|
Dzień 9, 15 maja 2011 r. |
|
Moje
obawy co do pogody nie sprawdziły się. Co prawda ranek wstaje dokładnie
zachmurzony i chłodny, jednak deszcz nie pada, a i w nocy
również nie padało, bo namiot jest całkowicie suchy. Nie mam
jednak złudzeń. Pogoda raczej się nie zmieni, a jeżeli to tylko na
gorsze. Nie czekając więc, szybko wstaję i robię śniadanie. Zjadam
ostatnią porcję płatków. Zapasy są wyczerpane. Mam jeszcze
jakiegoś zmasakrowanego drogą batona, ale w Częstochowie trzeba będzie
się rozglądnąć za czymś do jedzenia. |
|
Czas kwitnienia głogu |
|
Po
kilkunastu minutach marszu znajduję się we wsi Kusięta. Tu czeka mnie
spacer asfaltem. Jest niedziela rano. Wokół właściwie żywego
ducha. Właściwie, bo jednak spotykam na mojej drodze przedstawiciela
lokalnej społeczności. Przedstawiciel o tyle klasyczny, że jest to
miejscowy pijaczek podążający prawdopodobnie w kierunku sklepowego
źródełka. Krynica ta ma zapewne uśmierzyć nadchodzącego
podstępnie po całotygodniowym (całorocznym?) piciu kaca i wprowadzić do
organizmu niezbędną do życia ilość produktu zakładów
przemysłu ogrodniczego, w różnych rejonach kraju zwanych
jabolem, mózgotrzepem, alpagą lub też
bełtem. Osobnik wyraża swoje wielkie zdziwienie i poddaje w wątpliwość
sens
podróżowania z takim, jak moje, obciążeniem na plecach.
Zdając sobie sprawę z potencjalnych problemów w komunikacji
interpersonalnej, niespecjalnie mam ochotę z nim dyskutować. Moje
argumenty za, mogą nie trafić do nieco sfatygowanych niezdrowym trybem
życia szarych komórek. Mruczę więc pod nosem coś o swoim
niezrównoważeniu i ogólnym nieprzystosowaniu do
świata po czym zręcznie go omijam nie próbując nawet zejść
na temat
bardziej neutralny, jakim mogłaby być choćby niepewna pogoda. Nie ma
szans mnie dogonić i zamęczać
dalszymi pytaniami ponieważ jego kończyny nie do końca rozumieją
polecenia wydawane przez układ nerwowy i prowadzą go szlakiem dalekim
od linii prostej. We wsi mijam najprawdziwszy relikt poprzedniej epoki.
To zapewne w tym miejscu pierwsze kroki w swej alkoholowej karierze
stawiał mój niedawny interlokutor. Sklepik sprawia wrażenie
nieczynnego od, na oko, 20-30 lat. Ale nie ma co kryć. To z całą
pewnością klasyk epoki PGR-ów. Wzorzec sklepu GS,
który jako taki powinien być przechowywany w
Sèvres pod Paryżem.
Wkrótce opuszczam asfalt,
przekraczam linię kolejową i odwiedzam kolejne polskie miasto z
górą w nazwie. Żarcik taki ;-) No ale co poradzę, że tym
razem wchodzę na Zieloną Górę (343 m). |
GS rulez! |
|
|
Droga na Zieloną Górę |
|
Prócz
kolejnych skałek wspinaczkowych znajduje się tu podobno ciekawa
jaskinia (jak już nadmieniałem nie jestem speleologiem i wszelkie
jaskinie sobie odpuszczam) oraz skała o charakterystycznym kształcie
nazwana nie bez racji kowadłem.
Niestety w tym miejscu kończy mi się pogodowy kredyt zaufania i zaczyna
kropić deszcz. Na szczęście do celu nie jest już daleko. Gdy jednak
wychodzę
na otwartą, pozbawioną drzew przestrzeń, leje już całkiem
równo, a do tego wieje silny wiatr. Oczywiście wieje mi
prosto
w twarz. Zaciskam zęby i mówię sobie, że nic to i że się nie
dam. Zresztą
nie bardzo mam inne wyjście, bo tak czy tak dojść muszę. |
|
Kowadło |
|
Nie
ma już
odwrotu ani żadnej innej możliwości dostania się do Częstochowy niż na
piechotę. Wchodzę do miasta idąc drogą obok Huty Częstochowa.
Przyjemność żadna, bo prócz deszczowo-wietrznych
niedogodności dostaje mi się jeszcze od przejeżdżających
samochodów. Oczywiście jestem okryty gustowną peleryną,
jednak wiatr wyczynia z nią co tylko przyjdzie mu do zawianej głowy.
Mimo pozornej łatwości dla mnie to bez wątpienia najtrudniejszy odcinek
szlaku. Gdy w końcu opuszczam asfalt, robię krótki
przystanek i zjadam ostatniego batona. Na krótko zaspokaja
głód. Niedługo po tym kończy mi się zasięg mapy. Ma to ten
plus, że mogę ją schować. Minusem jest jednak, że nie wiem ile
pozostało do końca szlaku. Wiem, że to już niedaleko, ale ile
dokładnie...? Na Złotej Górze przechodzę obok pamiątkowej
tablicy przypominającej o mieszczącym się niegdyś w tym miejscu obozie
jenieckim. Wymowa widniejącego na tablicy tekstu nie pozostawia
wątpliwości - znalazła się tu za czasów PRL-u. |
Potwór z lasu |
|
Huta Częstochowa |
|
Tablica na Złotej Górze |
|
Przekraczam drogę nr 1 |
|
Tuż
przed południem przekraczam drogę nr 1 i rzekę Wartę. Dobijam do
Starego Rynku i szukam końca szlaku. Na próżno jednak
wypatruję czerwonej kropki w białej obwódce. Szlak bowiem
prowadzi dalej. Tyle, że nazywa się już Szlakiem Jury Wieluńskiej i to
do Wielunia właśnie prowadzi. Kto wie, może kiedyś...
Zakończyłem więc wędrówkę Szlakiem Orlich Gniazd. Co
ciekawe, jak wynika z tabliczek szlaku na jego początku i końcu, z
Krakowa do Częstochowy jest 165 km, a w odwrotnym kierunku o 7 km
mniej. Chyba czyjaś metrówka nie miała homologacji ;-).
|
Stary Rynek |
|
Będąc w Częstochowie trzeba postawić
kropkę na "i" i wpaść na Jasną Górę. Tym bardziej, że moja
peregrynacja miała nieomal charakter pielgrzymki. Dochodzę do wniosku,
że pod względem wilgoci niczego mi nie brak, więc te 5 km w obydwie
strony wielkiej różnicy nie zrobi. Idę Aleją Najświętszej
Marii Panny w kierunku jasnogórskiego klasztoru. Deszcz pada
w najlepsze. Mijam przygotowującą się do ulicznego wyścigu kolarskiego
ekipę CCC. Przechodzę obok dziewczyny siedzącej na ławeczce. Mimo
chłodu jest ubrana w letnią sukienkę, a padający deszcz wydaje się jej
nie przeszkadzać. Podobnie jak dziewczynce bawiącej się
wśród fontann z gołębiami. No ale jak deszcz czy
chłód może przeszkadzać spiżowym figurom? |
|
|
Najlepszy hotel w mieście? |
|
Dochodzę na Jasną Górę.
Robię obchód klasztornego dziedzińca i w tym momencie słyszę
gdzieś z tyłu głowy słowa starego Kiemlicza usprawiedliwiającego się
przed Kmicicem: "Niegodniśmy, niegodni, żeby nasze ślepia spoglądały na
splendory jasnogórskie... Niegodni..."
Wspomniawszy te słowa czuję się nie do końca kompatybilny z klimatem
tego miejsca. Jest niedziela, dookoła ludzie ubrani mniej lub bardziej
odświętnie, a ja taki więcej powszedni jestem... Do tego mój
światopogląd niewymagający pośrednictwa w kontaktach ze
Stwórcą...
Biorę więc kurs na dworzec autobusowy. Po drodze przechodzę przez park
z fontannami i odwiedzam toaletę, bo padający deszcz powoduje zwykle
gwałtowne pozbywanie się nadmiaru wody przez mój organizm.
Zahaczam
jeszcze o budkę z zapiekankami i pochłaniam jedną całkiem smaczną
sztukę. |
Jasnogórska brama... |
|
...i klasztor |
|
|
Przechodzę
przez dworzec kolejowy i już jestem u celu. Chwilę studiuję rozkład
jazdy. Co prawda wcześniej zapobiegliwie sprawdziłem połączenia, ale
zawsze lepiej się upewnić. Najciekawsze jest to, że autobusy do Krakowa
mają bardzo zróżnicowane ceny biletów. Wybieram
oczywiście najtańszy, zwykły za 16,60 zł. Pięć minut przed nim powinien
ruszyć pospieszny za 24 zł. Według rozkładu jedzie tylko 15 minut
szybciej, dochodzę więc do jedynie słusznego wniosku: "po co
przepłacać". Co ciekawe pół godziny wcześniej odjeżdża
jeszcze inny autobus do Krakowa za złotych 30. No ale jedzie przez
Katowice, a co za tym idzie o 60 minut dłużej od "mojego". Do odjazdu
mam około godziny, snuję się więc po okolicy dworca. Obserwuję przez
chwilę jego stałych bywalców. Można ich rozpoznać od razu.
Jeden nawet podchodzi, ale widząc zdecydowaną odmowę w moich oczach,
nawet nie próbuje nawiązać dialogu, mającego na celu
wysępienie ode mnie kilku złotych. No cóż, na sponsoring
mnie nie stać. |
|
Wpadam
na zbawienny, jak się już niedługo okaże pomysł, by kupić bilet w
kasie, a nie u kierowcy. Bo o ile na pół godziny przed
odjazdem stanowisko było niemal puste, o tyle na minut 10 stoi tam już
niezły tłumek. Jak wnioskuję, są to głównie studenci
wracający na uczelnie po
weekendzie w domu. Dzięki temu, że mam już
bilet, nie musze stać w ogonku do kierowcy tylko wsiadam drugimi
drzwiami i szybko zajmuję sobie miejsce. Autobus rusza niemal pełen.
Niestety nie będzie jechał przez Rondo zwane od jakiegoś czasu Rondem
Ofiar Katynia (nawiasem mówiąc, mając na uwadze ślimaczącą
się jego przebudowę, powinno nosić nazwę Ronda Ofiar ZIKiT-u). Trudno
– będę musiał jechać na dworzec i tam łapać 501. Droższy
autobus rusza równo z nami i plasuje się z przodu. Trzy
godziny mijają dość szybko. Niewiele widzę przez zachlapane ciągle
padającym deszczem szyby. Jednak tuż przed krakowskim dworcem z pewnym
zdziwieniem zauważam, że przed nami znów jedzie ten sam
autobus. No cóż, zaoszczędziłem nie tylko pieniądze za
bilet, ale i czas. "Mój" autobus przyjechał wcześniej niż
przewidywał rozkład. Opłaciło się być centusiem.
W dalszym ciągu mam szczęście. Po
krótkiej chwili na przystanek przyjeżdża 501 i po 20
minutach jestem już pod domem. Teraz czeka mnie rozpakowanie i suszenie
przemoczonych rzeczy. Ale to już Pikuś. Pan Pikuś! Najważniejsze, że
będę spał na suchym.
Na koniec mała uwaga. Tenisówek w moim ulubionym kolorze w
rozmiarze 46 w sklepie po prostu nie było. Dlatego chwilami byłem
zmuszony iść w tak nieprzyjemnie kontrastujących kolorystycznie z
resztą ubioru. Za ewentualny dyskomfort w czasie oglądania zdjęć
przepraszam ;-)
|
|