|
Ostatni, 30 dzień wyprawy,
31
października 2010 r. |
|
W nocy, najwyraźniej uznając, że
Soszów to nie jest odpowiednie miejsce, wiatr kilka razy ma
ochotę zabrać schronisko i przenieść w nieco inną lokalizację. Na nasze
szczęście nic z tego nie wychodzi i budzimy się w tam, gdzie
zasnęliśmy. Skądinąd w tej samej, a przynajmniej
porównywalnej temperaturze. Z rozmowy wiemy, że nasi
sąsiedzi mieli cieplej. Szczęściarze! Mieli jednak rezerwację, a zatem
ich pokój był nagrzany, a do tego jego okno wychodziło na
słoneczną stronę. No cóż, następnym razem pewnie postaramy
się zamówić nocleg wcześniej. Albo i nie... |
...budzimy
się tam, gdzuie zasnęliśmy... |
|
...drzewa
falują... |
|
Robimy w
pokoju
śniadanko,
zapewne łamiąc wszelkie przepisy p.poż. obowiązujące w schronisku, więc
sposób jego przygotowania zamilczę, ale jadłem
znów swoje płatki i piliśmy gorącą herbatę. Chłód
dopinguje nas do szybkiego wymarszu. Do tego olewamy dzisiejszą zmianę
czasu na zimowy, więc de facto schronisko opuszczamy o godzinie 8.00
(dla nas jest to godzina 9.00). Wiatr wieje opętańczo. Na szczęście
sprzyja nam o tyle, że dmucha w plecy. Drzewa pod jego naporem falują,
niczym wzburzony ocean. Idąc lasem chwilę po wyjściu ze schroniska,
słyszymy głośny trzask i niemal na naszych oczach, w gąszczu opodal
drogi, łamie się dorodny świerk.
|
...altocumulus
lenticularis... |
|
...statki
kosmiczne obcych... |
|
Na
niebie królują chmury soczewkowe altocumulus lenticularis,
przypominające statki kosmiczne obcych, a świadczące o wiejącym właśnie
halnym. Zaś na ziemi tańczą swój szaleńczy, wirujący taniec,
opadłe z drzew liście, miejscami tworząc prawdziwe, nawiane przez wiatr
zaspy, gdzie indziej przypominając rdzaworude kobierce. Można zanurzyć
się w nich do kolan. Przed nami Wielka Czantoria
(995 m) Wchodzimy na nią niemal niepostrzeżenie po 80 minutach marszu.
Mamy niezłe tempo. 40 minut przed "rozkładem". To zapewne zasługa
wiatru..
|
...do
kolan... |
|
...rdzaworude
kobierce... |
|
Zmiana
czasu sprawia, że wszystko na szczycie jest jeszcze pozamykane. To
"wszystko" to przede wszystkim wieża widokowa. I tylko halny gra na jej
stalowej konstrukcji, niczym na organach. Schodzimy więc do czeskiej
"Chaty pod Czantorią" Zamawiamy kawę i herbatę, a przez kilka
następnych minut zastanawiamy się na co jeszcze wydać posiadane korony.
A trzeba przyznać, że bar jest tu zaopatrzony całkiem nieźle. Koron nie
mamy wiele, ale wystarcza na małe butelki śliwowicy i
miętówki. Kupujemy też drobne słodycze dla Majki.
|
...schodzimy
więc... |
|
...do
czeskiej "Chaty pod Czantorią"... |
|
...zastanawiamy
się... |
|
...nie
oferuje noclegów... |
|
Chata
nie oferuje noclegów, o czym informują liczne i
wielojęzyczne tabliczki, zakazujące kategorycznie wstępu do części
"hotelowej". W drodze powrotnej okazuje się, że wieża widokowa w
międzyczasie została otwarta. Nie ma co prawda prądu i musimy się
przeciskać pomiędzy szczeblami kołowrotka bramki wejściowej, ale mamy
okazję do wydania drobnych, które nam zostały po zakupach.
Na wieży wieje tak, że chwilami trudno utrzymać się na nogach, ale
wejść było warto. Widok jest naprawdę piękny. Tatr dziś co prawda nie
widać, ale Beskid Śląski melduje się w komplecie.
|
|
Wieża na Czantorii |
|
|
...trudno
utrzymac się na nogach... |
|
Widok z Czantorii na wschód |
|
Widzimy także charakterystyczne
piramidy
Ustronia i w oddali kominy Śląska. Na szybko robię tylko kilka fotek.
Nie ma mowy o żadnych szerszych panoramach. Ja tu się ledwo na nogach
trzymam! Dobrze, że to w miarę ciepły halny... |
...w
oddali
kominy Śląska...
(dla sposrzegawczych) |
|
Widok z Czantorii w kierunku Równicy i Ustronia |
|
...charakterystyczne
piramidy Ustronia... |
|
Schodzimy ze szczytu Czantorii
szlakiem
przez las do
górnej stacji wyciągu krzesełkowego. Po drodze mijamy
całkiem nieźle rozbudowany park linowy. Basia ma gęsią
skórkę, patrząc nawet z ziemi na trasy, wiszące na wysokości
około 8
metrów. Dalej schodzimy wzdłuż nartostrady.
Zejście jest diabelnie strome. Nie chciałbym tu podchodzić. Do tego
słońce wisi tuż nad szczytem i świeci wchodzącym prosto w oczy. Wyciąg
oczywiście nie działa z powodu wiejącego halnego, więc wszyscy chętni
muszą posługiwać się
wyłącznie nogami.
|
Fotozagadka ;-) |
|
A jest tych chętnych całkiem sporo. W
końcu
mamy niedzielę przed wolnym poniedziałkiem. Zejście jest strome i
długie. Do tego stopnia, że Basi zaczynają alarmująco odzywać się
stawy kolanowe, a ja obcieram palec u nogi. Na szczęście niegroźnie.
Zresztą to ostatni dzień, więc żadne obtarcia nam nie są groźne. |
...do
górnej stacji wyciągu... |
|
...wzdłuż
nartostrady... |
|
...zejście
jest diabelnie strome... |
|
Widok ze stoku Czantorii na Równicę |
|
...świeci
wchodzącym prosto w oczy... |
|
U podnóża Czantorii na
małej
łączce robimy postój i jemy kanapki. Trzeba zregenerować
siły, bo czeka nas kolejne podejście. Ostatnim celem w trakcie naszej
30-dniowej wyprawy będzie Równica (884 m), choć tak naprawdę
nie osiągniemy jej szczytu, a jedynie wypłaszczenie, na
którym stoi schronisko. W Ustroniu-Zawodziu przekraczamy
tory
kolejowe, a zaraz potem Wisłę, która właściwie w niczym nie
przypomina tu rzeki jaką znamy z Krakowa. Pierwszy odcinek idziemy
drogą, następnie zbaczamy, czy raczej skracamy drogowe serpentyny, idąc
lasem.
Szlak oznakowany jest doskonale, jak zresztą w całym Beskidzie Śląskim.
Naprawdę trzeba by solidnych starań, żeby tu zabłądzić. |
...robimy
postój i jemy kanapki... |
|
...przekraczamy
tory kolejowe... |
|
...a
zaraz
potem Wisłę... |
|
...niczym
nie przypomina... |
|
...rzeki,
jaką znamy... |
|
...trzeba
by
solidnych starań... |
|
Stok, po którym się
wspinamy,
jest
wystawiony na południowo zachodnią stronę. Wydaje się więc chwilami, że
mamy lato. I tylko brak liści na drzewach i wiatr silnymi podmuchami
przypominają nam, że to
jednak ostatni dzień października. W końcu docieramy pod szczyt. Tu
dopiero wieje! Przez chwilę obserwujemy taniec liści na wietrze, po
czym na chwilę wchodzimy do schroniska. Mimo, że firmuje je PTTK,
wnętrze bardziej przypomina góralską restaurację z
Krupówek w Zakopanem, niż górskie schronisko
turystyczne. Wbijam ostatnią pieczątkę do kroniki, wybijam Basi z głowy
pomysł wydania 2 zł na toaletę i już po chwili, na łące nieco powyżej
schroniska robimy ostatnią, wspólną "szczytową" fotkę. |
...że
mamy
lato... |
|
...brak
liści i silny wiatr... |
|
...docieramy
pod szczyt... |
|
...obserwujemy
taniec liści... |
|
...na
wietrze... |
|
...wchodzimy
do schroniska... |
|
|
...na
łące
nieco powyżej schroniska... |
|
...ostatnią
wspólną "szczytową" fotkę... |
|
Zejście z Równicy
również do łagodnych nie należy. Jesteśmy zadowoleni, że
przyszło nam iść w tym właśnie kierunku. Gdyby początek naszej wyprawy
wypadł w Ustroniu, pokonanie w ciągu jednego i do tego pierwszego dnia
wyprawy, stromych podejść na Równicę i Czantorię oraz
dojście do Soszowa, byłoby sporym wyzwaniem. Właściwie byłoby to
zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem... A może
jesteśmy już naprawdę solidnie zmęczeni i tylko tak nam sie wydaje? Kto
wie? Ale sprawdzać tego nie mamy zamiaru. W każdym razie nie tym razem.
Schodzimy do Ustronia i ostatni fragment trasy pokonujemy idąc przez
miasto. To definitywny i ostateczny powrót do cywilizacji. |
...do
łagodnych nie należy... |
|
|
Żleb obok szlaku |
|
...upragnioną
czerwoną kropką... |
|
...ZALICZYLIŚMY! |
|
Około
godziny
14.30
zimowego czasu meldujemy się na stacji kolejowej Ustroń-Uzdrowisko, a
dokładnie przy słupku z upragnioną czerwoną kropką na białym
kółku. Jesteśmy u celu! To koniec szlaku! Udało się!
Zadowoleni uwieczniamy się na zdjęciu ze słupkiem. Teraz jeszcze kilka
minut czekamy na Anię, która jedzie po nas swoim samochodem
i zaprasza nas do siebie na obiad. Po smacznym posiłku i chwili
odpoczynku pakujemy się, tym razem do naszego samochodu i ruszamy do
Krakowa.
Główny Szlak Beskidzki zaliczyliśmy!
|
|