
uważać na każdy krok. Hmmm... Pozostaje mieć nadzieję, że nie
uruchomimy jakiejś kamiennej lawiny albo że komuś na górze
nie
wpadnie do głowy sprawdzanie głębokości doliny za pomocą rzuconego
głazika. A głosy z góry słyszymy dość liczne...
|
...idziemy
po prostu w kierunku... |
|
...widocznego
już schronu...
|
|
AKAPITCzerwony
schron był jak się wydawało na wyciągnięcie ręki, a jednak dojście do
niego zajmuje nam jeszcze prawie półtorej godziny. Widzianej
z
góry ścieżki nie odnajdujemy. Przy schronie robimy
odpoczynek i
uzupełniamy zapasy energii. Ciekawość ciągnie nas do wnętrza. Jest
otwarty. Wygląda jak klasyczny schron alpinistyczny. W środku jest
miejsce do spania dla kilkunastu osób. Wśród
naklejek na
drzwiach dostrzegamy polskie litery. Akademicki Klub Turystyczny Watra
z Gliwic. Nasi tu byli!
|
...dojście
do niego zajmuje nam jeszcze prawie półtorej godziny
|
|
Wśród
naklejek na drzwiach...
|
|
|
...dla
kilkunastu osób...
|
|
Alpinistka ;-)
|
|
|
...usłane
ogromnymi, wapiennymi głazami... |
|
Trawersowaliśmy cały ten piarg
|
|
AKAPITDno
doliny jest w tym miejscu usłane ogromnymi, wapiennymi głazami,
których „świeży” wygląd wskazuje, iż są
systematycznie przesuwane w dół przez wielkie masy
zalegającego
tu zimą śniegu. Zresztą całkiem spore jego połacie widzimy i teraz w
ogromnym kotle na końcu doliny. Tymczasem najwyższa pora schodzić. Tym
bardziej, że niebo robi się coraz ciemniejsze i wyraźnie szykuje się do
zgotowania nam prysznica. Z perspektywy szlaku widącego do wylotu
doliny schron w porównaniu z majestatycznymi ścianami
wygląda
jak czerwony łepek szpilki. Trudno go zauważyć.
|
|
|
...jak
czerwony łepek szpilki
|
|
AKAPITTeraz
idziemy wąską ścieżką trawersując przeciwległe zbocze doliny, ale nie
narzekamy. Po pierwsze jest oznakowana, a po drugie po dzisiejszym
zejściu żlebem nie ma już dla nas złych dróg. Tym bardziej,
że
dopiero teraz, znajdując się na przeciwstoku, możemy w pełni dostrzec
jej trudność. Tiaaa... Mieliśmy chyba naprawdę pomroczność jasną,
decydując się na schodzenie tą stromizną. W każdym razie z naszej
perspektywy wygląda ona ekstremalnie. Jak się zresztą
później
okaże nie tylko z naszej. W opisie zejścia, który jakiś czas
potem znajdziemy na odwrotnej stronie mapy jest wyraźnie napisane:
extremaly dangerous...
|
Ząb po lewej to Savin Kuk, z jego lewej strony jest żleb,
którym zeszliśmy.
Cała szerokość piargu była na deser...
|
|
...idziemy
wąską ścieżką trawersując przeciwległe zbocze doliny... |
|
Trza nie mieć tu!
|
|
...extremaly
dangerous... |
|
AKAPITWyjście
z doliny zajmuje nam około 2 godzin. Gdy jesteśmy już nad Czarnym
Jeziorem, a więc prawie w Žabljaku, deszcz, który do tej
pory
lekko nas straszył i poganiał pojedynczymi kroplami, zaczyna padać
mocniej. Wygląda na to, że będziemy się musieli przyzwyczaić do
popołudniowych pryszniców.
|
|