Wstęp
Strona główna
dzień1 dzień2 dzień3 dzień4 dzień5 dzień6 dzień7 dzień8 dzień9


Dzień 1, 17 kwietnia 2011 r. mapa odcinka dziennego

Moja determinacja jest niezwykle silna. Dlatego mimo stosunkowo niskiej temperatury decyduję się wystartować. Plecak mam zapakowany z rozsądkiem, bez niepotrzebnych rzeczy, choć jak się później okazuje mogłem zaoszczędzić na lornetce, która przydała się tylko raz, a bez niej na pewno bym się obszedł i wiatrówki, która choć lekka też nie była mi potrzebna. Jedzenie niosę w ilościach ograniczonych, wszak będę szedł po terenach silnie ucywilizowanych, ale oczywiście nie obchodzi się bez mojej magicznej mieszanki płatków. Biorę plecak Basi, nieco mniejszy od mojego (bardzo dobrze sprawdził mi się na Ukrainie). Właściwie czeka już zapakowany od kilku dni. W zasadzie mógłbym wyjść z domu i złapać szlak gdzieś na wylocie z Krakowa. Jednak moja dokładność nie pozwala mi na taką ekstrawagancję. Jadę więc grzecznie autobusem (musze oszczędzać nogi) na os. Krowodrza Górka, gdzie szlak ma swój początek. Tam szybko znajduję czerwoną kropkę w białej obwódce i informację, że do Częstochowy pozostało mi 165 km.

Początek drogi
No cóż, to o 1 kilometr więcej niż się spodziewałem, ale nie będę się kłócił o głupi tysiąc metrów. Poprawiam więc paski plecaka, reguluję kijki, sprawdzam czas i ruszam. Jest 9:15, przede mną 34 km, bo tyle na dziś założyłem. Znów jestem na szlaku i znów jest to szlak koloru czerwonego. Pogoda jest właściwie bardzo dobra. Niewiele ponad 10 stopni ciepła, niebo pochmurne, ale z przeświecającym słońcem, w sam raz do marszu. Pierwszy odcinek szlaku jest mało ciekawy, właściwie można by rzec nudny. Po prostu prowadzi przez miasto i jego opłotki. Jest wiosna, ale taka wczesna, po długiej zimie. Stąd zieleni jest jeszcze jak na lekarstwo. I nie przykrywa tego, co należałoby ukryć przed ludzkim okiem. Sterty butelek PET, „zutylizowane” w przydrożnych rowach efekty prac warsztatów samochodowych, stare lodówki, wiadra i inne zużyte sprzęty zalegają wszelkie możliwe miejsca. I straszą swoim wyglądem. Idę fragmentem drogi rokadowej, czyli umożliwiającej komunikację pomiędzy fortami twierdzy Kraków. W jednym z miejsc krzyżuje się ona z drogą dojazdową do fortu Pękowice. Aby zapobiec zatorom w czasie ewentualnego, równoczesnego przegrupowania tymi drogami wojsk, ponad 100 lat temu zostało tu wybudowane dwupoziomowe skrzyżowanie, którego kluczowym elementem jest tzw. Czerwony Mostek czyli niewielki wiadukt z czerwonej cegły. Tuż przed nim wyprzedza mnie grupa rowerzystów. Jest niedziela i nienajgorsza pogoda, jadą więc pewnie w okolice Ojcowa.

Czerwony Mostek w Pękowicach
 Doganiam ich w Pękowicach. Odpoczywają, ale mój widok pobudza ich do życia i po chwili znów są przede mną. Gdy dochodzę do Giebułtowa jest 10:40. Według rozpiski punktów na szlaku przeszedłem już ponad 9 km. Wydaje mi się to mało prawdopodobne, bo średnią tempa marszu musiałbym mieć na poziomie powyżej 6 km/h. Ale rozpiska jest orientacyjna więc nie podniecam się zbytnio takim wynikiem. Po wyjściu z Giebułtowa znów wyprzedza mnie wycieczka rowerzystów. Ze zdumieniem rozpoznaję tę samą, widzianą już dziś dwukrotnie grupę. Pewnie zawinęli gdzieś po drodze do sklepu. 

Giebułtów
Nie zmieniając tempa wymieniamy uprzejmości. Mam przeczucie, że nie ostatni raz się widzimy... Dochodzę do Kwietniowych Dołów. To zarośnięty lasem wąwóz momentami dość stromo prowadzący w dół. Widzę, że jest tu budowana porządna ścieżka, prawdopodobnie dedykowana rowerzystom. Rozumiem zasady ekologii niemniej jednak moje lekkie zdziwienie budzą drzewa „wkomponowane” w jej przebieg. Podobnie zresztą jak drewniane, czyli zapewne niespecjalnie trwałe „krawężniki”. Pozostaje mieć nadzieję, że żwir który stanowi nawierzchnię nie spłynie z pierwszym większym deszczem, a wokół któregoś z drzew nie zawinie się rowerzysta... 

Rowerem to chyba...

...trochę niebezpiecznie,

ale za to idzie się wygodnie.
Dobra, dość tego krytykanctwa, idę dalej. Ścieżka kończy się przy Hamerni. To niewielki przysiółek Prądnika Korzkiewskiego, w którym już w XVIII w. istniał zakład metalurgiczny (kuźnica zwana z niem. hamernią), o tej samej nazwie. Jego resztki zachowały się jeszcze przy drodze Szyce - Januszowice. W zakładzie tym, wyposażonym w dymarkę do wytopu metalu i młot o napędzie wodnym, wyrabiano prawdopodobnie blachy dla kotlarzy, a także broń, co stało się przyczyną zamknięcia go w 1864 r. 

Dolina Białego Prądnika
Wchodząc do Hamerni znajduję się na dnie doliny Białego Prądnika, którą będę szedł właściwie do samych jego źródeł. Szlak biegnie teraz szeroką, wygodną drogą, momentami asfaltową w większości tłuczniową. O ile na drogę narzekać nie mogę, o tyle moje nogi zaczynają sygnalizować, że z butami chyba jednak nie wszystko jest w porządku. No żesz...! Wkurzam się solidnie, bo raz, że buty już dobrze rozchodzone, dwa, że droga jak marzenie. Inna sprawa, że buty momentami dawały już znać na Głównym Beskidzkim, że do długiego chodzenia nadają się średnio. Usiłuję najpierw przemówić sobie do rozsądku, że to nic i że zaraz przejdzie, zatrzymuję się, poprawiam wkładki i skarpetki. Czuję jednak, że to daremne i że na spodzie stopy szczerząc zęby w złośliwym uśmiechu już czai się odcisk. Postanawiam go skubańca ignorować. Idąc doliną widzę na stromych zboczach masę powalonych drzew. Zwłaszcza gdy wchodzę na teren Ojcowskiego Parku Narodowego. Las wygląda, jakby ręka olbrzyma machnęła i za tym jednym zamachem położyła pół drzewostanu. Jednak mechanizm tego zjawiska był nieco bardziej skomplikowany. Winne były opady deszczu marznącego na gałęziach w postaci lodu, które miały tu miejsce w zimie 2010 r. Na pocieszenie tu i ówdzie pojawiają się nieśmiało przylaszczki i inne drobne kwiatki, którym nie straszne osiedlenie się nawet na pionowej skale.

Dom pod skałą
Kilka minut po 12 robię odpoczynek. Jak wynika z drogowskazów, przeszedłem już 15 km. Wg tabliczki trzeba na to poświęcić 3:40 godziny. Mnie się udało zejść do 2:50. Nieźle, ale czuję to w nogach. Po prostu tempo olimpijskie. Do czego może doprowadzić takie tempo w pierwszy dzień wyprawy? A no bez przygotowania pewnie do niczego dobrego, ale jakoś na razie o tym nie myślę. Zjadam kanapki z kotletami przygotowanymi przez Basię. Mniam... Zagaduje mnie starszy mężczyzna, najprawdopodobniej miejscowy, dziwiąc się, że chce mi się iść z takim ciężarem. Wcale mi się nie chce. W dodatku z ciężarem na plecach. Ale skoro już wyruszyłem, to dobrze byłoby dojść, no nie?

Lód sobie poużywał

Dolina Prądnika
Po krótkim odpoczynku ruszam i niedługo potem mijam Bramę Krakowską utworzoną przez naturę z dwóch ogromnych wapiennych bloków. Im bardziej zbliżam się do centrum Ojcowa, tym większe rzesze ludzi napotykam. Oczywiście po raz kolejny mija mnie napotkana wcześniej grupa cyklistów. Wracają już w stronę Krakowa. Ogólnie rzecz ujmując mimo niepewnej pogody w Ojcowie są tłumy. Nie przeszkadza mi to specjalnie choć oczywiście wolałbym sobie porozmyślać w samotności miast wysłuchiwać rodzinnych historii tudzież krzyków małoletnich przedstawicieli płci obojga.

Brama Krakowska
Kilka minut po 13 dochodzę do ojcowskiego zamku, a właściwie jego rekonstruowanych ruin. Oto co na temat zamku wyczytać można na stronach internetowych Ojcowskiego Parku Narodowego:

Ojcowski zamek
„Powstanie zamku jest związane z działalnością fortyfikacyjną króla Kazimierza Wielkiego w 2 poł. XIV w, choć prawdopodobnie już wcześniej istniał tu gród - być może o charakterze konstrukcji drewniano-ziemnej. Król Kazimierz Wielki przypuszczalnie dokonał gruntownej przebudowy istniejącego tu już wcześniej obiektu. Będąc jednym z ważnych ogniw w łańcuchu obronnym, zamek zabezpieczał Kraków przed Luksemburczykami, posiadał załogę złożoną ze stu ludzi, którą dowodził starosta. Król nazwał zamek Ociec u Skały, upamiętniając w ten sposób tułaczkę swego ojca, Władysława Łokietka. Nazwa ta podawana przez kroniki w różnej formie (Oczecz, Ocziec, Oszyec) przetrwała do dziś jako Ojców.
W XIV wieku, za panowania Kazimierza Wielkiego dobra ojcowskie stanowiły własność królewską. Zamkiem zarządzał burgrabia, a pierwszym z nich był Zaklika wymieniany w 1370 r. działający tu z ramienia starosty krakowskiego. Za Jagiellonów zamek ojcowski wraz z kilkoma wsiami stał się starostwem niezależnym od starostwa krakowskiego.


Brama zamku
W połowie XVII w. zamek ojcowski był dobrze ufortyfikowaną rezydencją Korycińskich, którą mimo przygotowanej obrony w 1655 r. zdobyli Szwedzi doszczętnie ją rabując i częściowo paląc. Po zakończeniu wojen szwedzkich S. Koryciński przystąpił do restauracji zamku, którą po jego śmierci kontynuowała wdowa Anna Petronela Korycińska. Wówczas powstał nowy dom mieszkalny, któremu nadano charakter starościńskiej rezydencji. Lustracja z 1660 r. stwierdza znaczny postęp w pracach budowlanych i podaje pierwszy znany opis budowli i całego wzgórza, na które wchodziło się przez zwodzony most wsparty na filarach ponad głęboką fosą.
   Starostwo wraz z zamkiem ojcowskim przeszło następnie w ręce Mikołaja Korycińskiego, a po nim przejął je Jan Kazimierz Warszycki, właściciel Pilicy i Ogrodzieńca. W XVIII w. starostwo znalazło się w posiadaniu Łubieńskich, a później w drodze koligacji rodzinnych w rękach Załuskich (od 1756 r.).

Tak kiedyś wyglądał 
Po III rozbiorze Polski zaczął się proces szybkiej dewastacji zamku ojcowskiego. Już w 1811 r. Julian Ursyn Niemcewicz zwiedzając zamek zanotował, że jest on rzadko zamieszkiwany, a Klementyna z Tańskich Hoffmanowa w 1826 r. nie oglądała już komnat zamkowych, gdyż nawet ich wewnętrzne ściany groziły niebezpieczeństwem.
   W 1829 r. rząd rosyjski sprzedał Ojców Konstantemu Wolickiemu, który rozebrał zamkowe mury. Pozostawiono jedynie bramę wjazdową, ośmioboczną wieżę i mury obronne.
W XIX w. kilkakrotnie podejmowano próby odnowienia lub nawet odbudowy zamku. Z lat 40., kiedy Ojców był własnością Prędowskich, pochodzi niezrealizowany neogotycki projekt odbudowy zamku, wykonany przez Franciszka Marię Lanciego. Konkretne plany podjął dopiero pod koniec XIX w. Ludwik Krasiński, którzy zamierzał po odrestaurowaniu zamku urządzić w jego wnętrzach muzeum archeologiczno-przyrodnicze. 

Zamkowa wieża
Zlikwidowano most i zasypano fosę, a ośmioboczną wieżę, ze względu na słabą wytrzymałość jej murów, obniżono o ok. 6 m. Prace restauracyjne ograniczyły się do odnowienia bramy zjazdowej; wykuto w niej dwa dodatkowe okna, przebudowano górną część urządzając tam pokój mieszkalny i dobudowano do niego schodki zewnętrzne. Nowa właścicielka - Ludwika Czartoryska w 1913 r. przystąpiła do konserwacji ruin i częściowej odnowy baszty. Zbudowano wówczas kominek w wieży i schody w jej dolnej kondygnacji.
Kolejne prace konserwatorskie prowadziła dyrekcja Ojcowskiego Parku Narodowego. Obejmowały one rekonstrukcję gontowych dachów bramy wjazdowej i wieży, prace zabezpieczające przy budynku bramnym oraz tynkowanie wnętrza bramy i częściowe zabezpieczenie dolnych partii murów. Prace konserwatorskie i badawcze na szerszą skalę prowadzono w 1991 r. Objęły one dziedziniec zamku oraz wschodni fragment części mieszkalnej zamku.
   Z dawnej budowli zamkowej pozostało do dziś tylko malownicze ruiny, na które składają się resztki murów obronnych i części mieszkalnych, wieża i brama wjazdowa. Z ruin zamku można obejrzeć ładną panoramę Doliny Prądnika.”

[źródło: http://www.opn.pan.krakow.pl]

Wchodzę na dziedziniec po uiszczeniu dwuzłotowej opłaty za wstęp. Faktycznie widok na Dolinę Prądnika jest ładny. Do tego szerokie pole widzenia umożliwiają drzewa, które nie zdążyły jeszcze przybrać wiosennej przyodziewy. Zapełniony parking u stóp zamkowego wzgórza potwierdza popularność tego miejsca. Lokuję się na dziedzińcu i robię kolejny odpoczynek. Kurcze, niby marne 18 kilometrów dopiero przeszedłem, a już je w kościach czuję. A gdzie tam do końca...? Do tej pory szlak biegł po płaskim terenie. Mam nadzieję, że i dalej tak będzie. Po zjedzeniu małego co nieco w postaci batona zwiedzam jeszcze pozostałości wieży i niewielką ekspozycję mieszczącą się w pomieszczeniu nad bramą.

Na zamkowym dziedzińcu

widok z zamku na Dolinę Prądnika

Mury wieży są naprawdę grube

Kaplica Na Wodzie
Opuszczam zamek i kieruję się w dalszą drogę wyznaczoną czerwonym szlakiem. Muszę przyznać, że na terenie Parku szlak jest oznakowany idealnie, choć i bez niego trudno byłoby zabłądzić. Ciekawe czy tak będzie do samej Częstochowy?
Po chwili mijam Kaplicę Na Wodzie. Dlaczego na wodzie? Dlatego, że w momencie jej budowania obowiązywał carski ukaz zabraniający budowania obiektów sakralnych na ziemi ojcowskiej. Skoro więc nie można było jej postawić na ziemi, postawiono ją na podporach wbitych w dno potoku. Polak potrafi!
Mijam kaplicę nie dochodząc do niej bezpośrednio. Szlak prowadzi mnie przez zalesione wzgórza, po czym wracam na asfaltową drogę. Dochodzę nią do skrzyżowania z drogą Skała – Olkusz. Tu jest ruch, jak na autostradzie. W dodatku roi się od motocyklistów. I tych „szybkich” i tych „ciężkich”. Mam nawet wrażenie, że albo trafiłem na jakiś zlot gdzieś w okolicy albo po prostu motocykliści upodobali sobie tę drogę z uwagi na jej niewątpliwe walory krajobrazowe. Na szczęście, ale tylko połowicznie, szlak po krótkiej chwili opuszcza drogę. Połowicznie, bo niestety muszę wspiąć się na strome zbocze po prawej stronie. Analizuję mapę i dochodzę do wniosku, że po pierwsze maczugi Herkulesa nie zobaczę, natomiast przyjdzie mi jeszcze się powspinać i poturlać z górki. A nogi bolą, a stopy coraz bardziej...
Wspinając się, na przeciwzboczu widzę brzozowy las zmuszony lodową ręką Białej Pani do ugięcia karków i złożenia pokłonu zimie. Pokłon był tak głęboki, że brzozy do tej pory nie mają siły się z niego podnieść...Dochodzę do Grodziska. Mieści się tu kościół i pustelnia bł. Salomei. Pierwsze wzmianki o tym miejscu pochodzą z pocz. XIII w., z okresu walk o opiekę nad małoletnim Bolesławem Wstydliwym, a tym samym o tron krakowski między księciem wrocławskim Henrykiem Brodatym, a księciem mazowieckim – Konradem. Wg Jana Długosza i niektórych późniejszych historyków gród obronny, który miał zabezpieczać Kraków wzniósł tutaj Henryk Brodaty.
[źródło: http://www.opn.pan.krakow.pl]
Przechodzę obok i po kilku minutach znów ląduję na asfalcie. Przez kilkaset metrów podziwiam motocyklistów łomoczących w różnych tonacjach. Następnie znów skręcam do lasu na zboczach doliny. Idąc w kierunku Pieskowej Skały widzę kilka ewidentnie opuszczonych gospodarstw. Ciekawa sprawa w czasach, gdy, wydawałoby się, ludzie z miasta uciekają na wieś.
Kilkanaście minut po 16 docieram do zamku w Pieskowej Skale.
„Zamek ten, podobnie jak Kazimierzowski w Ojcowie, był ważnym ogniwem w łańcuchu fortyfikacyjnym broniącym drogi handlowej z Krakowa na Śląsk. Dziś należy do czołówki nielicznej grupy zabytków polskiego Odrodzenia i jest dużą atrakcją turystyczną na Szlaku Orlich Gniazd.
   Pierwsza wzmianka o zamku w Pieskowej Skale pochodzi dopiero z 1315 r., kiedy to Władysław Łokietek zezwala niejakiemu Mikołajowi lokować wieś między Kosmołowem, Sułoszową a zamkiem w Pieskowej Skale. Wg Długosza powstanie zamku wiąże się z okresem panowania Kazimierza Wielkiego i jego ożywioną działalnością budowlaną. W 1377 r. Ludwik Węgierski nadał zamek Piotrowi Szafrańcowi z Łuczyc dla złagodzenia sporu powstałego między węgierskimi dworzanami króla a Piotrem Szafrańcem, który w konsekwencji bójki miał zostać ranny i stracić ucho. Pełne prawo własności zamku uzyskali Szafrańcowie dopiero w 1422 r. od Władysława Jagiełły, który za wierną służbę i udział w bitwie pod Grunwaldem nadał zamek Piotrowi Szafrańcowi, podkomorzemu krakowskiemu.

Pieskowa Skała

Na zamkowym dziedzińcu
W 1442 r. zmarł Piotr Szafraniec (syn seniora). Odtąd zrywają się kontakty Szafrańców z dworem królewskim, a ich następcy (Piotr, jego syn również Piotr i wnuk Krzysztof) zajmowali się alchemią, czarną magią i rozbójnictwem, napadając na wędrujących kupców.
Od 1542 r. zamek był w posiadaniu Hieronima Szafrańca, który podobno miał podjąć się jego przebudowy w 1 poł. XVI w. W 1557 r. zamek odziedziczył stryjeczny brat Hieronima, Stanisław, który dokonał przebudowy gotyckiego zamku w stylu renesansowym, wzorując się na wawelskiej rezydencji.
   S. Szafraniec, jako gorący zwolennik reformacji, w swych posiadłościach zakładał zbory kalwińskie i ariańskie (m.in. w sąsiedniej Sułoszowej). Otaczał się ludźmi nauki i pióra, a wyrazem jego literackich zainteresowań były przyjazne kontakty z Mikołajem Rejem, który w swej twórczości niejednokrotnie podkreślał zasługi Szafrańców.
Ostatnim właścicielem zamku z rodziny Szafrańców był Jędrzej, syn Stanisława. Po jego bezpotomnej śmierci w 1608 r. zamek ciągle zmieniał właścicieli. W 1640 r. zamek przeszedł w ręce Michała Zebrzydowskiego (syna Jana), starosty lanckorońskiego, który przede wszystkim wzmocnił system fortyfikacyjny i w pewnym stopniu zmienił sylwetkę budowli. Od strony wsch., z której zamek był ciągle narażony na ataki nieprzyjaciela, M. Zebrzydowski zbudował dwa potężne bastiony połączone kurtyną z bramą wjazdową pośrodku. Zamek uzyskał w ten sposób drugi dziedziniec, tzw. zewnętrzny.
   W l. 1655-57 zamek zajęli Szwedzi, którzy dokonali w jego wnętrzach dużych zniszczeń.
   W 1667 r. zamek przeszedł w ręce rodziny Wielopolskich herbu Starykoń. Pod koniec XVII w. wzmocniono nieznacznie obronę zamku przez wprowadzenie dział z hakownicami z siedziby Wielopolskich w Żywcu. Mimo to na pocz. XVIII w. został on ponownie oblężony przez Szwedów, a w 1718 r. uległ pożarowi, który stawił prawie cały zamek, z wyjątkiem części gotyckiej koło Skały Dorotki.
   Wielopolscy (szczególnie Jan oraz Franciszek, wojewoda sieradzki), pełniąc wysokie urzędy w hierarchii państwowej rzadko przebywali w Pieskowej Skale, toteż zamek pozbawiony stałej opieki popadł w ruinę, którą zapoczątkowały wojny ze Szwedami i wspomniany pożar.
Świetność przywrócił zamkowi jeden z ostatnich reprezentantów Wielopolskich - Hieromin, koniuszy koronny, a od 1768 r. starosta krakowski. Jako człowiek postępowy i mający zamiłowania kolekcjonerskie, zgromadził zbiór cennych dzieł sztuki, stając się w ten sposób właścicielem "muzeum Polski", urządzonego na wzór gabinetów holenderskich, tureckich i chińskich. Zamek był wówczas odwiedzany przez znane osobistości, m.in. gościł w nim August III Sas, zanim został koronowany na króla Polski oraz Stanisław August Poniatowski. Ostatni nasz monarcha odwiedził zamek w 1787 r., już po śmierci Hieronima Wielopolskiego i po powrocie jego żony do Obór pod Warszawą, co świadczy o randze zamku i jego dobrym utrzymaniu, mimo że był on już coraz rzadziej zamieszkiwany.
W tym stanie zamek i dobra pieskoskalskie zakupił w 1842 r. Jan Mieroszewski, a po nim w 1846 r. przeszły w ręce jego syna Sobiesława Augusta Mieroszewskiego. Od tego czasu zamek przeżywał trudne chwile. Podczas pożaru latem 1850 r. spłonęły drewniane stropy oraz urządzenia komnat, natomiast wskutek kolejnego pożaru w 1853 r. runęła wieża na Skale Dorotki niszcząc sąsiednie zabudowania. Z powodu znacznych strat Mieroszewski rozebrał resztę starego zamku oraz budynek stajni i wozowni.
   W czasie powstania styczniowego w 1863 r. zamek służył powstańcom z oddziału Mariana Langiewicza za czasowe schronienie i miejsce odpoczynku. Miejscowa tradycja wspomina o tragedii, jaką przeżyła grupa powstańców pozostałych na zamku. Otóż podobno 27 młodzieńców ukryło się przed Rosjanami w studni zamkowej opuszczając się w głąb na linie. Wskutek zdrady lina została przecięta i powstańcy ponieśli śmierć.
   S. A. Mieroszewski w l. 1863-77 dokonał odbudowy zamku po pożarach przywracając mu stan z czasów Wielopolskich. W 1896 r. dobra pieskoskalskie zostały sprzedane Michałowi Wilczyńskiemu z Warszawy. Był to w zasadzie koniec świetności dawnej rezydencji magnackiej.


Teraz jest tu restauracja
Majątek pieskoskalski zmniejszył się wielokrotnie, na wierzchowinie wycięto lasy i rozebrano okoliczne folwarki. Pod koniec XIX w. zamek nabył adwokat Chmurski z Krakowa, który u jego stóp wybudował wille, nadając Pieskowej Skale charakter letniskowy na wzór Ojcowa. Jednocześnie cały majątek został zadłużony do tego stopnia, że wiosną 1902 r. została ogłoszona licytacja zamku. Wśród wielu osób przyjeżdżających do powstającego w tym czasie letniska znalazł się Adolf Dygasiński, który na łamach "Kuriera Warszawskiego" rzucił hasło ratowania zaniedbanego zamku. Do jego apelu przyłączył się także Józef Zawadzki - lekarz i autor przewodnika po Pieskowej Skale. Dzięki ich głosom udało się odroczyć licytację i uzyskać kwotę 60 tys. rubli na wykupienie zamku. Założona z ich inicjatywy spółka (od 1905 r. Towarzystwo Akcyjne Zamek Pieskowa Skała) wykupiła zamek już w 1903 r., w rok po śmierci Adolfa Dygasińskiego.
   Towarzystwo Akcyjne, na czele którego stanął dr Henryk Dobrzycki, przystąpiło do odremontowania zamku i jego adaptacji na pomieszczenia letniskowe. Założono tam również muzeum archologiczno-przyrodnicze, które jednak uległo zniszczeniu w czasie I wojny światowej.
W nowej funkcji zamek przetrwał do 1939 r. Podczas okupacji hitlerowskiej służył za czasowe schronienie dla setek osieroconych dzieci, głównie Zamojszczyzny i Wołynia oraz uchodźców po powstaniu warszawskim. Po wojnie na krótko pozostawał w gestii Ministerstwa Rolnictwa i mieścił zarząd spółdzielni rolniczych.
   Od 1949 r. pod kierownictwem prof. dr Alfreda Majewskiego prowadzono w zamku prace badawcze i konserwatorskie. Głównym celem tych prac, zakończonych ostatecznie w 1970 r., było przywrócenie budowli zamkowej autentycznych cech architektury renesansowej. Odkryto wówczas krużganki arkadowe, maszkarony i kartusze herbowe na dziedzińcu, obramienia okienne, drzwiowe i loggię widokową.
Do naszych czasów jednak nie zachowało się nic z autentycznego wyposażenia zamku. W latach 60. urządzano tu czasowe wystawy poświęcone dziejom zamku, powstaniu styczniowemu i sztuce renesansu. W 1970 r. w odrestaurowanych komnatach staraniem Państwowych Zbiorów Sztuki na Wawelu otwarto muzeum, którego profil ekspozycyjny i prezentowana tematyka wystawowa nie miały żadnego związku z historią zamku. Było to muzeum poświęcone przemianom stylowym w sztuce europejskiej od XIV do poł. XIX w. (rzeźba, malarstwo, meblarstwo, tkactwo, ceramika, wyroby przemysłu artystycznego). Od kilku lat zamek jest w remoncie, a wystawa znacznie ograniczona. W zamku znajduje się ponadto biblioteka Sapiehów z Krasiczyna, licząca ok. 28 tys. tomów.


[źródło: http://www.opn.pan.krakow.pl]

Jako ciekawostkę, o której parkowa strona internetowa nie wspomina można dodać, że zamek grał jedną z ról w filmie i serialu „Janosik”, gdzie przedstawiał siedzibę Hrabiego – najzacieklejszego wroga głównego bohatera.
Trochę się spóźniłem, bo zamek jest otwarty dla zwiedzających tylko do 16:00, choć w sumie i tak nie miałem zamiaru zwiedzać wnętrz, które już znam. Zatem wchodzę tylko na dziedziniec i robię kilka zdjęć, po czym wracam na szlak.
Czeka mnie teraz długi, bardzo długi, nieskończenie długi odcinek wiodący przez Sułoszową. Zanim jednak wejdę do wsi, lekko daję odpocząć stopom, mocząc je w Białym Prądniku, który ma swoje źródła około 3,5 km stąd. Droga przez wieś jest monotonna i nieciekawa. Cały czas lekko pod górę, wśród spalin samochodów i tabunów motocykli. Jest to chyba najbardziej nużący odcinek tego szlaku. Mam do przejścia około 3,5 km, ale droga dłuży mi się niemiłosiernie. Powodem na pewno jest też zmęczenie. Za mną ponad 26 km... Odliczam słupki hektametrowe. Jest ich dużo. O dużo za dużo...W końcu dobijam do kościoła w Sułoszowej. Jest niedziela, tuż przed mszą, bo ludzie właśnie schodzą się z wszystkich stron. Sądząc po ich minach, budzę chyba lekkie zdziwienie, idąc z plecakiem o tej dość jednak wczesnej porze roku. Gdzieś tu niedaleko ma swoje źródło Biały Prądnik. Jednak jestem już na tyle zmęczony, że nie chce mi się go szukać. Za kościołem szlak skręca w lewo i prowadzi mnie między pola. Pozostało mi jeszcze 4 km marszu polnymi drogami.

"Daleko jeszcze???"
Jestem u kresu sił. Jest już dla mnie jasne, że narzuciłem za duże tempo i zaplanowałem za długi odcinek na pierwszy dzień. Zwalniam nieco, zresztą szybciej i tak nie dałbym rady iść. Gdzieś na drodze robię krótki postój. Po obydwu stronach są zaorane pola, siadam więc po prostu na drodze. Ruch tu niewielki, więc nic mnie nie przejedzie. W oddali nad jednym z pól widzę unoszące się leniwie do góry smużki dymu. Taki widok to raczej domena jesieni, ale widocznie i wczesną wiosną odbywa się tu palenie badyli. Dzień chyli się już ku końcowi. Za metę odcinka wyznaczyłem sobie Górę Graniczną (480 m) pomiędzy Sułoszową, a Przeginią. Ostatnie metry pokonuję, gdy słońce jest już nisko nad horyzontem. Dłuższą chwilę wybieram miejsce pod namiot. Lokuję się pomiędzy niewielkimi drzewami przypominającymi krzaki, a może raczej pomiędzy krzakami udającymi drzewa. Udaje mi się znaleźć w miarę równy kawałek ziemi. Pozbawiam go ruchomych elementów, mogących powodować niemiłe doznania w czasie nocnego przewracania się z boku na bok.
Muszę to zrobić dokładnie, bo tym razem nie mam swojej komfortowej samopompującej maty, tylko lekką karimatę. Zanim jednak rozbiję namiot, rozkładam kuchnię i robię sobie herbatę. Jem kolację obserwując lekko zachmurzony zachód słońca. Z tyłu za mną wschodzi księżyc. W oddali widzę pobłyskujące światła okolicznych wsi, ale żadna z nich nie jest bliżej niż 2-3 kilometry. To daje poczucie komfortu, że nikt mi raczej nie będzie pod pierzynę zaglądał. Nieco dalej widzę również śląskie kominy pobłyskujące czerwonymi ostrzegawczymi światłami. Rozkładam namiot, ale jest jeszcze za wcześnie by iść spać. Chodzę więc dookoła, żeby zabić nadwyżkę czasu. Wcale nie jest za ciepło. Jest połowa kwietnia, więc nie ma się czemu dziwić. Na szczęście mój polar daje radę. Puchowy śpiwór też pozwala mieć nadzieję na jaki taki komfort cieplny w nocy.
Pakuję się do namiotu.  W końcu ile można chodzić w koło obozowiska? Robię notatki z dzisiejszego dnia, choć mam poważne wątpliwości czy uda mi się je później odczytać. Nakładam kompres na obolałą stopę i mam nadzieję, że do jutra nastąpi poprawa. Odcisku jeszcze nie widać, ale pod palcami czuję już lekkie zgrubienie na podeszwie. Chyba powinienem zacząć chodzić boso. Bo jakoś nie mogę butów skompatybilizować ;-) z nogami.

następny dzień...