|
Dzień 1, 1 maja 2008 r. |
|
AKAPITCzwartek,
pierwszy dzień długiego
weekendu, jest dla nas również pierwszym dniem wyprawy do
Austrii. Wstajemy wcześnie rano. Samochód jest już od
wczoraj spakowany i grzecznie czeka w garażu. Jest zadowolony, bo wie,
że przez najbliższe 9 dni szykujemy mu atrakcje w postaci
podróży po ciekawych miejscach. Będzie naszym środkiem
transportu, sypialnią, jadalnią oraz salonem. No, z tym salonem to mu
się wydaje trochę na wyrost. Nie zamierzamy bowiem zbyt wiele
odpoczywać. To znaczy mamy zamiar, ale będzie to odpoczynek raczej
aktywny. Mimo to, samochód wita nas wczesnym rankiem mrucząc
z zadowolenia silnikiem. Zapodaję mu nawigację i w drodze będzie nam
towarzyszył Hołek, namawiając co jakiś czas do zawrócenia w
najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Najpierw musimy wydostać się z
Krakowa, co wcale nie jest takie łatwe. Południowa obwodnica jest od
jakiegoś czasu w remoncie, co generuje tam korki godne włoskich
autostrad w dniu rozpoczęcia letnich wakacji. Sprytnie je omijamy jadąc
przez Tyniec do Skawiny. Nie ma jednak lekko. Za Skawiną trafiamy na
objazd drogi lokalnej. Jakoś jednak dostajemy się do Andrychowa. Tutaj
nawigacja każe nam skręcić w lewo w kierunku Targanic. Nigdy dotąd tą
trasą nie jechałem, więc jestem nieufny, ale droga okazuje się
niezwykle malownicza. Wąskie serpentyny pną się ostro do
góry na Przełęcz Kocierską. (Niestety po powodzi w maju 2010
r. droga została zamknięta i do chwili obecnej - luty 2011- taką
pozostaje [przyp. autora z 2011 r.]).
Stąd już tylko dwa kroki do
stolicy polskiego piwowarstwa. Droga prócz
walorów krajobrazowych jest też wygodnym skrótem
dla podróżników udających się z Krakowa do Żywca
i dalej na południe. W Rajczy tankujemy gaz i już po kilkunastu
minutach przekraczamy granicę w Zwardoniu-Skalite. Bez większych
problemów dojeżdżamy do autostrady D1 prowadzącej do
Bratysławy. Początkowo jedziemy po niej ku zdumieniu nawigacji,
która w tym miejscu widzi szczere pole. No cóż,
ma chyba pewne braki w wykształceniu...
AKAPITW
Bratysławie jesteśmy po kilku godzinach, w sam raz by zrobić przerwę
na posiłek. Jemy my, je i nasz pojazd. Słowacki gaz wydaje mu się
smakować nie mniej niż polski. Pogoda nieco się pogarsza. Gdy
wyjeżdżaliśmy z Krakowa, było pogodnie. Teraz niebo jest mocno
zachmurzone. Jednak taka pogoda jak najbardziej nam odpowiada.
Temperatura jest umiarkowana, więc droga nie jest bardzo męcząca. A
przed nami jeszcze kilkaset kilometrów. Na szczęście
głównie autostradami. Choć przyznać musimy oboje, że mit
wspaniałych zachodnich autostrad upadł w momencie, gdy wjechaliśmy do
Austrii. Nierówna nawierzchnia, tu i ówdzie
dziury, same łaty na asfalcie... No jednym słowem żenada ;-) Jak to
miło, że nie tylko u nas... Taka mała schadenfreude...
Wiedeń w
zasadzie omijamy od wschodu i wjeżdżamy na autostradę A2 wiodącą w
kierunku Włoch. Droga wije się tu pomiędzy górami, niekiedy
wgryzając się w nie krótszymi i dłuższymi tunelami.
Pokonujemy sporo podjazdów. Nie są strome, rzekłbym nawet
niezauważalne, ale bębenki w uszach reagują na nie bezbłędnie,
powodując co rusz ich zatykanie i odtykanie. Pogoda jest coraz gorsza.
W pewnej chwili tuż przed nadchodzącą sporą ulewą wyprzedzają nas trzy
sportowe
samochody. Po kolorze sądząc pochodzą ze stajni Ferrari. Być może jest
też wśród nich jakiś Lotus lub Lamborghini. Na to by
rozpoznać dokładnie markę jadą jednak za szybko. Robimy
krótki postój na autostradowej stacji benzynowej
niedaleko miejscowości Hartberg. Tankujemy gaz (0,85 euro/l –
o dziwo w 2011 r. 0,6 euro/l :-/ i nie była to kwestia położenia
stacji. Takie były ceny. [przyp. autora])
i chwilę odpoczywamy. Po
ujechaniu kilkunastu następnych kilometrów widzimy w oddali
błyskające
światła ostrzegawcze. Gdy się zbliżamy, widzę stojący
samochód ratowniczy straży pożarnej, a przed nim na barierce
stoi jeden z trzech widzianych wcześniej sportowych
wózków. Jest poobijany dość dokładnie z
wszystkich stron. Obok stoi zatroskamy kierowca. "A taki byl ladny...
Amierikanski... Szkoda!" chciałoby się powiedzieć cytując klasyka. Ale
w końcu nie wypada.
AKAPITPogoda
cały czas jest zmienna. To prześwieca słońce, to niebo zasnuwa
się chmurami i pada deszcz. Gdy około 17:00 dojeżdżamy do Klagenfurtu,
jest mokro, ale zapowiada się poprawa. Bez trudu znajdujemy kemping.
Znamy go z przed 14 lat. Wtedy były tu pustki, dziś także tłoku nie ma.
Widzimy zaledwie pojedyncze
przyczepy i campery. Meldujemy się w recepcji (36 euro za dwie doby
noclegu dla 2 osób i samochodu) i rozbijamy obozowisko.
Rozbicie obozowiska polega u nas na zaparkowaniu samochodu w
odpowiednim miejscu, powieszeniu zasłonek i rozłożeniu niewielkiego
daszku. Ma to swoje zalety, bo dzięki temu już po kilkunastu minutach
możemy w ramach prostowania nóg po długim siedzeniu, udać
się na rekonesans po najbliższej okolicy. Kemping położony jest niemal
nad samym Wörthersee. Od wschodniej strony znajdują się tu
plaże, więc teren jest dość dokładnie zagrodzony. Decydujemy się więc
na spacer wzdłuż kanału prowadzącego w kierunku centrum miasta.
Przechodzimy
obok parku miniatur
Minimundus. Jest
już zamknięty, ale i
tak mamy zamiar |
Nasz
mikrocamper ;-)
|
|
Klagenfurcki
kanał
|
|
Wiosna!
|
|
odwiedzić go
dopiero jutro. Wzdłuż
kanału prowadzi asfaltowa ścieżka, którą poruszają się piesi
i rowerzyści. Zauważamy, jak bardzo popularna jest tu jazda na rowerze.
Nie są to wcale wypasione Gianty ani Scotty tylko stare składaki albo
mieszczuchy na wielkich 28 calowych
kołach. Średnia wieku
cyklistów też daleka jest od liczb kończących się na
"naście", a kaski kryją pod sobą włosy w kolorze zbliżonym do
bieli. I nie jest to tzw. biel platynowego blondu ;-)
Jesteśmy trochę zmęczeni długą jazdą, więc nasz spacer siłą rzeczy nie
trwa zbyt
długo. Wracając wpadamy jeszcze na przystań statków
wycieczkowych nad jeziorem. Nie żebyśmy mieli zamiar gdzieś płynąć, ale
widać stąd pojawiające się szczyty pasma Karawanków czyli
jednego z łańcuchów górskich oddzielających
Austrię od Słowenii. |
Idziemy
na przystań
|
|
Widok
znad jeziora na Karawanki...
|
|
...i
zbliżenie
|
|
|
AKAPITPo
powrocie na
kemping odwiedzamy nieprzyzwoicie czyste łazienki (w określonych
godzinach są wręcz nieczynne z powodu sprzątania), a potem w ramach
kolacji
jemy resztki, jakie zostały nam z podróży. Zapowiada się
chłodna noc. Mimo że to już początek maja i jesteśmy nieco bardziej na
południe Europy, jakoś
specjalnie tego nie odczuwamy. No
cóż, to jednak górski klimat. Idziemy spać
okutani dokładnie śpiworami.
|
|
|