Wstęp
Strona główna
dzień1 dzień2 dzień3 dzień4 dzień5 dzień6 dzień7 dzień8 dzień9 dzień10 dzień11



...poprzedni dzień
Dzień 10, 20 czerwca 2010 r.
czyli góry łączą ludzi...

trasa na mapie
AKAPIT Ta noc jest naprawdę krótka. Gdy budzik dzwoni o 4:00, jest jeszcze ciemno. Przy świetle czołówki składam do cna mokry od rosy namiot i pakuję się. Na śniadanie będzie czas później. A może dopiero na obiad... Wieś jeszcze śpi, choć miejscami widać wracających z balu absolwenta młodzieńców. Ich chwiejny krok nie pozwala mieć wątpliwości, co było podstawą wieczorno-nocnego menu. Wsiadamy do marszrutki. Tym razem nie jest to już maszyna pamiętająca czasy Breżniewa, ale w miarę dobrze wyglądający Mercedes. Nasza biedna psina ma do końca nadzieję. Gdy jednak wszyscy znikamy w jego wnętrzu, zrezygnowana kładzie się na przystanku. Ze swoim charakterem da sobie radę. Widać, że to typ towarzyskiej włóczęgi. Po chwili ruszamy, a psina zostaje na przystanku.

Elegancka marszrutka z Szepitu do Wyżnicy
AKAPITPrzez jakiś czas jedziemy wzdłuż granicy z Rumunią podziwiając pozostałości sistemy – pasa zaoranej ziemi i zasieków z czasów ZSRR. Słuchamy muzyki zapodawanej przez kierowcę z odtwarzacza. Oczywiście w wykonaniu miejscowych artystów. Taki tu widać panuje lokalny patriotyzm. Droga biegnie niespiesznie. Z czasem niezauważenie z kamiennej zmienia się w bardzo dziurawy asfalt, potem w mniej dziurawy i tak po 2,5 godzinach lądujemy w Wyżnicy. Na odchodnym kierowca pyta nas ze śmiechem, czy mamy w Polsce takie drogi. Kurtuazyjnie odpowiadam, że takie też bywają. Ale sam średnio w to wierzę. Nawet mazurskie szutry są o niebo równiejsze. Na dworcu dopada do nas kobieta z ogromną torbą wypełnioną pierożkami. Jedliśmy już takie we Lwowie. Nie dajemy się prosić. Kupujemy po kilka sztuk. Ja jem z powidłami. Pyszne są! To właściwie mój pierwszy dziś posiłek. Dziewczyny w tym czasie usiłują ustalić, o której godzinie odjedzie autobus do Kołomyi. Nie jest to wcale proste, bo co innego widnieje na rozkładzie, a zupełnie co  innego 

Równie elegancka toaleta na dworcu

Sam dworzec w Wyżnicy jest mniej elegancki
przekazuje kobieta w kasie. Do tego jest niedziela. W końcu okazuje się, że dziś autobusu do Kołomyi nie będzie. Dlaczego? "Bo nie". Odpowiedź tyle prosta, co jednoznaczna. Odjedzie jednak z odległych o 4 kilometry Kut. Tyle, że Wyżnica z Kutami nie jest w ogóle skomunikowana. Odległość niby niewielka, ale to po drugiej stronie rzeki i już w sąsiednim rejonie administracyjnym. Wygląda, że komunikacja między rejonami lekko tu chyba kuleje. Nie pozostaje nam nic innego, jak zarzucić worki na plecy i zapodać z buta... Ale  co   to  dla   nas. W  końcu   po   to   tutaj
przyjechaliśmy. Przechodząc przez most na Czeremoszu, przekraczamy magiczną granicę Iwanofrankiwskiej Obłasti. W Kutach mamy czas na odpoczynek i małe co nieco. Dworzec wygląda na kompletnie wymarły, choć pewne ślady życia tutaj widać. Po części z rozkładu, po części z rozmowy z miejscową kobietą dowiadujemy się, że niedługo będziemy mieć autobus do Kołomyi, a nawet do Iwanofrankiwska.

Most na Czeremoszu i granica obłasti

Reklama (?) warsztatu

Dworzec w Kutach
AKAPITKupujemy w kasie bilety do Kołomyi. Pani kasjerka, gdy już w końcu się pojawiła na kilkanaście minut przed odjazdem marszrutki, bardzo pilnuje, by nikt z pasażerów nie kupił biletu u kierowcy. Przecież doskonale wiemy, jak ta transakcja się tu odbywa. Kasjerka o dziwo sprzedaje je według wszelkich cywilizowanych norm, wręczając nam wydruki. Po drodze ju z w autobusie decydujemy jednak, że pojedziemy dalej do Iwanofrankiwska. Z takiego obrotu sprawy zadowolony oczywiście jest nasz kierowca, który należność za przejazd na dalszym odcinku inkasuje w przyjęty tu powszechnie sposób – do koszyczka. Im dalej od Karpat, tym drogi stają się szersze i równiejsze. Oczywiście jednak są to nadal drogi w stylu ukraińskim.

Dworcowa kasa działa tylko tuż przed odjazdem autobusów

Z Kut dostaniemy się wyłącznie ne północ

Wyjadanie resztek zapasów
AKAPITW Iwanofrankiwsku (przed wojną Stanisławów) lądujemy około 14:00. Kierowca autobusu błyskawicznie organizuje nam transport do Lwowa. Oczywiście robi to bez wcześniejszej z nami konsultacji, więc bardzo grzecznie dziękujemy. I tak nie mielibyśmy szans na przekroczenie granicy w dniu dzisiejszym, bo ze Lwowa nie byłoby się tam czym dostać, a koczowanie do rana gdzieś na dworcu średnio nam się uśmiecha. Postanawiamy jechać nocnym pociągiem z nadzieją, że będziemy mieli możliwość przespania się, tak jak było to, gdy podróżowaliśmy w przeciwnym kierunku. Ku naszemu wielkiemu rozczarowaniu, pociągi trasę z Iwanofrankiwska do Lwowa pokonują w około 3 godziny. Warto zwrócić tu uwagę, że Iwanofrankiwsk, leży na trasie Lwów – Kołomyja i od Lwowa dzieli go odległość ok. 140 km. Z prostego rachunku wynika, że do Kołomyi pozostaje ok. 60 km. Biorąc zatem pod uwagę naszą wcześniejszą podróż z Lwowa wynikałoby, ale to absolutnie żaden aksjomat, że odległość 60 km z Iwanofrankiwska do Kołomyi pociąg pokonuje w 6 godzin. Niezłe tempo. Jak przedszkolak na trójkołowym rowerze.
AKAPITWybieramy pociąg ruszający około pierwszej w nocy. Pozostaje nam dobrych kilka godzin do zabicia. Zostawiamy bagaże w przechowalni i idziemy zwiedzać miasto. Tymczasem niebo ciemnieje i po chwili spadają pierwsze krople deszczu. Szukamy jakiegoś schronienia, a najlepiej lokalu, gdzie można byłoby smacznie, tanio i we w miarę sympatycznych warunkach zjeść. Tak wysoko postawiona poprzeczka wymagań okazuje się trudna do przeskoczenia. Znajdujemy bar, gdzie zjadamy po porcji pierogów. Ale pierogów w polskim tego słowa znaczeniu (ukr. pielmieni). W barze jest też piwo, więc...
AKAPITDeszcz chwilowo przestaje padać i decydujemy się na dalsze zwiedzanie. Jednak już po chwili okazuje się, że to nie był do końca przemyślany krok i kolejne krople moczą nam kapelusze. W okolicy placu, który można byłoby chyba nazwać rynkiem, znajdujemy rozłożystą i z miarę szczelną lipę, pod którą się chronimy i zastanawiamy, co dalej robić. Tymczasem niedługo po wyjściu z dworca kolejowego Romek, zakupiwszy najtańszą ukraińską kartę SIM, kontaktuje się telefonicznie z Demką. Demko to chłopak, którego Romek spotkał w czasie jednego z wcześniejszych pobytów w Karpatach ukraińskich. Demko mieszka w Iwanofrankiwsku razem z żoną i dziećmi. W czasie, gdy Romek z nim rozmawia Demko ma akurat gości, ale obiecuje się odezwać. Gdy po jakimś czasie Demko dzwoni, stoimy pod tą nieszczęsną lipą i zbijamy się w coraz ciaśniejszą gromadkę, bo suchy obszar kurczy się bardzo szybko. Deszcz po prostu leje strumieniami. Grubymi, ciepłymi kroplami. I niewiele wskazuje na to, żeby zamierzał w najbliższym czasie przestać. Chwilowo na znajdującym się w pobliskim ogródku piwnym ekranie obserwujemy mecz piłki nożnej. Wszak trwają właśnie Mistrzostwa Świata w tej dyscyplinie. Niestety wiemy tylko, że grają niebiescy z białymi. Romek przez telefon tłumaczy Demce gdzie z grubsza jesteśmy, a ten obiecuje zaraz się zjawić. Odnalezienie nas okazuje się jednak bardziej skomplikowane, ponieważ okazały budynek, obok którego się znajdujemy ma dwa wejścia na sąsiednich ścianach, ale adres na nich jest ten sam. Stąd my stoimy w okolicy jednej bramy, a Demko szuka nas przy drugiej, położonej za rogiem. W końcu jednak udaje nam się spotkać. Demko zaprasza nas do siebie do domu. W pierwszej chwili jest nam trochę głupio zwalać się taką nie do końca umytą hałastrą, ale jedyny lokal, który Demko wskazuje jako alternatywę, okazuje się być zarezerwowany na jakąś uroczystość – prawdopodobnie podobnie jak w Szepicie bal absolwentów. Wobec takiego dictum, nie pozostaje nam nic innego, jak skorzystać z zaproszenia Demki. Ponieważ samochód Demki ma standardową liczbę miejsc Marta, Iza i ja czekamy, a reszta towarzystwa pakuje się do środka i odjeżdża. Gdy tak przechadzamy się w tę i z powrotem pod budynkiem – dwie dziewczyny i jeden nie do końca ogolony facet, mam mocno dwuznaczne skojarzenia. Właściwie nawet dość jednoznaczne. Z Placem Biskupim w Krakowie. Kto mieszka, ten wie ;-) Kto nie mieszka, niech w swoim mieście poszuka "dzielnicy czerwonych latarni". Na szczęście jednak pora zdecydowanie jest nie ta i nikt nie usiłuje z nami ubijać interesów. Do tego budynek okazuje się jednym z wydziałów tutejszej akademii medycznej. Po pewnym czasie wraca Demko. Kilka minut jazdy i znajdujemy się na obrzeżach miasta w jednej z, jak to określa Demko, miejskich sypialni. Osiedle jakich i u nas sporo. Jednak nasze w przeciągu ostatnich lat znacznie wypiękniały. Nawet te betonowe ocieplone i pomalowane nie straszą już brzydotą. Tu czas jakby się zatrzymał.

AKAPITU Demki Romek z Ryśkiem są już zadomowieni. Tylko dzieci – Lida i Roman zerkają na nas zza framugi. Ale bardzo niedługo. Już po chwili siadają razem z nami, a Lida bardzo wdzięcznie pozuje do fotografii. Demko ze swoją żoną Ulianą znikają na jakiś czas w kuchni, skąd dobiegają tylko odgłosy i zapachy przyrządzanego posiłku. Nie ukrywam – głodny byłem, bo prawdziwy obiad jadłem chyba jakieś... 10 dni temu? Nic więc dziwnego, że kurczak w potrawce, ziemniaki i przepyszne surówki znikają w tempie błyskawicznym.

Na kilka minut zaległo pracowite milczenie...

...przerywane jedynie mlaskaniem

Roman i Lida

Uliana

Demko
AKAPITZbiorową fotkę robimy hurtowo, jednocześnie dla trzech aparatów, ustawionych na funkcję samowyzwalacza. Po 21.00 żegnamy się z przesympatycznymi gospodarzami i wychodzimy. Demko odprowadza nas kawałek  –  w  bezpieczniejsze  rejony  –  jak  twierdzi. (Góry naprawdę zbliżają ludzi. To nie było nasze ostatnie spotkanie. Demko i Uliana już kilka razy odwiedzlili nas w Polsce, mamy stały kontakt i mogę śmiało powiedzieć, że się z nimi szczerze zaprzyjażniliśmy [przypis autora z 2014 roku]).
Po drodze robimy jeszcze przystanki na ostatnie zakupy. Zakupione zostają suszone kalmary, anchois i różnej maści sosy, keczupy i musztardy w torebkach. Gdy stoimy przed tamtejszym supermarketem, przed wejście zajeżdża czarny SUV, z którego wysiada łysy i obwieszony nieskomplikowaną biżuterią osiłek w wieku mocno średnim. Ostentacyjnie zostawia otwarte wszystkie możliwe drzwi, a z wnętrza samochodu rzęzi – to jedyne słuszne określenie – na cały regulator radziecka muzyka wojskowa z czasów wojny ojczyźnianej. Teza, że buraki rosną na każdej ziemi, wydaje się potwierdzać...
AKAPITLekko obładowani meldujemy się na dworcu. Odbieramy bagaż i lokujemy się w dworcowym holu. Mam sporo czasu na obserwację otoczenia. Panuje tu półmrok, bo na oko pali się co piąta ze świetlówek zamontowanych w ogromnym, udającym kryształowy żyrandolu. Tym większe moje zdziwienie wzbudza mężczyzna przechadzający się to tu, to tam w ciemnych, przeciwsłonecznych okularach. Na niewidomego zdecydowanie nie wygląda. Chwilę poddaję go delikatnej inwigilacji, ot takie niegroźne zboczenie zawodowe, ale wydaje się nieszkodliwy. Dworce na każdej chyba długości i szerokości geograficznej przyciągają do siebie różnej maści indywidua. Włóczędzy, bezdomni, żebracy różnej płci i wieku. Są tu i normalni (na pierwszy rzut oka) pasażerowie, wysypujący się z ostatnich przyjeżdżających tego dnia pociągów. Krążą też milicjanci i kolejarze, w mundurach bardziej lub mniej porozpinanych. W jednym rozpoznaję dyżurnego ruchu, a może i kto wie – naczelnika stacji? Przed budynkiem dworca dostrzegam samochody, których sylwetek nie mogę umieścić wśród żadnych znanych mi marek. Po bliższych oględzinach okazują się to być przeważnie nowe modele Łady wyprodukowane "wspólnie" z koncernem General Motors i opatrzne logo Chevroleta. Gdzie indziej nie do zobaczenia.

Wzmiankowany żyrandol. Zdjęcie było robione za dnia i dlatego nie oddaje niewątpliwego uroku i nastroju, jaki wywołuje ożywienie go blaskiem świetlówek w kolorze "świt prosektorium" ;-)
AKAPITNasz pociąg stoi na peronie już od dawna, ale na głucho zamknięty. Jest dobrze po północy, gdy w końcu możemy wejść do wagonu. Podobnie jak poprzednio jedziemy wagonem płackartnym. Tym razem jednak jesteśmy rozrzuceni po całym wagonie. Pociąg docelowo jedzie do Moskwy. Będzie na miejscu w 24 godziny po tym, jak wysadzi nas we Lwowie. Stąd pewnie dolne miejsca przydzielane są pasażerom jadącym dalej lub na dłuższe odcinki. A może i nie, bo jakakolwiek logika w działaniach tutejszych instytucji nie jest raczej na porządku dziennym. W każdym razie wszyscy mamy miejsca na pierwszych piętrach (w ukraińskim rozumieniu na drugich) w różnych częściach wagonu. Mnie i Ryśkowi trafia się pierwszy przedział. Czasu na sen nie ma zbyt wiele, bo we Lwowie będziemy około 4:00. W dodatku miejsca do spania przewidziane są dla osób o raczej nikczemnym wzroście. Trudno mi mówić o wygodzie. Plusem jest to, że mam dostęp do okna i mogę regulować sobie dopływ świeżego powietrza. To chyba istotniejsze niż wyprostowane nogi. Zasadniczo mógłbym je wyprostować, ale tym samym naraziłbym siebie na ciągłe budzenie, a innych pasażerów na niespodziewany kontakt z wystającymi do połowy korytarza nienajmniejszymi i niespecjalnie świeżymi stopami.
następny dzień...