|
Dzień
21, 28 sierpnia 2010
r. |
|
Po
mglistej i
wietrznej
nocy nadchodzi równie mglisty poranek. Wiatr w nocy wiał z
taką siłą, że zastanawialiśmy się, czy nie odlecimy z namiotem w roli
balonu. Deszcz pada z krótkimi przerwami. W czasie jednej z
nich udaje nam się wstać i ewakuować pod bazową wiatę. Choć nie
całkiem, bo namiot kończę składać już w kolejnym deszczu, lawirując
między kroplami. Po śniadaniu decydujemy się jednak ruszyć w drogę.
Deszcz co prawda pada, ale wychylając nos poza wiatę stwierdzam, że i
tak nie mamy co liczyć na poprawę.
|
...pod
bazową wiatę... |
|
|
Alternatywą
byłby tylko
powrót, a ta opcja nam zdecydowanie nie pasuje. Zarzucamy
więc na siebie peleryny i ruszamy. Zaczynamy we mgle podziwiając
wokół siebie nieziemskie baśniowe obrazy. Las we mgle
sprawia zawsze niesamowite wrażenie. Jakby w uznaniu naszej
determinacji, po kilkunastu minutach chmury się nieco przerzedzają i
nawet pokazuje się słońce oraz kawałki błękitu. Oczywiście przestaje
też padać. Zaczynamy odzyskiwać dobre humory. Szlak jest dobrze
oznakowany, błoto umiarkowane, buty jeszcze nam nie przemokły. Nie jest
źle!
|
...nie
mamy
co liczyć na poprawę...
|
|
|
...zaczynamy
we mgle... |
|
...las
we
mgle.. |
|
...chmury
się nieco przerzedzają... |
|
Momentami w dole pokazuje się nawet
Zalew
Czorsztyński. Żeby nie było nam za dobrze od czasu do czasu lekki
deszczyk jednak o sobie przypomina. Mimo to mamy nadzieję, że gruby
deszcz się już wypadał i dalej będzie tylko lepiej. Ja jestem o tym
prawie przekonany. Jednak po raz kolejny okazuje się, że "prawie robi
różnicę". Miny lekko nam rzedną, gdy dochodzimy do
Studzionek ukrytych pod kompletnie zaciągniętym szarością niebem. Nie
ma już mowy o żadnych widokach. Tatry skryły się głęboko pod pierzyną i
ani myślą nosa wyściubić. Teraz pozostaje już tylko prosić niebiosa, by
deszcz nie przypomniał sobie o nas zbyt szybko. |
...pokazuje
się nawet Zalew Czorsztyński... |
|
...lekki
deszczyk... |
|
...dochodzimy
do Studzionek... |
|
...niczym
na
Golgotę... |
|
Idziemy zatem dalej w kierunku
Przełęczy
Knurowskiej
(846 m). Niestety tuż przed nią zaczyna ostro padać. Najintensywniejszy
deszcz przeczekujemy schowani gdzieś pod drzewami, batonami
uzupełniając poziom cukru we krwi. Deszcz deszczem, ale do tego jest po
prostu zimno. Gdy opady trochę słabną, ruszamy dalej. Mniej lub
bardziej intensywnie, niebo płacze jednak cały czas. Wchodzimy na teren
Gorczańskiego Parku Narodowego. Woda leje się z nieboskłonu
strumieniami, a my wspinamy się na Kiczorę (1282 m), niczym na Golgotę.
Staram się podwinąć spodnie tak, by woda ściekająca z peleryny ich nie
moczyła. Udaje mi się to tylko połowicznie, bo nogawki cały czas się
odwijają. W dodatku wieje wiatr i rozwiewa nam okrycia. Ręce mam już
prawie zgrabiałe z zimna. Przejście przez Długą Halę to prawdziwe
wyzwanie. Idziemy pod wiatr, w niemal poziomo padającym deszczu, po
tworzących się rozlewiskach. Z ulgą, mocno przemoczeni i przemarznięci
docieramy do schroniska na Turbaczu (1310 m). Mamy mokre spodnie, i
buty. Basia również bluzę. Nawet nie myślimy o spaniu w
namiocie. Po pierwsze leje, po drugie wieje, po trzecie namiot jest
mokry po poprzedniej nocy, a po czwarte mamy chęć ogrzać się i
wyschnąć, a nie zmoknąć do ostatniej suchej nitki. Wchodzimy zatem do
schroniska, rozważając tylko czy zostać tu, czy iść dalej na Stare
Wierchy.
|
Po prostu schronisko na Turbaczu nie
budzi
naszego
zachwytu. W środku większa grupa młodzieży w wieku
gimnazjalno-podstawówkowym robi sporo szumu i klimat jest
taki
więcej kolonijno-hotelowy. W barze zjadamy po cieniutkiej kwaśnicy z
żeberkiem (słownie: jednym!). Uuuuu... Jedliśmy już lepszą w co
najmniej kilku miejscach. Jednak o tym, że tu zostaniemy, decyduje
spojrzenie na termometr za oknem. Jest 8 stopni ciepła. A przecież mamy
jeszcze sierpień... Postanawiamy zaszaleć i bierzemy pokój
dwuosobowy za, bagatela, 80 złotych. W momencie, gdy wchodzimy do
pokoju, zaczynamy żałować, że jednak nie poszliśmy do Starych
Wierchów. Pokój jest nieziemsko ciasny i
kiszkowaty.
Przez jego środek przebiega jakiś komin lub pion wentylacyjny. Do tego
obok stoją dwa filary podpierające strop. Pomieszczenie ma około 6
metrów szerokości i 1,80 metra od drzwi do okien.
Łóżka
są zawieszone na wysokości około 1 metra i mają długość odpowiadającą
krótszym ścianom, do których są zresztą
zamocowane. Jak
nietrudno się domyślić, nie ma możliwości, bym zmieścił się tu bez
składania w scyzoryk. |
...pokój
dwuosobowy...... |
|
|
...ciasny
i
kiszkowaty... |
|
Mimo panującego chłodu kaloryfery są
zimne.
Jak się
okazuje, po prostu nie są podłączone do sieci. Sprytny
sposób na
oszczędność. Znajdujemy wszelkie możliwe ciepłe i wolne kaloryfery w
całym budynku i rozkładamy na nich nasze mokre ubrania i buty. Nie my
jedni... Biorę
szybki prysznic w wodzie, którą tylko po głębszym
zastanowieniu
można nazwać ciepłą. Jest jeszcze wcześnie, za wcześnie, by iść spać.
Przenosimy się do jadalni, gdzie dla odmiany panują warunki tropikalne.
Zajmujemy stolik schowany z boku, za bufetem i oddajemy się lekturze.
Czytamy jakąś starą gazetę, a ja do tego studiuję mapę. Obok odbywają
się specyficzne występy artystyczne. Dwie mniej lub bardziej trzeźwe
laski urządzają karaoke, używając do tego Ipoda, co jest o tyle
śmieszne, że muzykę słyszą tylko one, z jednej słuchawki każda.
Słuchacze postronni natomiast słuchają wyłącznie ich, nie do końca
trafiających w jakąkolwiek znaną tonację, głosów. W końcu
zmęczeni hałasem i całodziennym marszem bunkrujemy się w pokoju. |
|