|
Dzień 1, 17 kwietnia 2011 r. |
|
Moja determinacja jest niezwykle
silna. Dlatego mimo stosunkowo niskiej temperatury decyduję się
wystartować. Plecak mam zapakowany z rozsądkiem, bez niepotrzebnych
rzeczy, choć jak się później okazuje mogłem zaoszczędzić na
lornetce, która przydała się tylko raz, a bez niej na pewno
bym się obszedł i wiatrówki, która choć lekka też
nie była mi potrzebna. Jedzenie niosę w ilościach ograniczonych, wszak
będę szedł po terenach silnie ucywilizowanych, ale oczywiście nie
obchodzi się bez mojej magicznej mieszanki płatków. Biorę
plecak Basi, nieco mniejszy od mojego (bardzo dobrze sprawdził mi się
na Ukrainie). Właściwie czeka już zapakowany od kilku dni. W zasadzie
mógłbym wyjść z domu i złapać szlak gdzieś na wylocie z
Krakowa. Jednak moja dokładność nie pozwala mi na taką ekstrawagancję.
Jadę więc grzecznie autobusem (musze oszczędzać nogi) na os. Krowodrza
Górka, gdzie szlak ma swój początek. Tam szybko
znajduję czerwoną kropkę w białej obwódce i informację, że
do Częstochowy pozostało mi 165 km. |
Początek drogi |
|
No
cóż, to o 1 kilometr więcej niż się spodziewałem, ale nie
będę się kłócił o głupi tysiąc metrów. Poprawiam
więc paski plecaka, reguluję kijki, sprawdzam czas i ruszam. Jest 9:15,
przede mną 34 km, bo tyle na dziś założyłem. Znów jestem na
szlaku i znów jest to szlak koloru czerwonego. Pogoda jest
właściwie bardzo dobra. Niewiele ponad 10 stopni ciepła, niebo
pochmurne, ale z przeświecającym słońcem, w sam raz do marszu. Pierwszy
odcinek szlaku jest mało ciekawy, właściwie można by rzec nudny. Po
prostu prowadzi przez miasto i jego opłotki. Jest wiosna, ale taka
wczesna, po długiej zimie. Stąd zieleni jest jeszcze jak na lekarstwo.
I nie przykrywa tego, co należałoby ukryć przed ludzkim okiem. Sterty
butelek PET, „zutylizowane” w przydrożnych rowach
efekty prac warsztatów samochodowych, stare
lodówki, wiadra i inne zużyte sprzęty zalegają wszelkie
możliwe miejsca. I straszą swoim wyglądem. Idę fragmentem drogi
rokadowej, czyli umożliwiającej komunikację pomiędzy fortami twierdzy
Kraków. W jednym z miejsc krzyżuje się ona z drogą dojazdową
do fortu Pękowice. Aby zapobiec zatorom w czasie ewentualnego,
równoczesnego przegrupowania tymi drogami wojsk, ponad 100
lat temu zostało tu wybudowane dwupoziomowe skrzyżowanie,
którego kluczowym elementem jest tzw. Czerwony Mostek czyli
niewielki wiadukt z czerwonej cegły. Tuż przed nim
wyprzedza mnie grupa rowerzystów. Jest niedziela i
nienajgorsza pogoda, jadą więc pewnie w okolice Ojcowa. |
Czerwony Mostek w Pękowicach |
|
Doganiam
ich w Pękowicach. Odpoczywają, ale mój widok pobudza ich do
życia i po chwili znów są przede mną. Gdy dochodzę do
Giebułtowa jest 10:40. Według rozpiski punktów na szlaku
przeszedłem już ponad 9 km. Wydaje mi się to mało prawdopodobne, bo
średnią tempa marszu musiałbym mieć na poziomie powyżej 6 km/h. Ale
rozpiska jest orientacyjna więc nie podniecam się zbytnio takim
wynikiem. Po wyjściu z Giebułtowa znów wyprzedza mnie
wycieczka rowerzystów. Ze zdumieniem rozpoznaję tę samą,
widzianą już dziś dwukrotnie grupę. Pewnie zawinęli gdzieś po drodze do
sklepu. |
Giebułtów |
|
Nie
zmieniając tempa wymieniamy uprzejmości. Mam przeczucie, że
nie ostatni raz się widzimy... Dochodzę
do Kwietniowych Dołów. To zarośnięty lasem wąwóz
momentami dość stromo prowadzący w dół. Widzę, że jest tu
budowana porządna ścieżka, prawdopodobnie dedykowana rowerzystom.
Rozumiem zasady ekologii niemniej jednak moje lekkie zdziwienie budzą
drzewa „wkomponowane” w jej przebieg. Podobnie
zresztą jak
drewniane, czyli zapewne niespecjalnie trwałe
„krawężniki”.
Pozostaje mieć nadzieję, że żwir który stanowi nawierzchnię
nie
spłynie z pierwszym większym deszczem, a wokół
któregoś z
drzew nie zawinie się rowerzysta...
|
Rowerem to chyba...
|
|
...trochę niebezpiecznie, |
|
ale za to idzie się wygodnie. |
|
Dobra,
dość tego krytykanctwa, idę dalej. Ścieżka
kończy się przy Hamerni. To
niewielki przysiółek Prądnika Korzkiewskiego, w
którym
już w XVIII w. istniał zakład metalurgiczny (kuźnica zwana z niem.
hamernią), o tej samej nazwie. Jego resztki zachowały się jeszcze przy
drodze Szyce - Januszowice. W zakładzie tym, wyposażonym w dymarkę do
wytopu metalu i młot o napędzie wodnym, wyrabiano prawdopodobnie blachy
dla kotlarzy, a także broń, co stało się przyczyną zamknięcia go w 1864
r. |
Dolina Białego Prądnika |
|
Wchodząc
do Hamerni znajduję się na dnie doliny Białego Prądnika,
którą będę szedł właściwie do samych jego źródeł. Szlak
biegnie
teraz szeroką, wygodną drogą, momentami asfaltową w większości
tłuczniową. O ile na drogę narzekać nie mogę, o tyle moje nogi
zaczynają sygnalizować, że z butami chyba jednak nie wszystko jest w
porządku. No żesz...! Wkurzam się solidnie, bo raz, że buty już dobrze
rozchodzone, dwa, że droga jak marzenie. Inna sprawa, że buty momentami
dawały już znać na Głównym Beskidzkim, że do długiego
chodzenia
nadają się średnio. Usiłuję najpierw przemówić sobie do
rozsądku, że to nic i że zaraz przejdzie, zatrzymuję się, poprawiam
wkładki i skarpetki. Czuję jednak, że to daremne i że na spodzie stopy
szczerząc zęby w złośliwym uśmiechu już czai się odcisk. Postanawiam go
skubańca ignorować. Idąc
doliną widzę na
stromych zboczach masę powalonych drzew. Zwłaszcza gdy wchodzę na teren
Ojcowskiego Parku Narodowego. Las wygląda, jakby ręka olbrzyma machnęła
i za tym jednym zamachem położyła pół drzewostanu. Jednak
mechanizm tego zjawiska był nieco bardziej skomplikowany. Winne były
opady deszczu marznącego na gałęziach w postaci lodu, które
miały tu miejsce w zimie 2010 r. Na pocieszenie tu i ówdzie
pojawiają się nieśmiało przylaszczki i inne drobne kwiatki,
którym nie straszne osiedlenie się nawet na pionowej skale.
|
Dom pod skałą |
|
Kilka
minut po 12 robię odpoczynek. Jak wynika z
drogowskazów,
przeszedłem już 15 km. Wg tabliczki trzeba na to
poświęcić 3:40
godziny. Mnie się udało zejść do 2:50. Nieźle,
ale czuję to w nogach. Po prostu tempo olimpijskie. Do czego może
doprowadzić takie tempo w pierwszy dzień wyprawy? A no bez
przygotowania pewnie do niczego dobrego, ale jakoś na razie o tym nie
myślę. Zjadam kanapki z kotletami przygotowanymi przez Basię. Mniam...
Zagaduje mnie starszy mężczyzna, najprawdopodobniej miejscowy, dziwiąc
się, że chce mi się iść z takim ciężarem. Wcale mi się nie chce. W
dodatku z ciężarem na plecach. Ale skoro już wyruszyłem, to dobrze
byłoby dojść, no nie?
|
|
Lód sobie poużywał |
|
Dolina Prądnika |
|
Po
krótkim
odpoczynku ruszam i niedługo potem mijam Bramę Krakowską utworzoną
przez naturę z dwóch ogromnych wapiennych bloków.
Im
bardziej zbliżam się do centrum Ojcowa, tym większe rzesze ludzi
napotykam. Oczywiście po raz kolejny mija mnie napotkana wcześniej
grupa cyklistów. Wracają już w stronę Krakowa.
Ogólnie
rzecz ujmując mimo niepewnej pogody w Ojcowie są tłumy. Nie przeszkadza
mi to specjalnie choć oczywiście wolałbym sobie porozmyślać w
samotności miast wysłuchiwać rodzinnych historii tudzież
krzyków
małoletnich przedstawicieli płci obojga.
|
Brama Krakowska |
|
Kilka minut po 13 dochodzę do
ojcowskiego zamku, a
właściwie jego rekonstruowanych ruin. Oto co na temat zamku wyczytać
można na stronach internetowych Ojcowskiego Parku Narodowego: |
Ojcowski zamek |
|
„Powstanie
zamku jest związane z działalnością fortyfikacyjną króla
Kazimierza Wielkiego w 2 poł. XIV w, choć prawdopodobnie już wcześniej
istniał tu gród - być może o charakterze konstrukcji
drewniano-ziemnej. Król Kazimierz Wielki przypuszczalnie
dokonał
gruntownej przebudowy istniejącego tu już wcześniej obiektu. Będąc
jednym z ważnych ogniw w łańcuchu obronnym, zamek zabezpieczał
Kraków przed Luksemburczykami, posiadał załogę złożoną ze
stu
ludzi, którą dowodził starosta. Król nazwał zamek
Ociec u
Skały, upamiętniając w ten sposób tułaczkę swego ojca,
Władysława Łokietka. Nazwa ta podawana przez kroniki w
różnej
formie (Oczecz, Ocziec, Oszyec) przetrwała do dziś jako
Ojców.
W XIV wieku, za panowania Kazimierza Wielkiego dobra ojcowskie
stanowiły własność królewską. Zamkiem zarządzał burgrabia, a
pierwszym z nich był Zaklika wymieniany w 1370 r. działający tu z
ramienia starosty krakowskiego. Za Jagiellonów zamek
ojcowski
wraz z kilkoma wsiami stał się starostwem niezależnym od starostwa
krakowskiego.
|
Brama zamku |
|
W
połowie XVII w. zamek ojcowski był dobrze ufortyfikowaną rezydencją
Korycińskich, którą mimo przygotowanej obrony w 1655 r.
zdobyli
Szwedzi doszczętnie ją rabując i częściowo paląc. Po zakończeniu wojen
szwedzkich S. Koryciński przystąpił do restauracji zamku,
którą
po jego śmierci kontynuowała wdowa Anna Petronela Korycińska.
Wówczas powstał nowy dom mieszkalny, któremu
nadano
charakter starościńskiej rezydencji. Lustracja z 1660 r. stwierdza
znaczny postęp w pracach budowlanych i podaje pierwszy znany opis
budowli i całego wzgórza, na które wchodziło się
przez
zwodzony most wsparty na filarach ponad głęboką fosą.
Starostwo wraz z zamkiem ojcowskim przeszło
następnie w
ręce Mikołaja Korycińskiego, a po nim przejął je Jan Kazimierz
Warszycki, właściciel Pilicy i Ogrodzieńca. W XVIII w. starostwo
znalazło się w posiadaniu Łubieńskich, a później w drodze
koligacji rodzinnych w rękach Załuskich (od 1756 r.). |
Tak kiedyś wyglądał |
|
Po
III rozbiorze Polski zaczął się proces szybkiej dewastacji zamku
ojcowskiego. Już w 1811 r. Julian Ursyn Niemcewicz zwiedzając zamek
zanotował, że jest on rzadko zamieszkiwany, a Klementyna z Tańskich
Hoffmanowa w 1826 r. nie oglądała już komnat zamkowych, gdyż nawet ich
wewnętrzne ściany groziły niebezpieczeństwem.
W 1829 r. rząd rosyjski sprzedał Ojców
Konstantemu
Wolickiemu, który rozebrał zamkowe mury. Pozostawiono
jedynie
bramę wjazdową, ośmioboczną wieżę i mury obronne.
W XIX w. kilkakrotnie podejmowano próby odnowienia lub nawet
odbudowy zamku. Z lat 40., kiedy Ojców był własnością
Prędowskich, pochodzi niezrealizowany neogotycki projekt odbudowy
zamku, wykonany przez Franciszka Marię Lanciego. Konkretne plany podjął
dopiero pod koniec XIX w. Ludwik Krasiński, którzy zamierzał
po
odrestaurowaniu zamku urządzić w jego wnętrzach muzeum
archeologiczno-przyrodnicze. |
Zamkowa wieża |
|
Zlikwidowano most i zasypano
fosę, a
ośmioboczną wieżę, ze względu na słabą wytrzymałość jej
murów,
obniżono o ok. 6 m. Prace
restauracyjne ograniczyły się do odnowienia bramy zjazdowej; wykuto w
niej dwa dodatkowe okna, przebudowano górną część urządzając
tam
pokój mieszkalny i dobudowano do niego schodki zewnętrzne.
Nowa
właścicielka - Ludwika Czartoryska w 1913 r. przystąpiła do konserwacji
ruin i częściowej odnowy baszty. Zbudowano wówczas kominek w
wieży i schody w jej dolnej kondygnacji.
Kolejne prace konserwatorskie prowadziła dyrekcja Ojcowskiego Parku
Narodowego. Obejmowały one rekonstrukcję gontowych dachów
bramy
wjazdowej i wieży, prace zabezpieczające przy budynku bramnym oraz
tynkowanie wnętrza bramy i częściowe zabezpieczenie dolnych partii
murów. Prace konserwatorskie i badawcze na szerszą skalę
prowadzono w 1991 r. Objęły one dziedziniec zamku oraz wschodni
fragment części mieszkalnej zamku.
Z dawnej budowli zamkowej pozostało do dziś tylko
malownicze ruiny, na które składają się resztki
murów
obronnych i części mieszkalnych, wieża i brama wjazdowa. Z ruin zamku
można obejrzeć ładną panoramę Doliny Prądnika.” |
|
|
[źródło:
http://www.opn.pan.krakow.pl] |
Wchodzę
na
dziedziniec po uiszczeniu dwuzłotowej opłaty za wstęp. Faktycznie widok
na Dolinę Prądnika jest ładny. Do tego szerokie pole widzenia
umożliwiają drzewa, które nie zdążyły jeszcze przybrać
wiosennej
przyodziewy. Zapełniony parking u stóp zamkowego
wzgórza
potwierdza popularność tego miejsca. Lokuję się na dziedzińcu i robię
kolejny odpoczynek. Kurcze, niby marne 18 kilometrów dopiero
przeszedłem, a już je w kościach czuję. A gdzie tam do końca...? Do tej
pory szlak biegł po płaskim terenie. Mam nadzieję, że i dalej tak
będzie. Po zjedzeniu małego co nieco w postaci batona zwiedzam jeszcze
pozostałości wieży i niewielką ekspozycję mieszczącą się w
pomieszczeniu nad bramą. |
Na zamkowym dziedzińcu |
|
widok z zamku na Dolinę Prądnika |
|
Mury wieży są naprawdę grube |
|
Kaplica Na Wodzie |
|
Opuszczam
zamek i kieruję się w dalszą drogę wyznaczoną czerwonym szlakiem. Muszę
przyznać, że na terenie Parku szlak jest oznakowany idealnie, choć i
bez niego trudno byłoby zabłądzić. Ciekawe czy tak będzie do samej
Częstochowy?
Po chwili mijam Kaplicę Na Wodzie. Dlaczego na wodzie? Dlatego, że w
momencie jej budowania obowiązywał carski ukaz zabraniający budowania
obiektów sakralnych na ziemi ojcowskiej. Skoro więc nie
można
było jej postawić na ziemi, postawiono ją na podporach wbitych w dno
potoku. Polak potrafi! Mijam
kaplicę nie
dochodząc do niej bezpośrednio. Szlak prowadzi mnie przez zalesione
wzgórza, po czym wracam na asfaltową drogę. Dochodzę nią do
skrzyżowania z drogą Skała – Olkusz. Tu jest ruch, jak na
autostradzie. W dodatku roi się od motocyklistów. I tych
„szybkich” i tych „ciężkich”.
Mam nawet
wrażenie, że albo trafiłem na jakiś zlot gdzieś w okolicy albo po
prostu motocykliści upodobali sobie tę drogę z uwagi na jej niewątpliwe
walory krajobrazowe. Na szczęście, ale tylko połowicznie, szlak po
krótkiej chwili opuszcza drogę. Połowicznie, bo niestety
muszę
wspiąć się na strome zbocze po prawej stronie. Analizuję
mapę i dochodzę do wniosku, że po pierwsze maczugi Herkulesa nie
zobaczę, natomiast przyjdzie mi jeszcze się powspinać i poturlać z
górki. A nogi bolą, a stopy coraz bardziej... |
Wspinając
się,
na
przeciwzboczu widzę brzozowy las zmuszony lodową ręką Białej Pani do
ugięcia karków i złożenia pokłonu zimie. Pokłon był tak
głęboki,
że brzozy do tej pory nie mają siły się z niego podnieść...Dochodzę
do
Grodziska. Mieści się tu kościół i pustelnia bł. Salomei.
Pierwsze wzmianki o tym miejscu pochodzą z pocz. XIII w., z okresu walk
o opiekę nad małoletnim Bolesławem Wstydliwym, a tym samym o tron
krakowski między księciem wrocławskim Henrykiem Brodatym, a księciem
mazowieckim – Konradem. Wg Jana Długosza i niektórych
późniejszych historyków gród obronny,
który
miał zabezpieczać Kraków wzniósł tutaj Henryk
Brodaty.
[źródło:
http://www.opn.pan.krakow.pl]
|
|
Przechodzę
obok i po
kilku minutach znów ląduję na asfalcie. Przez kilkaset
metrów podziwiam motocyklistów łomoczących w
różnych tonacjach. Następnie znów skręcam do lasu
na
zboczach doliny. Idąc w kierunku Pieskowej Skały widzę kilka ewidentnie
opuszczonych gospodarstw. Ciekawa sprawa w czasach, gdy, wydawałoby
się, ludzie z miasta uciekają na wieś.
Kilkanaście minut po 16 docieram do zamku w
Pieskowej Skale.
|
„Zamek
ten, podobnie jak Kazimierzowski w Ojcowie, był ważnym ogniwem w
łańcuchu fortyfikacyjnym broniącym drogi handlowej z Krakowa na Śląsk.
Dziś należy do czołówki nielicznej grupy zabytków
polskiego Odrodzenia i jest dużą atrakcją turystyczną na Szlaku Orlich
Gniazd.
Pierwsza wzmianka o zamku w Pieskowej Skale
pochodzi
dopiero z 1315 r., kiedy to Władysław Łokietek zezwala niejakiemu
Mikołajowi lokować wieś między Kosmołowem, Sułoszową a zamkiem w
Pieskowej Skale. Wg Długosza powstanie zamku wiąże się z okresem
panowania Kazimierza Wielkiego i jego ożywioną działalnością budowlaną.
W 1377 r. Ludwik Węgierski nadał zamek Piotrowi Szafrańcowi z Łuczyc
dla złagodzenia sporu powstałego między węgierskimi dworzanami
króla a Piotrem Szafrańcem, który w konsekwencji
bójki miał zostać ranny i stracić ucho. Pełne prawo
własności
zamku uzyskali Szafrańcowie dopiero w 1422 r. od Władysława Jagiełły,
który za wierną służbę i udział w bitwie pod Grunwaldem
nadał
zamek Piotrowi Szafrańcowi, podkomorzemu krakowskiemu. |
Pieskowa Skała |
|
Na zamkowym dziedzińcu |
|
W 1442 r. zmarł Piotr Szafraniec
(syn seniora). Odtąd zrywają się kontakty Szafrańców z
dworem królewskim, a ich następcy (Piotr, jego syn
również Piotr i wnuk Krzysztof) zajmowali się alchemią,
czarną magią i rozbójnictwem, napadając na wędrujących
kupców.
Od 1542 r. zamek był w posiadaniu Hieronima Szafrańca, który
podobno miał podjąć się jego przebudowy w 1 poł. XVI w. W 1557 r. zamek
odziedziczył stryjeczny brat Hieronima, Stanisław, który
dokonał przebudowy gotyckiego zamku w stylu renesansowym, wzorując się
na wawelskiej rezydencji.
S. Szafraniec, jako gorący zwolennik reformacji, w
swych posiadłościach zakładał zbory kalwińskie i ariańskie (m.in. w
sąsiedniej Sułoszowej). Otaczał się ludźmi nauki i pióra, a
wyrazem jego literackich zainteresowań były przyjazne kontakty z
Mikołajem Rejem, który w swej twórczości
niejednokrotnie podkreślał zasługi Szafrańców. |
Ostatnim właścicielem zamku z
rodziny Szafrańców był Jędrzej, syn Stanisława. Po jego
bezpotomnej śmierci w 1608 r. zamek ciągle zmieniał właścicieli. W 1640
r. zamek przeszedł w ręce Michała Zebrzydowskiego (syna Jana), starosty
lanckorońskiego, który przede wszystkim wzmocnił system
fortyfikacyjny i w pewnym stopniu zmienił sylwetkę budowli. Od strony
wsch., z której zamek był ciągle narażony na ataki
nieprzyjaciela, M. Zebrzydowski zbudował dwa potężne bastiony połączone
kurtyną z bramą wjazdową pośrodku. Zamek uzyskał w ten
sposób drugi dziedziniec, tzw. zewnętrzny.
W l. 1655-57 zamek zajęli Szwedzi,
którzy dokonali w jego wnętrzach dużych zniszczeń.
W 1667 r. zamek przeszedł w ręce rodziny
Wielopolskich herbu Starykoń. Pod koniec XVII w. wzmocniono nieznacznie
obronę zamku przez wprowadzenie dział z hakownicami z siedziby
Wielopolskich w Żywcu. Mimo to na pocz. XVIII w. został on ponownie
oblężony przez Szwedów, a w 1718 r. uległ pożarowi,
który stawił prawie cały zamek, z wyjątkiem części gotyckiej
koło Skały Dorotki.
Wielopolscy (szczególnie Jan oraz
Franciszek, wojewoda sieradzki), pełniąc wysokie urzędy w hierarchii
państwowej rzadko przebywali w Pieskowej Skale, toteż zamek pozbawiony
stałej opieki popadł w ruinę, którą zapoczątkowały wojny ze
Szwedami i wspomniany pożar.
Świetność przywrócił zamkowi jeden z ostatnich
reprezentantów Wielopolskich - Hieromin, koniuszy koronny, a
od 1768 r. starosta krakowski. Jako człowiek postępowy i mający
zamiłowania kolekcjonerskie, zgromadził zbiór cennych dzieł
sztuki, stając się w ten sposób właścicielem "muzeum
Polski", urządzonego na wzór gabinetów
holenderskich, tureckich i chińskich. Zamek był wówczas
odwiedzany przez znane osobistości, m.in. gościł w nim August III Sas,
zanim został koronowany na króla Polski oraz Stanisław
August Poniatowski. Ostatni nasz monarcha odwiedził zamek w 1787 r.,
już po śmierci Hieronima Wielopolskiego i po powrocie jego żony do
Obór pod Warszawą, co świadczy o randze zamku i jego dobrym
utrzymaniu, mimo że był on już coraz rzadziej zamieszkiwany. |
W tym stanie zamek i dobra
pieskoskalskie zakupił w 1842 r. Jan Mieroszewski, a po nim w 1846 r.
przeszły w ręce jego syna Sobiesława Augusta Mieroszewskiego. Od tego
czasu zamek przeżywał trudne chwile. Podczas pożaru latem 1850 r.
spłonęły drewniane stropy oraz urządzenia komnat, natomiast wskutek
kolejnego pożaru w 1853 r. runęła wieża na Skale Dorotki niszcząc
sąsiednie zabudowania. Z powodu znacznych strat Mieroszewski rozebrał
resztę starego zamku oraz budynek stajni i wozowni.
W czasie powstania styczniowego w 1863 r. zamek
służył powstańcom z oddziału Mariana Langiewicza za czasowe schronienie
i miejsce odpoczynku. Miejscowa tradycja wspomina o tragedii, jaką
przeżyła grupa powstańców pozostałych na zamku.
Otóż podobno 27 młodzieńców ukryło się przed
Rosjanami w studni zamkowej opuszczając się w głąb na linie. Wskutek
zdrady lina została przecięta i powstańcy ponieśli śmierć.
S. A. Mieroszewski w l. 1863-77 dokonał odbudowy
zamku po pożarach przywracając mu stan z czasów
Wielopolskich. W 1896 r. dobra pieskoskalskie zostały sprzedane
Michałowi Wilczyńskiemu z Warszawy. Był to w zasadzie koniec świetności
dawnej rezydencji magnackiej.
|
Teraz jest tu restauracja |
|
Majątek pieskoskalski zmniejszył
się wielokrotnie, na wierzchowinie wycięto lasy i rozebrano okoliczne
folwarki. Pod koniec XIX w. zamek nabył adwokat Chmurski z Krakowa,
który u jego stóp wybudował wille, nadając
Pieskowej Skale charakter letniskowy na wzór Ojcowa.
Jednocześnie cały majątek został zadłużony do tego stopnia, że wiosną
1902 r. została ogłoszona licytacja zamku. Wśród wielu
osób przyjeżdżających do powstającego w tym czasie letniska
znalazł się Adolf Dygasiński, który na łamach "Kuriera
Warszawskiego" rzucił hasło ratowania zaniedbanego zamku. Do jego apelu
przyłączył się także Józef Zawadzki - lekarz i autor
przewodnika po Pieskowej Skale. Dzięki ich głosom udało się odroczyć
licytację i uzyskać kwotę 60 tys. rubli na wykupienie zamku. Założona z
ich inicjatywy spółka (od 1905 r. Towarzystwo Akcyjne Zamek
Pieskowa Skała) wykupiła zamek już w 1903 r., w rok po śmierci Adolfa
Dygasińskiego.
Towarzystwo Akcyjne, na czele którego stanął dr Henryk
Dobrzycki, przystąpiło do odremontowania zamku i jego adaptacji na
pomieszczenia letniskowe. Założono tam również muzeum
archologiczno-przyrodnicze, które jednak uległo zniszczeniu
w czasie I wojny światowej.
W nowej
funkcji zamek przetrwał do 1939 r. Podczas okupacji hitlerowskiej
służył za czasowe schronienie dla setek osieroconych dzieci,
głównie Zamojszczyzny i Wołynia oraz uchodźców po
powstaniu warszawskim. Po wojnie na krótko pozostawał w
gestii Ministerstwa Rolnictwa i mieścił zarząd spółdzielni
rolniczych.
Od 1949 r. pod kierownictwem prof. dr Alfreda Majewskiego prowadzono w
zamku prace badawcze i konserwatorskie. Głównym celem tych
prac, zakończonych ostatecznie w 1970 r., było przywrócenie
budowli zamkowej autentycznych cech architektury renesansowej. Odkryto
wówczas krużganki arkadowe, maszkarony i kartusze herbowe na
dziedzińcu, obramienia okienne, drzwiowe i loggię widokową.
Do naszych
czasów jednak nie zachowało się nic z autentycznego
wyposażenia zamku. W latach 60. urządzano tu czasowe wystawy poświęcone
dziejom zamku, powstaniu styczniowemu i sztuce renesansu. W 1970 r. w
odrestaurowanych komnatach staraniem Państwowych Zbiorów
Sztuki na Wawelu otwarto muzeum, którego profil ekspozycyjny
i prezentowana tematyka wystawowa nie miały żadnego związku z historią
zamku. Było to muzeum poświęcone przemianom stylowym w sztuce
europejskiej od XIV do poł. XIX w. (rzeźba, malarstwo, meblarstwo,
tkactwo, ceramika, wyroby przemysłu artystycznego). Od kilku lat zamek
jest w remoncie, a wystawa znacznie ograniczona. W zamku znajduje się
ponadto biblioteka Sapiehów z Krasiczyna, licząca ok. 28
tys. tomów.
|
|
|
[źródło:
http://www.opn.pan.krakow.pl] |
Jako
ciekawostkę, o której parkowa strona internetowa nie
wspomina można dodać, że zamek grał jedną z ról w filmie i
serialu „Janosik”, gdzie przedstawiał siedzibę
Hrabiego – najzacieklejszego wroga głównego
bohatera.
Trochę się spóźniłem, bo zamek jest otwarty dla
zwiedzających tylko do 16:00, choć w sumie i tak nie miałem zamiaru
zwiedzać wnętrz, które już znam. Zatem wchodzę tylko na
dziedziniec i robię kilka zdjęć, po czym wracam na szlak.
Czeka mnie teraz długi, bardzo długi, nieskończenie długi odcinek
wiodący przez Sułoszową. Zanim jednak wejdę do wsi, lekko daję odpocząć
stopom, mocząc je w Białym Prądniku, który ma swoje
źródła około 3,5 km stąd. Droga przez wieś jest monotonna i
nieciekawa. Cały czas lekko pod górę, wśród
spalin samochodów i tabunów motocykli. Jest to
chyba najbardziej nużący odcinek tego szlaku. Mam do przejścia około
3,5 km, ale droga dłuży mi się niemiłosiernie. Powodem na pewno jest
też zmęczenie. Za mną ponad 26 km... Odliczam słupki hektametrowe. Jest
ich dużo. O dużo za dużo...W końcu dobijam do kościoła w Sułoszowej.
Jest niedziela, tuż przed mszą, bo ludzie właśnie schodzą się z
wszystkich stron. Sądząc po ich minach, budzę chyba lekkie zdziwienie,
idąc z plecakiem o tej dość jednak wczesnej porze roku. Gdzieś tu
niedaleko ma swoje źródło Biały Prądnik. Jednak jestem już
na tyle zmęczony, że nie chce mi się go szukać. Za kościołem szlak
skręca w lewo i prowadzi mnie między pola. Pozostało mi jeszcze 4 km
marszu polnymi drogami. |
"Daleko jeszcze???" |
|
Jestem
u kresu sił. Jest już dla mnie jasne, że narzuciłem za duże tempo i
zaplanowałem za długi odcinek na pierwszy dzień. Zwalniam nieco,
zresztą szybciej i tak nie dałbym rady iść. Gdzieś na drodze robię
krótki postój. Po obydwu stronach są zaorane
pola, siadam więc po prostu na drodze. Ruch tu niewielki, więc nic mnie
nie przejedzie. W oddali nad jednym z pól widzę unoszące się
leniwie do góry smużki dymu. Taki widok to raczej domena
jesieni, ale widocznie i wczesną wiosną odbywa się tu palenie badyli.
Dzień chyli się już ku końcowi. Za metę odcinka wyznaczyłem sobie
Górę Graniczną (480 m) pomiędzy Sułoszową, a Przeginią.
Ostatnie metry pokonuję, gdy słońce jest już nisko nad horyzontem.
Dłuższą chwilę wybieram miejsce pod namiot. Lokuję się pomiędzy
niewielkimi drzewami przypominającymi krzaki, a może raczej pomiędzy
krzakami udającymi drzewa. Udaje mi się znaleźć w miarę
równy kawałek ziemi. Pozbawiam go ruchomych
elementów, mogących powodować niemiłe doznania w czasie
nocnego przewracania się z boku na bok.
|
Muszę
to zrobić dokładnie, bo tym razem nie mam swojej komfortowej
samopompującej maty, tylko lekką karimatę. Zanim jednak rozbiję namiot,
rozkładam kuchnię i robię sobie herbatę. Jem kolację obserwując lekko
zachmurzony zachód słońca. Z tyłu za mną wschodzi księżyc. W
oddali widzę pobłyskujące światła okolicznych wsi, ale żadna z nich nie
jest bliżej niż 2-3 kilometry. To daje poczucie komfortu, że nikt mi
raczej nie będzie pod pierzynę zaglądał. Nieco dalej widzę
również śląskie kominy pobłyskujące czerwonymi
ostrzegawczymi światłami. Rozkładam namiot, ale jest jeszcze za
wcześnie by iść spać. Chodzę więc dookoła, żeby zabić nadwyżkę czasu.
Wcale nie jest za ciepło. Jest połowa kwietnia, więc nie ma się czemu
dziwić. Na szczęście mój polar daje radę. Puchowy
śpiwór też pozwala mieć nadzieję na jaki taki komfort
cieplny w nocy. |
|
|
|
Pakuję
się do namiotu. W końcu ile można chodzić w koło obozowiska?
Robię notatki z dzisiejszego dnia, choć mam poważne wątpliwości czy uda
mi się je później odczytać. Nakładam kompres na obolałą
stopę i mam nadzieję, że do jutra nastąpi poprawa. Odcisku jeszcze nie
widać, ale pod palcami czuję już lekkie zgrubienie na podeszwie. Chyba
powinienem zacząć chodzić boso. Bo jakoś nie mogę butów
skompatybilizować ;-) z nogami.
|
|