|
|
|
|
Dzień
3, 12 czerwca 2011 r. |
|
...ruszamy... |
|
AKAPITŚpię
jak zabity. Do czasu... O świcie
bowiem
wstają ptaki. A świt w czerwcu to dobrze przed 4 rano. Pół
biedy, gdy odzywają się te śpiewająco-ćwierkające. Od biedy ich radość
witania nowego poranka można nawet uznać za przyjemną dla ucha. Nawet o
tak wściekłej porze. Gorzej, gdy swoich
głosów próbują bardzo tutaj licznie
reprezentowane ptaki z rodziny krukowatych. Audycja przez nie nadawana
daleka jest od
„Ptasiego Radia”. Na szczęście w odwodzie mamy
stopery do uszu.
To dzięki ich zbawiennemu działaniu wstajemy dość
późno, bo
wychodzimy z założenia, że po poprzedniej krótkiej nocy
należy nam się solidny wypoczynek. W dodatku będziemy dziś mieli do
przejścia tylko
około 14 km, więc spieszyć się naprawdę nie musimy. Pogoda jest piękna,
świeci słońce, ale nie ma upału. Na szczęście czerwiec w tej okolicy
nie należy do gorących miesięcy. Bałtyk sprawia, że klimat Bornholmu
jest umiarkowany. Po śniadaniu zwijamy obóz,
pakujemy się i
ruszamy. Idziemy ścieżką wzdłuż brzegu. Od wschodniej strony
Bornholm nie ma plaż. Są |
tylko wygładzone przez morze
kamienie, pomiędzy którymi smętnie unoszą się na niskiej
fali kożuchy wodorostów. To sprawia, że zapach momentami nie
jest zachęcający. I to w zasadzie drugi element przypominający mi nieco
zapamiętane z czasów dzieciństwa Morze Czarne. Taki wygląd
Bałtyku sprawia, że nie ma się ochoty na kąpiel. Zresztą nawet nie
bardzo byłoby jak stopy zamoczyć.
|
...wygładzone
przez morze kamienie... |
|
Strażnik Bornholmu ;-) |
|
Listed widoczne w oddali |
|
...dochodzimy
do Listed... |
|
AKAPITPo
około
pół godzinie
dochodzimy do Listed. To niewielka rybacka wioska, w której
napotykamy knajpkę
specjalizującą się w homarach. Bardzo łatwo ją można
rozpoznać po
charakterystycznych, widocznych z
daleka białych kominach. Kiedyś była tu
wędzarnia ryb. Teraz królują homaray. Chyba jednak nie
bałtyckie...
AKAPIT
Opodal zauważamy dość
nietypowy, jak na polskie warunki ślubny samochód. Zwykła
półciężarówka z ławeczką dla Państwa Młodych
przystrojona zielonymi gałęźmi. Jak się domyślamy, na ręcznie
malowanej, zrobionej z kawałka dykty tabliczce znajduje się napis:
„Nowożeńcy”. Bez zadęcia, skromnie i praktycznie.
Nieco dalej grupka ludzi gra w bolle, czyli w kulki. . W końcu jest
niedzielne południe. |
...ślubny
samochód... |
|
...knajpkę
specjalizującą się w homarach... |
|
...w
bolle, czyli w kulki... |
|
Niezłe miejsce na letnisko |
|
AKAPITIdąc
dalej brzegiem, napotykamy sympatyczne
miejsce. Jest tu niewielka zatoczka i fragment czegoś, co przy pewnej
dozie tolerancji można nazwać piaszczystą plażą. Piasek jest gruby,
właściwie są to bardzo drobne kamyczki, ale na bezrybiu i rak ryba.
Obok usadowiło się kilka domków. Jak sądzimy, są to domki
letniskowe. Zwłaszcza jeden budzi nasze zainteresowanie. Praktycznie
cała ściana szczytowa składa się z okien, czy raczej dużej szklanej
powierzchni. Przy okazji zauważamy niechęć Duńczyków do
posiadania zasłon czy firanek. Będziemy mieli okazję jeszcze nie raz
się o tym przekonać.
Zauważamy również, że spora część
domów, w tym również nowych, kryta jest strzechą.
I jest to strzecha bardzo elegancka i ładnie wykonana. Do tego
wszystkiego domy konsekwentnie są utrzymane w bardzo ładnej
kolorystyce. Nie ma tu rodzynków w postaci
kanarkowo-żółtych czy seledynowych elewacji, jakie często
zdarza się widzieć w Polsce. O porządku panującym
wokół nich, rabatkach, przystrzyżonych
trawniczkach oraz krzewach pisać chyba nie muszę. Nie
ma tu domów,
które moglibyśmy
określić mianem odzwierciedlenia
przerośniętych |
...przy
pewnej dozie tolerancji można nazwać piaszczystą plażą... |
|
ambicji projektanta czy ego inwestora.
Zwykle są to
niskie, parterowe budyneczki, często budowane techniką szachulcową,
inaczej nazywaną ryglową lub murem pruskim lub też na taką technikę
stylizowane. I przede wszystkim wszędzie jest schludnie i czysto. Nawet
jeśli domek jest skromny, zawsze otacza go przystrzyżony trawnik,
niewielkie rabatki
lub ozdobne krzewy. I oczywiście przed domem
obowiązkowo stoi maszt, na którym najczęściej powiewa flaga
lub tzw. vimpel.
A w oknach... ale o tym potem.
|
AKAPITKontynuujemy
marsz wzdłuż wybrzeża.
Nasza nadmorska ścieżka w pewnym momencie dosyć
niespodziewanie zanika, a po skalistym brzegu
iść się raczej nie da, więc dalszą drogę
przemierzać będziemy przenosząc się chwilowo
na trasę rowerową.
|
Drzwi do lasu ;-) |
|
...ścieżka
w pewnym momencie zanika... |
|
...na
trasę rowerową... |
|
Samochód lokalnego patrioty |
|
AKAPITPrzed
Bølshavn robimy
krótki postój na drugie śniadanie.
Basia o tej porze zwykle już bardzo narzeka
na głód
skręcający jej kiszki. Nie inaczej jest tym razem.
Rozkładamy się więc na łące niedaleko morskiego brzegu i przygotowujemy
kanapki. Zjadamy resztki polskiego chleba. Przyjdzie nam się z nim
pożegnać na jakiś czas, bo duńskie pieczywo to jednak zupełnie inna
bajka. Po posiłku i krótkim odpoczynku pozostajemy blisko
morza
i maszerujemy ścieżką
wśród drzew nad skalistym brzegiem, co jakiś czas mijając
samotnie stojące domki. Ścieżkę tę niegdyś wykorzystywano do
ostrzegania załóg statków przed wejściem na
skały, a także do udzielania pomocy rozbitkom. Obecnie biegnie tędy
jedynie turystyczny szlak pieszy, prowadzący przez trudno dostępne,
klifowe wybrzeże. Wchodzimy na skały nad samym morzem. Jedną z
ciekawostek wyspy jest
znajdująca się tu skalna rozpadlina o szerokości
6 i głębokości 15 metrów nazywana Randkløve
Skår. W jej okolicy zauważamy grupkę
młodych ludzi urządzających sobie skoki z wysokiej skały do wody. Stąd
widać już dobrze metę dzisiejszego odcinka naszej trasy –
Gudhjem.
|
...nad
skalistym brzegiem... |
|
...skoki
z wysokiej skały do wody... |
|
...widać
metę odcinka – Gudhjem... |
|
Wschodnie wybrzeże |
|
AKAPITZnów
wracamy na ścieżkę
rowerową. Przez chwilę zastanawiamy się czy powinniśmy iść nią "z
prądem" czy "pod prąd". Każdy kierunek biegnie bowiem osobno po obydwu
stronach drogi samochodowej. Po krótkim zastanowieniu
praktycznie wybieramy... część bardziej zacienioną. Mijamy
leżącą tuż przy drodze hutę szkła Baltic Sea Glass, a nieco dalej, w
niewielkiej rybackiej osadzie Melsted, będącej właściwie przedmieściem
Gudhjem, muzeum rolnictwa i przeniesiony
tu z miejscowości Tejn wiatrak
koźlak. Chwilę wcześniej mija nas pojazd, który
również
sprawia wrażenie muzealnego. Ale jego umieściłbym chyba w sali dla
kamperów. Zauważamy, że Duńczycy mają sentyment do starych
samochodów. Jeszcze nie raz będziemy mieli okazję się o tym
przekonać.
|
Muzeum rolnictwa |
|
Oldschoolowy camper |
|
Koźlak w Gudhjem |
|
AKAPITDo
Gudhjem mamy pod górkę.
Tym razem
dosłownie i w przenośni, bo miasto leży na wzgórzu, a Basi
zaczynają dokuczać odciski na stopach. Szybko znajdujemy włąściwy
kemping. Tym razem to Sletten Camping. Położony niemal w centrum, tuż
przy niewielkiej zatoczce wygląda całkiem
zachęcająco.
Oczywiście gości jest bardzo niewielu, ale dla nas to akurat nie
stanowi wielkiego problemem. Dostajemy numerek do namiotu i kartę
czipową do pryszniców.
Pan
w recepcji tłumaczy, że dopiero zaczyna pracę i jeszcze nie wszystko ma
opanowane, prosi więc o wyrozumiałość. Mimo to udaje nam się w miarę
sprawnie załatwić wszelkie
formalności. Oczywiście cały proces
znacznie upraszcza fakt posiadania przez nas tzw. paszportu
kempingowego. Na jego widok pan wyraźnie się rozpromienia. No
cóż, gdyby nie to, procedura wyrabiania tego dokumentu na
miejscu o ile możliwa do przeprowadzenia, o tyle mogła by go
przerosnąć. Przynajmniej takie sprawia wrażenie. Rozbijamy namiot i od
razu idziemy na małe zakupy do
mijanego wcześniej marketu. Jest niedzielne popołudnie, więc nie chcemy
później zastać zamkniętych drzwi. Długo wybieramy chleb.
Zapasy
polskiego nam się skończyły, a lokalnego jeszcze nie znamy. Trudno
przewidzieć na co trafimy. Od razu dyskwalifikujemy ten z marchewką. BO
TAK!
Kupujemy wyglądający w miarę normalnie, a do tego jakieś podstawowe
produkty. Wracamy na kemping. Teraz czas na kąpiel i kolację. Odkrywamy
wygodę tzw. family
bathroom, czyli ni mniej ni więcej tylko łazienki z
toaletą, z
której może jednocześnie skorzystać więcej osób
niekoniecznie tej samej płci, nie budząc
dylematów czy synek może iść z mamusią do damskiej toalety.
Dla
nas to też oczywista oszczędność, bo na jednym
„impulsie” z
karty możemy kąpać się jednocześnie. W trakcie kolacji odkrywamy nie
bez satysfakcji, że duńskie pieczywo jednak do pięt nie dorasta
polskiemu.
|
Droga na kemping |
|
|
Wiosenny bukiet |
|
Lokalna "plaża"... |
|
...to królestwo mew |
|
Na horyzoncie majaczy Christiansø |
|
AKAPITPrzed
wieczorem idziemy na spacer do
miasta. Na
szczęście kemping leży bardzo blisko centrum. Zresztą tu wszędzie
wszystko leży blisko siebie. Jak to w miejscowości, która ma
900 mieszkańców. Po raz kolejny i nie ostatni podziwiamy
malownicze domki stojące przy wąskich uliczkach i cichych zaułkach.
Uroku miastu dodaje położenie, dzięki któremu ze szczytu
górującego nad Gudhjem
wzgórza Bokul można podziwiać ceglastoczerwone dachy, kominy
wędzarni i leżący niemal
wokół miasta Bałtyk. Zaglądamy do
portu. To stąd odpływają niewielkie statki wożące turystów
na wyspę Christiansø, która majaczy na
horyzoncie. Niestety dla nas cena 200 koron od osoby za rejs jest nieco
zaporowa. Może następnym razem... Chodzimy po miasteczku z szeroko
otwartymi oczami. Natykamy się na drzewo figowe rosnące przy jednym z
domów, świadczące o naprawdę specyficznym klimacie wyspy.
Poprzedniego dnia w Svaneke widzieliśmy w przydomowym
ogródku pokaźną araukarię. Inna ciekawostka to kolejne stare
pojazdy. Ich stan wskazuje, że najprawdopodobniej są do dziś
wykorzystywane. Odkrywamy też sklepy ze starociami, których,
jak się później będziemy mieli możliwość przekonać, jest tu
naprawdę sporo.
|
...malownicze
domki... |
|
Ławka - częsty element krajobrazu |
|
...ceglastoczerwone
dachy... |
|
...przy
wąskich uliczkach i zaułkach... |
|
...statki
wożące turystów na Christiansø... |
|
Niewielki sklepik w porcie |
|
Znając Duńczyków - na chodzie |
|
Sklepik ze starociami |
|
|
Ten też wygląda na jeżdżący zabytek |
|
Kolejny i nie ostatni weteran szos |
|
...natykamy
się na drzewo figowe... |
|
|
|
AKAPITNo
fajno, ale gdzie są wszyscy? Ze
zdziwieniem stwierdzamy, że mimo stosunkowo wczesnej pory - jest tuż po
20 - ulicę są niemal puste, podobnie zresztą, jak nieliczne miejscowe
knajpy.
Gdzie są mieszkańcy? Niektórzy w domach, bo z powodu braku
zasłon i firanek po prostu ich widzimy. Mnie w osłupienie wprowadza
widok sypialni „ukrytej” za ogromną szklaną taflą,
w której widzę parę leżącą sobie w piżamach na pościeli w
wielkim łożu
i czytającą przed snem książki. I nie muszę nigdzie zaglądać. Widzę to
po prostu idąc ulicą. Dziwny zwyczaj...
AKAPITW
Gudhjem znajduje się największy w Danii wiatrak typu holenderskiego.
W jego wnętrzu mieści się sklepik z kulinarnymi, regionalnymi
specjałami wyspy. Gdy
do niego docieramy, jest już oczywiście zamknięty
i udaje nam się tylko podejrzeć to i owo przez szybę. Zbliża się
zachód słońca i robi się chłodno. Postanawiamy szybko
wrócić na kemping, ubrać się cieplej i ponownie wejść na
wzgórze Bokul, z którego zachód będzie
widoczny, jak na dłoni. Plątaniną uliczek
trafiamy do naszego
obozowiska. Musimy się pospieszyć, bo czasu |
wiele nie zostało. Udaje
nam się i przed zachodem zasiadamy na ławce specjalnie przygotowanej
dla amatorów romantycznych pejzaży. Słońce zachodzi za
oddalony około 50 km i właściwie widoczny tylko na tle znikającej za
horyzontem słonecznej tarczy, brzeg Szwecji. Robi się ciemno, a my nie
widzimy w oknach świateł. To nie brak prądu, bo oświetlenie uliczne
działa. Po prostu mieszkańcy używają głównie jakichś
maleńkich lampek
i wieczory spędzają przy ich świetle. Gdy wracamy na
kemping, wszędzie panuje spokój i cisza mącona jedynie
trelami nocnych, skrzydlatych śpiewaków.
|
|
...sklepik
z regionalnymi specjałami wyspy... |
|
|
Panorama Gudhjem ze wzgórza Bokul |
|
|