|
Dzień
22, 29 sierpnia 2010
r. |
|
Dzień obudził się mglisty i
listopadowy. My
również. Termometr za oknem bezczelnie ogłosił 5 stopni
ciepła. Niezły dowcip. Rzut oka za wysoko położone, niewielkie okienko
(kolejna z atrakcji "superkomfortowego" pokoju) rozwiewa wszelkie
wątpliwości. Pogoda nic a nic się nie zmieniła. Może jedynie nie pada.
Ale tylko może, bo dach i tak jest mokry od mgły z gatunku takich, co
to konie dusi. Na szczęście nasze ubrania wyschły. Buty jako tako też.
Śniadanie podnosi nam morale, ale tylko połowicznie. Nie mamy innego
wyjścia. Po prostu musimy schodzić i wracać do domu. Zatem pakujemy
się, ubieramy ciepło, a plecaki osłaniamy pokrowcami. Zaraz po
opuszczeniu schroniska mijamy charakterystyczne miejsce, znamienne dla
naszej całej wyprawy. To ten sam słup z drogowskazami, który
nieco ponad rok temu zasiał w moim sercu i duszy myśl o przejściu
całości GSB. Robimy pamiątkowe zdjęcie i zagłębiamy się w mgłę. |
...dach
jest
mokry od mgły... |
|
...słup
z
drogowskazami... |
|
Tu wszystko sie zaczęło |
|
...zagłebiamy
się w mgłę... |
|
Wiatrołom na zachodnim zboczu Turbacza
robi
w niej
naprawdę niesamowite wrażenie. Czujemy się, jak w mrocznej baśni braci
Grimm. Gdy schodzimy niżej, mgła nieco się rozrzedza, a po chwili
całkiem rozwiewa. Szczyt jednak tkwi w niej nadal. Po około 1,5
godzinie dochodzimy do Starych Wierchów, gdzie na moment
wychodzi słońce. Wchodzimy do schroniska i robimy przerwę kanapkową.
Siedząc w jadalni i obserwując gospodarzy przy pracy, dochodzimy do
zgodnego wniosku, że dnia wczorajszego popełniliśmy wielki błąd
rezygnując z dojścia tutaj. Niewczesne żale... |
...wiatrołom... |
|
...na
zachodnim zboczu... |
|
...jak
w
mrocznej baśni... |
|
...na
moment
wychodzi słońce... |
|
Grzybiarze na Starych Wierchach |
|
|
Przed schroniskiem |
|
|
Na odchodnym Basia zawiera znajomość z
miejscową kotką,
która dosyć natarczywie domaga się pieszczot. Ze Starych
Wierchów schodzimy w kierunku Rabki. Gdy zbliżamy się do
Maciejowej, w leśnych przecinkach zaczynają się pojawiać szczyty
Beskidu Wyspowego. Dochodzimy do bacówki i dokładnie wtedy
zaczyna kropić. Po chwili regularnie leje, ale my siedzimy już w
jadalni i wcinamy bigos. Bacówka sprawia na nas bardzo
sympatyczne wrażenie.
|
...zaczynają
się pojawiać szczyty... |
|
...zaczyna
kropić... |
|
...bardzo
sympatyczne wrażenie... |
|
...wcinamy
bigos... |
|
|
Widok z okna bacówki |
|
|
|
|
Jadalnia
jest
obwieszona
wszelkiego rodzaju pamiątkami. Jedną ze ścian zdobi cała kolekcja tarcz
szkolnych (kto jeszcze pamięta tarcze szkolne?). Niektóre
detale, jak framugi drzwi czy przepierzenia, są pięknie rzeźbione w
góralskie motywy. Ehhh, a my na tym Turbaczu spaliśmy...
Wychodzimy, gdy deszcz właśnie ustaje. Nie mamy jednak większych
złudzeń. Mimo iż chwilami świeci słońce, coś na
mokro na pewno nam
się jeszcze od nieba dostanie.
Póki co idziemy w kierunku Rabki. Nad Bedkidem Wyspowym
widać przebłyski niebieskiego nieba, ale nad Babią coś się kotłuje.
|
Bacówka na Maciejowej |
|
Widok z Maciejowej na Beskid Wyspowy |
|
Widok z Maciejowej w kierunku Lubonia Wielkiego |
|
...póki
co idziemy w kierunku Rabki... |
|
Po chwili pochłania ją szara poświata.
No,
tam to dopiero musi lać! Trafi w nas, czy nie? Granica strefy
opadów jest widoczna i niemal namacalna. Wyraźnie widać
szare smugi padającego deszczu. Wydaje się, że mamy szansę ujść na
sucho. Wydaje się do momentu, kiedy uderzają w nas pierwsze ciężkie
krople. Po chwili pod pelerynami idziemy w strumieniach wody.
|
...chwilami
świeci słońce... |
|
...tam
to
dopiero musi lać... |
|
Luboń, Szczebel i Lubogoszcz |
|
Dochodzimy do zabudowań Rabki i
chronimy się
pod drzewem. Wiemy, że za chwilę przestanie, ale oczekiwanie w dość
chłodnym powietrzu nieco nam doskwiera, więc gdy tylko deszcz słabnie,
ruszamy dalej. W centrum Rabki świeci już piękne słońce i nic nie
przypomina ulewy, jaka przed chwilą tędy przeszła. Nic prócz
kałuż. Dziś musimy jeszcze wydostać się szlakiem z Rabki na drogę nr 7
do Zaborni i tam złapać busa do Krakowa. Słonko świeci tak pięknie, że
znów rozbieramy się do podkoszulków. Gdy
zaczynamy wspinać się na Zbójecką Górkę (643 m),
spoglądamy za siebie. Widać szczyt Turbacza i cały grzbiet,
którym dziś schodziliśmy. Pięknie prezentują się
również szczyty Beskidu Wyspowego. Leżący tuż obok nas Luboń
Wielki (1022 m), a nieco dalej Ćwilin (1072 m).
|
Maciejowa i w dali Turbacz |
|
Ćwilin |
|
Luboń Wielki |
|
Szlak na
tym
odcinku jest
zdecydowanie mniej uczęszczany. Idziemy ledwie widoczną ścieżką. W
międzyczasie słońce znów ubrało lisią czapę, zrobiło się
zimno, a Babia Góra po raz kolejny upodabnia się do
islandzkiego wulkanu w stanie wzbudzenia. Znów widzimy pasma
strug wody, lejących się z nieba i zmierzających w naszym kierunku.
Szybko kierujemy się w stronę lasu. Wśród
świerków chronimy się przed, jak się okazuje, burzą gradową.
Fajne lato, nie ma co. W oddali słyszymy już samochody jadące po
"siódemce". Gdy przestają wokół latać lodowe
kulki, ruszamy w jej kierunku.
|
...pasma
strug wody... |
|
islandzkiego
wulkanu w stanie wzbudzenia |
|
Przed osiągnięciem celu robimy
przystanek na
przepakowanie się tak, by plecaki w autobusie zajmowały jak najmniej
miejsca i nic im nie wystawało. Dochodzimy do drogi. Na szczęście do
przystanku mamy kilkadziesiąt metrów. Po kilku
minutach szczęście się do nas uśmiecha po raz kolejny i nadjeżdża
autobus do Krakowa. Około godziny 16.30 siedzimy już wygodnie w
ciepełku i wspominamy ten najbardziej jak dotąd deszczowy i zimny
odcinek trasy.
|
...chronimy
się przed burzą gradową... |
|
...lodowe
kulki... |
|
szczęscie
uśmiecha się do nas po raz kolejny |
|
Przeszliśmy łącznie około 360 km. W
czasie
ostatnich trzech dni pokonaliśmy ich mniej więcej 53. To na pewno był
jeden z najtrudniejszych odcinków. Oczywiście jeśli skalą
trudności będą warunki pogodowe. Po prostu ostro nam dolało i to nie
raz. Wakacje praktycznie się skończyły. Pozostało nam około 160 km do
przejścia i kilka weekendów, które mamy zamiar na
ten cel zagospodarować. Oby tylko w niebie o nas nie zapomnieli i
zesłali trochę więcej słońca...
|
|