|
Dzień
5, 17 lipca 2013 r. |
|
|
AKAPITRanek
wita nas słońcem. Dziś nie ma czasu na polegiwanie i zastanawianie się
czy pora już jest odpowiednia do wstania. Mimo że po wczorajszym dniu
niektóre partie mięśni dają nam nieźle w kość, udaje nam się
zebrać na tyle szybko, że około godziny 9 wyruszamy. Mamy zamiar wejść
na Reinebringen (448 m n.p.m.). To może nie najwyższa, ale za to bardzo
stroma skała z punktem widokowym, niemal wisząca nad wioską Reine.
Najpierw czeka nas około 4 km marszu asfaltem. Tym razem idziemy w
kierunku przeciwnym od Sørvågen. Z satysfakcją
odnotowuję fakt, że w norweskim asfalcie również są dziury.
Całkiem spora przedstawicielka
tego gatunku szczerzy do nas liczne
zęby. Czyżby nasi tu byli? Zbliżamy się do tunelu. Na szczęście ścieżka
pieszo-rowerowa biegnie równolegle obok i nie ma potrzeby
schodzenia pod ziemię. Kilkaset metrów dalej wchodzimy na
most Djupfjordbrua, który widzieliśmy poprzedniego dnia ze
szlaku. Z tej perspektywy wygląda o wiele okazalej. Podobnie zresztą
jak sam Djupfjorden. Za nim majestatycznie
wznosi się Munken ze swoimi trzema |
...szczerzy
do nas liczne zęby
|
|
...nie
ma potrzeby schodzenia pod ziemię
|
|
Najbardziej szpiczasty to najwyższy Munken
|
|
wierzchołkami. Wczoraj z
góry na jednym z brzegów niedaleko mostu
widzieliśmy maleńki pomarańczowy punkcik. Nasze przypuszczenia w tej
chwili znajdują potwierdzenie. To mały namiocik rozbity na skrawku
równego terenu. Obok mostu znajduje się również
niewielki parking,
na którym stoją teraz dwa kampery. Gdyby
nie bliskość drogi, to miejsce byłoby
całkiem niezłe. Za
kolejnym zakrętem naszym |
...rozbity
na skrawku równego terenu
|
|
Djupfjorden w całej okazałości
|
|
oczom ukazuje
się Reine leżące na półwyspie połączonym z
Moskenesøya jedynie wąską groblą. Z naszej perspektywy
wygląda teraz cudownie na tle wznoszących się po drugiej stronie fiordu
gór masywu Lilandstinden. Nasyceni pięknym widokiem
odwracamy głowy nieco w lewo i zatrzymujemy się z niedowierzaniem.
Przed nami, z wydrążonym
u podnóża drogowym tunelem wznosi
się nasz dzisiejszy cel – Reinebringen. Wygląda stąd tak
niedostępnie, że tylko wariaci mogliby chcieć się na niego wspiąć.
Czyli znowu jesteśmy na właściwym miejscu! Gdy przyglądamy się
górze i zastanawiamy, w którą ze ścian przyjdzie
nam się wczepiać zębami i pazurami, dostrzegam jakby poruszające się na
tle zieleni robaczki. Drałują przez zieloność najkrótszą
drogą pod górę. A ja naiwnie sądziłem, że ścieżka będzie
prowadziła trawersem czy zakosami... |
Na moście Djupfjordbrua |
|
W oddali Reine i masyw Lilandstinden
|
|
...przyjdzie
nam się wczepiać zębami...
|
|
AKAPITI
tutaj równolegle do podziemnego tunelu wiedzie przyklejona
niemal nad samym brzegiem droga dla pieszych. Po około 100 m od jej
początku
dostrzegamy wymalowaną na asfalcie wielką białą strzałę wymownie
pokazującą w lewo w kierunku niknącej w zaroślach ścieżki. Wszystko
wskazuje, że to właśnie
tu powinniśmy rozpocząć nasz marsz
zdobywców. Świadomi nadchodzącej zmiany pogody, a
nieświadomi jak pod względem technicznym wygląda szlak i ile czasu
zajmie nam jego pokonanie, bez zbędnej zwłoki ruszamy w
górę. Ścieżka
prócz pierwszej
wskazówki jest nieoznakowana i początkowo wiedzie przez
różowiejące w słońcu pochyłe granitowe skały. Na sucho nie
są śliskie, mokrych fragmentów wolimy nie sprawdzać.
Następnie zaczynamy kluczyć pomiędzy gęsto rosnącymi karłowatymi
drzewkami i przeciskamy się przez plątaninę gałęzi. Tu nie jest jeszcze
bardzo stromo, choć i tak w jednym z trudniejszych miejsc wspomaga nas
rozwieszona pomiędzy drzewkami nylonowa linka. Prawdziwa
zabawa zaczyna się, gdy wychodzimy poza granicę
wysokiej roślinności.
Ścieżka szybko nabiera nachylenia, które zatrzymuje się
gdzieś w okolicy 45 stopni. Wspinamy się po kamieniach i przecinamy
jagodowo-trawiasto-wrzosowiskowe zielone połacie. Tutaj także nie ma
jednej wytyczonej trasy.
Na początku trudniejszych odcinków
stajemy przed wyborem sposobu ich pokonania. Całość dodatkowo utrudnia
spływająca z góry woda. W pewnym momencie dochodzimy do
wysokiego skalnego stopnia, a
właściwie wąskiego, ale bardzo stromego żlebiku czy
kuluaru. Ciurka nim niewielka wodna |
...przez
plątaninę gałęzi |
|
...wspomaga
nas nylonowa linka |
|
...zatrzymuje
się gdzieś w okolicy 45 stopni
|
|
kaskada. Chcąc
pozostać suchymi, nie mamy innej
możliwości pokonania go, jak jedną ze ścian. Ze środka żlebu zwisa
przywiązany do wątłego drzewka kawałek liny. Oczywiście jest mokry i
prowadzi w tylko z grubsza pożądanym kierunku. Chwile oceniamy
sytuację, ale innej drogi nie ma. Łapiemy po kolei mokrą linę i
wspomagając się wzajemnie,
nie bez trudu wdrapujemy się wyżej. Dla mnie
trudnością jest również pokonanie kilkunastometrowego
trawersu, na który natrafiamy po chwili. To fragment bardzo
mocno nachylonej łąki (o ile coś, co ma takie nachylenie w
ogóle można nazwać łąką). Jest tu kilka wydeptanych tras,
każda ma szerokość jednego buta, grunt jest miękki, torfiasty,
miejscami śliski i nie dający pewnego oparcia stopom. Nie mam lęku
wysokości, choć przyznaję – w tym miejscu mam pietra i czuję
łaskotanie w brzuchu. Jeden fałszywy krok mógłby się
skończyć długą jazdą po być może miękkim, ale usianym większymi i
mniejszymi kamieniami zboczu. Wczepiam się rękami w trawy i ostrożnie
posuwam naprzód. Mój umysł zaprzątają w tej
chwili dwie kwestie: jak w tej sytuacji czuje się Basia i przede
wszystkim jak my do ciężkiej cholery stąd zejdziemy??? O ile pierwsza
sprawa wydaje się na ten moment rozwiązana, bo Basia prze do
góry jak mały czołg, o tyle drugie z pytań pozostanie
jeszcze przez pewien czas otwarte. Nie jesteśmy sami. W bezpiecznej
odległości przed sobą widzimy kilka postaci, za nami również
słychać głosy nawołujących się turystów. Gdy dochodzimy do
skalnego grzebienia, jesteśmy już blisko celu.
Idziemy wąskim piargiem przy jego krawędzi.
Ścieżka, mimo że w
dalszym |
...za
nami również słychać głosy...
|
|
...nawołujących
się turystów
|
|
Bułka
z masłem...
|
|
ciągu stroma, sprawia
solidniejsze wrażenie i jedyne co może nam teraz grozić to
poślizgnięcie się na ruchomych kamieniach. Bułka z masłem... Po mniej
więcej
70 minutach wspinaczki
docieramy na szczyt. Choć podobnie jak w przypadku Munkena, pojęcie
„szczyt” nie jest tu do końca adekwatne.
Umówmy się więc, że znajdujemy się na miejscu widokowym. I
tutaj doznaję osłupienia
połączonego z niskim opadem szczęki oraz
głębokim wytrzeszczem oczu. Tak, to są te widoki, które znam
ze zdjęć oglądanych w internecie. Granatowo-szmaragdowe wody
fiordów, wznoszące się dumnie nad nimi szaro-zielone
górskie masywy, małe, połączone mostami wysepki,
przycupnięte w nieckowatych dolinach jeziora. A nad tym wszystkim
błękit nieba. I my. |
Na środku Olstinden pomiedzy Kjerkfjoreden z lewej i Vorfjorden z
prawej |
|
Po prawej Reine, po lewej wyspa Andøya, z tyłu masyw
Lilandstinden |
|
Droga E10 łączy wyspy i wysepki |
|
Panorama z Reinebringen
|
|
Jezioro Reinevatnet
|
|
W dole Reine
|
|
"Nasz" stateczek zawija do Reine
|
|
|
AKAPITI
my w tym bardzo szczególnym dla nas dniu. Dokładnie 20 lat
temu powiedzieliśmy sobie sakramentalne tak. Wtedy również
lipiec był deszczowy i zimny, ale tego dnia około południa specjalnie
dla nas na chwilę zaświeciło słońce. Tak jak w tej chwili, choć
dzisiejsze okno pogodowe jest dłuższe, bo według prognoz mamy czas do
godziny 16. Przed nami zatem cztery godziny. |
|
AKAPITSesja
fotograficzna się przeciąga, bo pięknych kadrów jest tak
dużo... Nie ma jednak rady, w końcu trzeba będzie zejść. Jakby chcąc
nas
dodatkowo zmotywować,
chmury zaczynają obniżać pułap. Wszystko
wskazuje, że prognozy
dotrzymają złożonych obietnic. |
Fiord Kjerkfjorden
|
|
Fiord Kjerkfjorden
|
|
Osada Kjerkfjorden na końcu fiordu, a nad nią przełęcz, na
którą będziemy się wspinać
|
|
Jest gdzie postawić namiot. Są opisane przypadki spędzenia nocy w tym
miejscu
|
|
...chmury
zaczynają obniżać pułap
|
|
Niższy, ale technicznie trudniejszy wierzchołek
|
|
Robimy jeszcze krótki wpis
w pamiątkowym
zeszycie umieszczonym tu w specjalnej puszce. W końcu informację o
takiej okazji trzeba przekazać potomności. Zaczynamy schodzić. Po
drodze nie bez zdziwienia
zauważam małego pieska, który
wdrapał się tu na górę ze swoim panem. Mimo
krótkich nóżek dał radę. Na szczęście jest na
tyle mały, że nawet gdyby miał z tym problem, można go wnieść za
pazuchą. |
|
|
...można
go wnieść za pazuchą
|
|
|
AKAPITWbrew
wcześniejszym obawom zejście nie nastręcza nam poważniejszych
trudności, jeżeli nie liczyć nieco większej ilości mijanych ludzi.
Newralgiczne miejsca pokonujemy bez problemów. Pod sam
koniec spotykamy małżeństwo z małą córeczką poznane
poprzedniego dnia wieczorem
na kempingu. Idą do góry.
Ostrzegamy ich przed trudnościami na szlaku i przed zbliżającym się
wyraźnie załamaniem pogody. Mówią, że pójdą dokąd
dadzą radę. Córka jest przepasana liną, ale już tutaj lekko
kręci nosem. Po zejściu na
dół szukamy miejsca, w którym
moglibyśmy chwilę odpocząć, coś |
...zbliżającym
się wyraźnie załamaniem pogody... |
|
zjeść i w końcu wznieść toast
specjalnie niesioną buteleczką szampana. Basi ani w głowie było
otwieranie jej na szczycie. Zresztą ja również wolałem
schodzić na trzeźwo, więc rozlewanie szampana na górze było
lekko wyreżyserowane dla potrzeb fotografii. Lokujemy się na
przybrzeżnych
skałach. Dostaję od Basi mały prezencik (prezenty – te
prawdziwe – czekają na wręczenie w
Polsce), strzelają korki i
pękają konserwy. |
Basia odpoczywa, a ja idę na łowy.
Znajduję kilka ładnych
muszelek. Nie przypuszczałem, że w tych wodach są tak ładne muszle. To
zapewne wpływ ciepłego
prądu zatokowego. Tutejsze
wodorosty w czasie aktualnie niskiego stanu wód fiordu
upodobniają się do wychodzących z wody włochatych stworów.
Można się wystraszyć... |
|
|
Można
się wystraszyć... |
|
AKAPITChmury
dają nam konsekwentnie znać, że dobre już było, ale się skończyło i
zakrywają górskie masywy, schodząc coraz niżej i niżej. Po
słońcu
zostało ledwie wspomnienie i rozgrzane skały. Zbieramy się, bo mamy
jeszcze zaplanowane to i owo. Przez groblę idziemy |
...zakrywają
górskie masywy...
|
|
|
...schodząc
coraz niżej i niżej
|
|
do
Reine. Tutaj również widać wiele rorbuerów, czyli
rybackich czerwonych domków stojących na palach. Część z
nich ma dachy w całości lub częściowo pokryte trawą. Wygląda to ładnie,
choć zastanawiam się ile waży na mokro? W osadzie jest
również sporo
zwyczajnych domów zamieszkanych
przez zwyczajnych ludzi. Chociaż, czy mieszkając w takim miejscu można
pozostać zwyczajnym? Podobnie jak na Bornholmie, tutaj też nie ma
zwyczaju wieszania w oknach zasłonek i podobnie jak tam okno jest
często traktowane jako swego rodzaju wystawka. W portowej części wioski
rozstawione są suszarnie na ryby. Przeważnie puste, choć na
niektórych wisi eksportowy przysmak – dorszowe
łby. Zaglądamy do sklepiku na stacji benzynowej Statoil. Drogo. Chyba
to nie będzie nasz ulubiony sklep, choć jest też trochę w miarę
gustownych pamiątek, więc pewnie tu wrócimy.
|
Przez
groblę idziemy do Reine
|
|
Reinebringen częściowo ukryty
|
|
...na
stacji benzynowej Statoil
|
|
Rorbuer w Reine
|
|
Suszarnie
|
|
Rorbuer kryty trawą
|
|
Pod każdym rorbuerem jest miejsce na łódź
|
|
W czasie obchodu dostrzegamy budynek
marketu Coop leżący po drugiej stronie zatoki Reinevågen.
Jest charakterystyczny, bo zdobi go ogromne, nie budzące wątpliwości
logo sieci. Ponieważ nasze zapasy są na wyczerpaniu, a przystacyjny
sklep nie przekonał nas cenami ani spożywczym asortymentem,
postanawiamy się tam
wybrać. Idziemy wąską drogą co rusz mijani przez
samochody. Ruch na tym odcinku jest zdecydowanie większy. Reine to
miejscowość o wiele bardziej popularna niż Moskenes. Z uwagi na
specyficzne położenie jest zresztą polecana przez wszystkie
przewodniki. To przyciąga większą liczbę turystów
i generuje tłok na
drodze. Na chwilę
opuszczamy wyspę |
...co
rusz mijani przez samochody
|
|
Pół na pół. Ciekawe który lepszy?
|
|
Łebskie żniwa. A może łbowe?
|
|
Moskenesøya i usypaną ze
skał groblą przechodzimy na jej o wiele mniejszą kuzynkę
Andøya. Tu po chwili docieramy do marketu. Ceny są nieco
niższe niż w Reine, choć z kolei wydają się wyższe niż w
Sørvågen. Uzupełniamy zapasy. Przy okazji za 9
koron kupujemy puszkę mandarynek w zalewie. Od tej pory to będzie Basi
best of the bests. Niebo nad nami jest już zabarwione ołowiem. Deszcz
wisi coraz niżej i zaczynamy zdawać sobie sprawę, że nic nas nie
uchroni przez zmoknięciem. Wracamy mocno wyciągając nogi. Mijając Reine
spotykamy znajome małżeństwo
z córką. Cała trójka
jest dość poważnie ubłocona, jednak nie udało im się wejść na szczyt.
Uznali, że byłoby to za trudne i zawrócili. Decyzja ta była
jak najbardziej słuszna, biorąc pod uwagę, że pogoda w międzyczasie
zmieniła się diametralnie, a schodzenie z Reinebringen w padającym
deszczu mogłoby być naprawdę niebezpieczne. Gdy zbliżamy się do
pierwszego tunelu zaczyna kropić. Jest kilkanaście minut po godzinie
16. I jak tu nie wierzyć prognozom? Szybko zakładamy peleryny, bo znamy
już tutejsze realia i wiemy, że taki na pozór niepozorny
deszczyk potrafi momentalnie przeistoczyć się w ulewę. Gdy
przechodzimy przez most
Djupfjordbrua |
Gdy
przechodmimy przez most...
|
|
widzimy
w dole przepływający ponton z płetwonurkami. Przez chwilę zastanawiamy
się czy nie ma wśród nich naszych znajomych z pierwszego
wieczoru. Ponieważ jednak nie widzieliśmy ich od dwóch dni,
nie wydaje nam się to zbyt prawdopodobne.
AKAPITDocieramy
na kemping solidnie mokrzy, choć peleryny ratują nas przed
totalnym przemoczeniem. Najpierw chcemy zapłacić
za kolejną
noc, kierujemy się więc do recepcji.
Recepcjonista
jest zdziwiony naszym |
...przepływający
ponton z płetwonurkami
|
|
widokiem, bo w
karcie pobytu nie ma odnotowanych
naszych noclegów oprócz pierwszego. Jak się
okazuje to jego zmiennik nie dopełnił formalności. Na szczęście Basia
ma wszystkie pokwitowania, więc sprawa się szybko wyjaśnia. Drugą
niemiłą niespodzianką jest to, że mój plecak,
który został w kuchni z naszymi rzeczami (plecak Basi
zabraliśmy z sobą na wycieczkę) ktoś wystawił na zewnątrz. Nie wiem
komu i w czym przeszkadzał, stojąc
sobie spokojnie pod ścianą, jednak
faktem jest, że wyciągnięcie go na deszcz było po prostu chamskie i
bezmyślne. Zniechęceni tym zdarzeniem, ale także skuszeni nienajgorszą
prognozą pogody na dzień następny postanawiamy wynieść się rano z
kempingu. W tym miejscu wypada mi uściślić pojęcie
„nienajgorsza prognoza”. Otóż w
warunkach norweskich oznacza to, iż istnieje pewne prawdopodobieństwo,
że deszcz będzie przerywany krótkimi chwilami słońca.
Stopień pewności takiej prognozy można porównać do
angielskiego trybu warunkowego: „byłbym skłonny przypuszczać,
iż prawdopodobnie mógłbym spróbować...”
AKAPITWieczór
spędzamy w kuchni. Jest już dość zatłoczona, bo
namiotowiczów przybyło. Najgorsze jest jednak to, że nie
bardzo mamy gdzie wysuszyć mokre rzeczy, a deszcz cały czas pada. To
powoduje u mnie nagły i znaczący spadek motywacji. No co ja poradzę, że
nie lubię deszczu i siedzenia w mokrych gaciach? Pojawia się znajoma
rodzina. Ponieważ wszyscy i tak nie mamy nic lepszego do roboty,
rozmawiamy na temat odwiedzonych wcześniej miejsc. Podobnie jak
większość zmotoryzowanych turystów mają za sobą drogę przez
Finlandię. Wpadli tam do tam Rovaniemi – siedziby św.
Mikołaja. Z punktu widzenia dorosłych jest to jeszcze jeden dobrze
sprzedany produkt wymagający minimalnych nakładów, a
przynoszący kolosalne zyski. Jednym słowem czysty marketing. Ich dalsza
trasa wiodła oczywiście przez Nordkapp. Wrażenia pominę, bo wiemy już
jaka od dłuższego czasu panuje w tym rejonie pogoda... Nasi znajomi
skorzystali także z jednej z wielu atrakcji oferowanych przez
norweskich speców od turystycznych rozrywek i popłynęli
kutrem w rejs na spotkanie wielorybów. Opis wygłoszony
ustami mamy małej dziewczynki jest dość krótki acz obrazowy:
AKAPIT–
Najpierw były długie przygotowania, potem płynęliśmy i wszyscy rzygali.
Mieliśmy szczęście, bo udało nam się z daleka zobaczyć ogon wieloryba,
który na moment wyłonił się ponad powierzchnię wody. Pewnie
to tresowany wieloryb i wie gdzie i kiedy ma ten ogon pokazać
– żartuje.
AKAPIT–
Potem znowu płynęliśmy, wszyscy rzygali aż wróciliśmy na
ląd.
AKAPITJeśli
dodać, że impreza do tanich nie należy (~1000 koron za osobę), to
faktycznie dedykować ją można tylko prawdziwym twardzielom. Sympatyczna
rodzina obdarowuje nas niepotrzebnym przewodnikiem po Norwegii.
Będziemy mieli co czytać w czasie deszczu.
AKAPITNa
dalekiej północy do słownika weszło nam wygłaszane z
przymrużeniem oka powiedzenie „chodźmy spać, bo się
ściemnia”. Jego paradoks polega na tym, że na prawdziwe
ciemności przyjdzie nam poczekać do powrotu do Polski. Tymczasem
dokonawszy zgrubnej toalety
układamy się do snu. Namiot na szczęście
trzyma się dzielnie, choć na podłodze pod matami pojawiło się kilka
wilgotnych punktów. Są jednak niewielkie, więc zbytnio się
nimi nie przejmujemy. Ważniejsza jest góra, a ta
póki co trzyma bez zarzutu. Plecaki schowane w grube worki
na śmieci zostawiamy przed namiotem. Lepiej nie ryzykować znalezienia
ich rano wystawionych z kuchni na deszcz.
|
|
|