Wstęp

Strona główna

dzień1 dzień2 dzień3 dzień4 dzień5 dzień6 dzień7 dzień8 dzień9 dzień10

...poprzedni dzień
Dzień 9, 9 maja 2008 r. trasa na mapie
AKAPITOstatni dzień naszej wyprawy wstał pogodny, więc możemy choć cieszyć się słońcem. Dziś nic nas specjalnie nie goni. Wstajemy więc o normalnej porze, bo planowana na dziś wycieczka to raczej spacer. Po śniadaniu ruszamy w drogę. Początkowo idziemy trasą z wczorajszego dnia. Znów mijamy maszynownię kolejki i przechodzimy tunelem. Po drodze mija nas śmieciarka. Zastanawiamy się skąd jedzie, bo dotąd nie spotkaliśmy tu żadnych domostw. Do tego jest całkiem spora. Ciekaw jestem jakim cudem zmieściła się w wąskim i niskim tunelu. Dochodzimy do rzeki i zawieszonego nad nią mostu. Kierujemy się w prawo przechodząc nad spienioną wodą i idziemy dalej wygodną drogą wśród drzew. Są tu co prawda oznakowane ścieżki rowerowe, ale nie wiedząc dokąd prowadzą znów kierujemy się na azymut. Niewielką pomocą służy nam nawigacja samochodowa. Ale ta pomoc naprawdę nie jest wielka. Chcemy wyjść najwyżej jak będzie się dało. Maszerujemy raźno, bo mimo słońca, w cieniu jest dość chłodno. W pewnej chwili słyszymy w oddali odgłos silnika i niedługo po tym mija nas kolejny samochód. Tym razem terenowy pickup. No proszę, to jednak ktoś gdzieś tu musi mieszkać.
Tymczasem dochodzimy do kolejnego rozwidlenia dróg. Usiłujemy przypomnieć sobie wczorajsze widoki z przeciwległego stoku i wydedukować, w którą stronę mamy iść. Z lekką pomocą zdjęć z aparatu i wspomagani nawigacją GPS (z mapą samochodową ;-)) obieramy kierunek. Jeszcze chwilę idziemy przez las, a następnie wychodzimy na teren bardziej odkryty. Droga wspina się w górę długimi serpentynami. Po południowej stronie zaczynamy w końcu widzieć białe szczyty wystające ponad poziom płaskowyżu.


Ambona stoi na wysokiej skale, więc służy chyba bardziej obserwacji niż polowaniu

Widok w kierunku Dachsteina - ciągle schowanego
AKAPITDocieramy do miejsca widokowego, w którym jest nawet drewniana ławka. Robimy tu przerwę śniadaniową. Oczywiście nie tylko jedzenie zajmuje nam czas. Widok jest naprawdę piękny, choć zdajemy sobie sprawę, że i tak jesteśmy dużo za nisko. Widzimy stąd trasę, którą usiłowaliśmy wczoraj iść. Dostrzegamy także miejsce, w którym się poddaliśmy. Z tej perspektywy wygląda, że przy braku przetartego szlaku to była słuszna decyzja.


Pod nami droga. W którą stronę nią szliśmy podchodząc?


Kolejne ujęcie wczorajszej porażki

I jego zbliżenie
AKAPITPo odpoczynku ruszamy dalej. Mijamy kolejne rozstaje. Wybieramy, jak nam się wydaje, bardziej uczęszczaną drogę. Takich wyborów musimy dokonywać jeszcze kilkakrotnie. Za każdym razem staramy się wybrać drogę, która doprowadzi nas jak najwyżej. Ponad nami pojawia się coraz wyższy Plassen. W końcu jedna z dróg doprowadza nas do podnóża i tu się urywa. Do tego pojawiają się płaty śniegu. Prawdopodobnie skrywają gdzieś pod sobą co najmiej ścieżkę, bo na jednym z drzew odkrywamy leciwe tabliczki szlakowe kierujące do Hallstatt i na Salzberg, czyli Solną

Droga się kończy...

...zaczyna się śnieg

Kolejne "zabytkowe" drogowskazy
Górę. Z ich wyglądu wnioskujemy, że prawdopodobnie są tu od czasów, gdy miasto było ważnym ośrodkiem na solnym szlaku. Staramy się podejść jeszcze troszkę i po krótkim przedzieraniu się na przełaj wspinamy się w kierunku skalnego rumowiska. Nad nami wisi niemal pionowa ściana. Właściwszym określeniem byłoby „stoi”, ale jej ogrom sprawia, iż wydaje się, jakby wisiała i co więcej, lada chwila miała się na nas zwalić. Lokujemy się obok maleńkiej myśliwskiej ambony. Ponieważ jednak jest zwrócona w przeciwnym kierunku, niż byłoby to logiczne ze względów widokowych, przenosimy się nieco wyżej, w kępę kosówki. Od czasu do czasu słyszymy, jak od skalnej ściany odrywa się niewielki kamień, spada, po czym chwilę toczy się po osypisku. Mamy nadzieję, że nie będzie żadnej większej kamiennej lawiny, bo w przeciwnym wypadku radość będą miały jedynie kołujące wysoko kruki.

Kontrola położenia GPSem

Wiosna panie sierżancie!

Wbrew pozorom to nie meksykańska opuncja


Ściana i piargi Plassen

AKAPITSiedząc sobie schowani w kosówce obserwujemy zaśnieżone góry, które wyłoniły się zza płaskowyżu. Wreszcie widać nieco więcej. Podejrzewamy, że jeden z widocznych szczytów to Dachstein. (Jak się okazało po dogłębnym sprawdzeniu był to jednak Hohes Kreuz - 2837 m n.p.m.)[przypis autora z 2011 r.]). Leżą na nich resztki śniegu, choć na niektórych pozostanie on pewnie przez całe lato. Rejon Dachstein to bowiem obszar występowania lodowca.  Przez lornetkę udaje nam się nawet wypatrzyć schronisko Wiesberghaus, do którego nie udało nam się wczoraj dojść. No cóż, w zasadzie nie mieliśmy już bardzo daleko...

Panorama rejonu Dachstein

Zagadka nr 2: gdzie jest Wiesberghaus?


Hohes Kreuz, bliski sąsiad Dachsteina
AKAPITKorzystając z dobrego zasięgu komórki nawiązujemy kontakt z bliskimi i relacjonujemy pokrótce naszą wyprawę. Siedzi nam się miło, słonko mocno przyświeca, wiaterek nas chłodzi, przed nami piękne pejzaże. Moglibyśmy  pewnie  tak  tu  siedzieć  jeszcze  długo,  ale
w pewnej chwili rozlega się nieco głośniejszy rumor i nagle spostrzegam, jak z góry spada kamień wielkości sporej dyni, po czym odbiwszy się od rumowiska skacze radośnie tocząc się w dół z prędkością samochodu. I co gorsza nie jest sam. Na szczęście kamienie spadają nieco z boku, więc dla nas nie są groźne, ale co będzie jak zaproszą na dół większą liczbę kolegów? Przyznam, że kolana robią mi się dziwnie miękkie. Kępa kosówki raczej nie byłaby w stanie powstrzymać większej szarży kamiennej kawalerii. Szybko wysyłam Basię za rosnący opodal gruby modrzew. Jest na tyle gruby, że stanowi skuteczną ochronę. Gdy tylko kamienie przestają spadać, szybciutko schodzimy z rumowiska. Nie chcemy przecież naszej córki uczynić sierotą w tak młodym wieku.

Jest zasięg!

Uciekliśmy przed głazami w ostatniej chwili ;-)
AKAPITZastanawiamy się co robić dalej. Jest jeszcze wcześnie, a Hallstatt już znamy do bólu, szkoda więc byłoby już wracać. Postanawiamy spróbować dotrzeć jak najwyżej na przeciwległe zbocze. Dokładniej rzecz ujmując w okolice miejsca, które widzieliśmy poprzedniego dnia oddalone o zaledwie 400 m, a tak nieosiągalne. Oczywiście przyjdzie nam się znowu zmierzyć z labiryntem dróg, który nawet po dokładnym obejrzeniu zdjęć satelitarnych nie przestaje przypominać kilometra sznurka w kieszeni. Zastanawiamy się, jak wysoko uda nam się wydostać. Według GPS-u, który od czasu do czasu włączam śnieg pojawia się na wysokości około 1500 m. Nie mamy złudzeń, na pewno znów stanie nam na przeszkodzie. Póki się da, idziemy do przodu. Dochodzimy w miejsce, skąd widzimy Plassen w całej okazałości. Jest też modrzew, za którym chowała się Basia. Po kolejnych kilkuset metrach pojawia się zapora w postaci śniegu. Początkowo jest to tylko niewielka warstwa mokrej brei, ale im wyżej wchodzimy, tym jest go więcej i głębiej się zapadamy. Po raz kolejny przyjdzie nam się cofnąć. Cóż – przywykliśmy. Siadamy więc przy drodze i trecio już raz zjadamy i wypijamy wszystkie zapasy. Po co znosić je na dół.

Piarg  u stóp Plassen. Siedzieliśmy w dużej kępie kosówki obok samotnego drzewa na środku kadru, za którym chowała się Basia

Plassen

AKAPITRRozpoczynamy odwrót. Po chwili mijamy się z dwójką rowerzystów. Podobnie jak my jeszcze przed chwilą usiłują wyjechać gdzieś wyżej. Basia najbardziej uniwersalnym językiem świata, czyli na migi, próbuje im wytłumaczyć, że nie ma to specjalnego sensu. Oni jednak wydają się nie zniechęceni. Nie dziwi nas jednak, gdy już po kilku minutach widzimy ich znów, gdy nas wyprzedzają, zjeżdżając szybko w dół.





Drogą przecinającą przeciwne zbocze szliśmy wczoraj

A w dole Lahn-Hallstatt z budynkeim Szkoły
AKAPITAby nie zaliczać ponownie kolejnych, a znanych nam już serpentyn, wybieramy drogę na skróty. W zasadzie jest tu namiastka szlaku, ale my już znamy te austriackie szlaki i stosujemy wobec niego zasadę ograniczonego zaufania. Grunt, że ścieżka prowadzi wyraźnie w dół. Właściwie nie mamy się czego bać bo i tak zejdziemy na dno doliny. Co najwyżej będziemy po niewłaściwej stronie potoku Waldbach, który zresztą już po chwili osiągamy. W tym miejscu jednak nie stanowi to problemu. Jest stosunkowo wąski i niegroźny. Po kilkunastu minutach dość stromego zejścia dochodzimy do drogi, znanej z poprzedniego dnia. Dochodzimy nią do wodospadu z kamerą i zawieszonego nad głęboko wyżłobionym korytem mostu, gdzie zamykamy pętlę dzisiejszej trasy. Stąd pozostaje już tylko zejść asfaltem do Hallstatt. Mimo że nie udało nam się osiągnąć jakiejś oszałamiającej wysokości, dzisiejszy dzień był udany, bo w końcu zobaczyliśmy „z bliska” jakieś wyższe góry.

Droga bardziej boczna, ale krótsza

Początki Waldbach...

...są niewinne

Tu jest już szerszy...

... i szerszy
AKAPITGdy dochodzimy do miasta, odwiedzamy jeszcze miejscowy mały supermarket i robimy zakupy prezentowe. Oczywiście są to jakieś lokalne alkohole dla naszych rodziców, i małe coś słodkiego. Jutro czeka nas kilkaset kilometrów jazdy, zaopatrujemy się również w conieco do jedzenia na drogę. Wracamy na kemping i niechętnie pakujemy manatki. Szkoda nam będzie opuszczać Hallstatt, bo miejsce to naprawdę sympatyczne, a do tego mamy prawdziwy niedosyt gór. Może kiedyś tu wrócimy...
następny dzień...