|
Dzień 2,
9 lipca 2013 r.
Paproć, Kostrza, Grodzisko |
|
|
AKAPITRanek
wstaje słoneczny. Ale nie u mnie. U mnie w brązowym namiociku schowanym
w gęstym lesie (tak naprawdę to ledwie maleńki zagajnik) panuje mrok
godny oceanicznych głębi. I tylko radosny świergot ptaków
wyraźnie daje mi do zrozumienia, że dzień jest w pełni i najwyższa pora
wstawać. To jednak wystarcza. Wstaje nieco po
siódmej. Porzeczkowa woda nawet nieźle komponuje się z
płatkami owsianymi. Zjedzenie śniadania i zwinięcie obozowiska zajmuje
mi czas do około ósmej. Kilka minut później
jestem gotów do drogi. Na szczęście zgodnie z
przewidywaniami namiot jest suchutki. To znacznie upraszcza jego
składanie i pakowanie.
AKAPITPo
wczorajszej imprezie została masa butelek i puszek. Oczywiście
pozostawiona ot tak, na stołach – po co się męczyć, w końcu
kosz na śmieci jest aż 5 metrów dalej. Że nie wspomnę, iż
można je było zabrać z sobą na dół. Tymczasem biesiadnikom
nie starczyło nawet sił i możliwości na opróżnienie ich do
końca. Tu i ówdzie poniewierają się resztki
chipsów i opakowania po nich. Jednym słowem chlew.
Najciekawsze jest to, że przecież nie był to nikt przyjezdny. Musiała
to być mniej lub bardziej, ale jednak miejscowa młodzież. AKAPITRuszam
w drogę. Słońce świecące w plecy pomaga w marszu. Pomaga, bo przecież
mogłoby świecić w oczy ;-) Po raz kolejny porzucam błękit dla zieleni i
do Tymbarku zejdę szlakiem o tym właśnie kolorze. Polana na południowym
stoku Paproci ukazuje mi polegujące w oddali wierzchołki Beskidu
Wyspowego. Mogielica, Łopień, Ćwilin i Śnieżnica zbiły się w gromadę.
Nieco bardziej na wschód widać Cichoń i czubek głowy
schowanej za nim Modyni. W oddali zaś odnajduję wierzchołki Lubania i
Gorca. Na horyzoncie majaczą ledwie widoczne wyszczerzone zęby Tatr.
Wchodzę na łąkę, żeby zrobić sobie zdjęcie. Po chwili ze zdziwieniem
czuję stopami chłód. No tak, tu nie było ochronnego parasola
liści i wszystko wokół jest dokładnie skąpane w porannej
rosie. W lesie zaś panuje susza, ale nie przeszkadza to pierwszym
grzybkom na wystawienie na świat
swoich kapeluszy. Jak już
wspominałem w dniu wczorajszym,
Paproć |
Wchodzę
na łąkę...
|
|
...wyszczerzone
zęby Tatr
|
|
|
z
niespełna 650 metrami wysokosci wybitnym szczytem może i nie jest,
ale tak się jakoś dziwnie składa, że podejściom i zejściom, z
którymi miałem i mam możliwość zawrzeć bliższą znajomość,
pod względem stromizny naprawdę niczego nie brakuje. Schodzę więc mocno
pochyłą
kamienistą drogą w kierunku Tymbarku, który od czasu do
czasu wyłąnia się w oddali na nieco mniej zarośniętych fragmentach
szlaku. W pewnej
chwili widzę idącą z przeciwka kobietę. Taszczy z sobą jakieś
|
Widok z Paproci w kierunku południowo-zachodnim. Pełny opis panoramy - KLIKNIJ
|
|
słupki
przyozdobione chorągiewkami z kolorowej taśmy. Witam ją z
uśmiechem (w końcu to „aż” trzecia osoba spotkana
po drodze na szlaku). Jest zdyszana, więc sama też chętnie przystaje i
przez chwile rozmawiamy. Pracuje jako nauczycielka w miejscowej szkole
i opiekuje się wypoczywającymi tu latem kolonistami. Właśnie
przygotowuje im bieg terenowy i oznakowuje trasę. Mówi o
niespodziankach jakie będą czekać na dzieci po drodze, a przede
wszystkim na mecie. Widać że jest zaangażowana w to co robi i co chyba
najważniejsze, że sprawia jej to przyjemność. Jak to dobrze, że są
jeszcze opiekunowie, którym się chce czegoś więcej niż
posadzić dzieciaki przed komputerem czy telewizorem albo rzucić im
piłkę ze słowami: macie, grajcie. Życzę jej udanej imprezy, a ona mnie
powodzenia na szlaku po czym ruszamy każde w swoją stronę. Kilka minut
przed godziną 10 niewielkim mostkiem przechodzę
przez Słopniczankę, a
zaraz potem |
...schodzę
w kierunku...
|
|
...Tymbarku
|
|
kolejnym
przez Łososinę i oto jestem w Tymbarku. A właściwie w jego
części, w której mieści się coś na kształt strefy
przemysłowej. Idę obok wielkich hal produkcyjnych i
magazynowych należących do zakładów przetwórstwa
owocowego.
Może by tak jakiś soczek? Jasne! Ale w sklepie. Tu nie ma co liczyć na
cud. Szczelne ogrodzenie zazdrośnie broni dostępu do owocowych
skarbów. A zapasy płynów tak czy tak musze
uzupełnić. Szykuje się gorący dzień.
|
AKAPITKilkanaście
minut później dokonawszy uprzednio niezbędnych
zakupów w miejscowym sklepie, idę dalej wzdłuż drogi, by po
chwili opuściwszy ją przeciąć tory nieczynnej linii kolejowej, tej
samej zresztą, z którą spotkałem się już wczoraj. Tory,
które dokądś tam prowadzą... Trzeba by je kiedy obadać. (Życie pokazało, że stało się to
już za około półtora miesiąca, gdy pod koniec tych samych
wakacji wybrałem się wzdłuż linii Karpackiej Kolei
Transwersalnej. [przypis autora z
2015 roku]) |
AKAPITZielony
szlak
ponownie opuszcza cywilizowane ścieżki. Idę teraz na niezbyt wysoką
przełęcz pomiędzy Zęzowem (705 m n.p.m.) i Stronią (664 m n.p.m.) Im
wychodzę wyżej, a zarazem dalej od ludzkich siedzib, tym bardziej szlak
dziczeje. Mimo że oznakowanie jest jako takie, włączam dodatkowy moduł
orientacji w terenie i bacznie się rozglądam. Pod samą przełęczą
docieram do sporego gospodarstwa. Ku mojemu zdumieniu wszystkie budynki
wyglądają na opuszczone. Mijam je z boku coraz mniej wyraźną ścieżynką,
brnąc w coraz wyższej trawie gęsto przetykanej pokrzywami. W końcu
docieram do granicy lasu, niemal na samym
grzbiecie łączącym
|
Tory,
które dokądś tam prowadzą...
|
|
...oznakowanie
jest jako takie...
|
|
dwa
niewysokie szczyty. Trochę mnie kusi zaliczenie Zęzowa, ale dziś
mam jeszcze spory kawałek do przejścia. Mając w pamięci poprzednią
trzydniówkę, wole oszczędzać siły i racjonalnie gospodarować
czasem.
Stromą leśną ścieżką schodzę więc w dół. Kilka minut
później opuszczam
las i znajduję się koło zabudowań. Tiaaa... pomiędzy nimi biegnie
droga, szlak musi ją zatem przeciąć, ale gdzie u licha? Chwilę zajmuje
mi odnalezienie kolejnego znaku. Dalej jest coraz gorzej. Idę właściwie
na wyczucie i azymut, który wyznacza pojawiający się od
czasu do czasu zarys nie tak już odległej Kostrzy. W końcu gubię szlak
definitywnie. Ale nawet nie staram się go odnaleźć. Nie ma to sensu i
szkoda mi marnować czas. Idę po prostu w kierunku dna doliny. Skoro
jest dolina, to będzie i droga, a odnalazłszy ją, odnajdę i szlak.
Staje się tak, jak przewidywałem. Teraz wzdłuż łąk kieruję się ku
aktualnemu celowi – Kostrzy (720 m n.p.m.). Jej
charakterystyczny |
Teraz
wzdłuż łąk...
|
|
Widok ze szlaku w kierunku wschodnim - z lewej Kamionna, w oddali Pasmo
Łososińskie i Łysa (Miejska Góra) |
|
wielorybi
kształt jest widoczny i rozpoznawalny niemal z każdego wyżej położonego
punktu widokowego, bo Kostrza, jak przystało na przedstawicielkę
Beskidu w wyspowej odmianie, jest samotniczką. Mijam kilka zabudowań,
drogą wiodącą wzdłuż lasu cały czas zbliżam się do podnóża
góry. No fajno, ale na kolejnej łące po raz kolejny szlak
znika i to definitywnie. Znika także ścieżka. Zastępują ją wysokie
niemal do pasa trawy. Czyżbym tu był pierwszym turystą w tym sezonie?
Konsternacja. Szukać szlaku czy olać go i starać się dojść do drogi,
która według mapy powinna biec wzdłuż podnóża
góry? Niby to tylko 300 m w linii prostej, ale nosem czuje
niezłe chaszczowanie. Jest jednak za gorąco by chciało mi się błądzić.
Po najkrótszej linii staram się przedrzeć do drogi. Łatwo
nie jest, bo najpierw muszę opuścić się na dno jaru, a potem wspiąć na
jego ścianę po drugiej stronie, ale kilka minut później
jestem u celu. Nie wiem tylko czy szlak jest teraz po lewej czy po
prawej. Rzut oka na mapę i decyduję iść w lewo trzymając się
góry. Skręcę w pierwszą lepszą drożynę wiodącą ku szczytowi.
Nadkładam w ten sposób nieco drogi, ale jak się potem
okazuje wychodzi mi to na zdrowie. Idąc trochę naokoło wspinam się
mniejszą stromizną niż szlak, który wynalazł tę największą z
możliwych. O 13:40 zatykam flagę zwycięstwa na szczycie. Według dawnych
podań w okolicy szczytu znajdowało się niegdyś grodzisko,
które
zostało zniszczone, gdy zapadła się część góry. Faktycznie
istnieje w tym rejonie spore zapadlisko zwane przez miejscowych
Piwniczyskiem. Naukowcy twierdzą, że powstało w sposób
naturalny, ale ludzie zawsze wolą wierzyć w tajemnice... Wierzchołek
góry jest dokładnie porośnięty lasem, więc pooglądać to ja
sobie
stąd wiele nie pooglądam, ale na odpoczynek zasłużyłem. I na namiastkę
obiadu, bo pora ku temu najwyższa. Korzystam ze stojącej tu wiaty.
Szybko zjadam kanapki, a potem zalegam na ławce. Oddając się marzeniom
staram się zregenerować siły. Wiejący lekki, ale chłodny wiaterek i
wszechobecny cień powoduje, że długo tak nie wytrzymuję. Po
półgodzinnym odpoczynku postanawiam iść dalej zanim zmarznę.
Z
wolna schodzę w dół wzdłuż grzbietu. W tej części
góry
ustanowiono rezerwat przyrody. Występuje w nim wiele
chronionych
roślin, m. in. kopytnik pospolity, języcznik zwyczajny, lilia
złotogłów czy marzanka wonna. Spotkać tu można lisy, kuny,
jelenie, sarny i dziki oraz wiele gatunków
ptaków. O tym
wszystkim dowiaduję się z tablicy informacyjnej, którą
mijam,
będąc już u zachodnich podnóży
góry.
W zakolu leśnej drogi,
którą |
...zatykam
flagę zwycięstwa na szczycie
|
|
Korzystam
ze stojącej tu wiaty
|
|
...pooglądać
to sobie stąd nie pooglądam...
|
|
prowadzi
mnie szlak odnajduję strumień. Doskonała okazja by się nieco umyć.
Odświeżony po kilku minutach kontynuuję marsz. Pilnuję się, bo według
mapy droga pójdę tylko kilkaset metrów.
Faktycznie szlak
dość niepostrzeżenie odbija w lewo. Na tyle niepostrzeżenie, że jednak
udaje mi się to przegapić. Szybko jednak się orientuję i wracam.
Wąskiej leśnej ścieżki wspinającej się na wysoką skarpę prawie nie
widać, niemniej gdzieś mnie chyba wyprowadzi. Posiłkując się mapą, bo
oznakowanie jest mizerne, w końcu opuszczam zarośla i wychodzę na
piękną, niedawno skoszoną łąkę. W siodełku horyzontu pomiędzy Kostrzą i
Zęzowem widzę fragmenty Pasma Łososińskiego z Sałaszami i Miejską
Górą nad Limanową. Wiele wskazuje na to, że problemy
nawigacyjne
powinny się teraz skończyć, bo szlak, tak jak ja nieco znużony
błądzeniem przykleja się do dróżek i dróg. Przy
jednej z
takich dróżek odnajduje zapomniany krzak czerwonej
porzeczki.
Owoce są dojrzałe, grzechem byłoby więc nie skorzystać i nie zjeść
kilku garstek. Choć nie ukrywam moje ulubione to porzeczki białe,
które pamiętam z ogródka mojej Babci. Domu ani
ogródka nie
ma już od wielu lat, a i porzeczkę białą spotkać bardzo trudno. |
Kostrza już za plecami
|
|
...widzę
fragmenty Pasma Łososińskiego...
|
|
...zapomniany
krzak czerwonej porzeczki
|
|
AKAPITWzdłuż
zielonych łąk i pól schodzę ku Jodłownikowi. Przede mną
nastąpiła
zmiana dekoracji. Honorowe miejsce zajmuje teraz Ciecień z
przyległościami, czyli Księżą Górą i Grodziskiem. Nieco
dalej ustawiły
się Lubomir i niepozorna Wierzbanowska Góra. Wydają się być
na
wyciągnięcie ręki, niemniej jednak jeszcze kilka kilometrów
przede mną.
I to głównie w słońcu święcącym teraz prosto w oczy. Ono
również powoli
zmierza do końca codziennej wędrówki. Moim celem
w
|
Honorowe
miejsce zajmuje Ciecień...
|
|
...z
Księżą Górą i Grodziskiem
|
|
dniu
dzisiejszym jest Grodzisko albo pierwsze miejsce w jego okolicy
nadające się na nocleg. Wchodząc do Jodłownika natykam się na
nowoczesną bryłę kościoła ze stojącą obok strzelistą dzwonnicą.
Awangardowy... Nieco zmęczone nogi będą mnie teraz musiały nieść przez
około 4 kilometry w większości asfaltową drogą. Kolejnym punktem
etapowym będzie Szczyrzyc. Na szczęście jest to boczna
dróżka i ruch na niej jest nieznaczny. Niemniej jednak
uważać muszę, bo słońce świeci prosto w oczy nie tylko mnie, ale i
jadącym za moimi plecami kierowcom. A nie chciałbym zostać potrącony
przez jakiegoś stjuningowanego golfa... |
Grodzisko, a po prawej charaktereystyczna wieża kościelna w
Górze Świętego Jana
|
|
Awangardowy...
|
|
...słońce
świeci prosto w oczy...
|
|
AKAPITNa
wsi, jak to na wsi, trzeba się bacznie rozglądać co rośnie przy drodze.
Wczoraj rosły pyszne czereśnie, dziś porzeczki. Pod koniec dnia natura
postanowiła podratować mnie jeszcze wiśniami. Zauważam kilka
niewielkich drzewek rosnących obok rowu. Nie jestem amatorem tych
zazwyczaj kwaśnych owoców, ale darowanemu koniowi... Zresztą
wiśnie są dojrzałe, smaczne i soczyste. Spędzam więc kilka minut na
obieraniu gałązek z czerwonych kulek, starając się tylko bardzo nie
upaprać. |
W centrum Kostrza, a po lewej w oddali Kamionna
|
|
|
|
AKAPITPodrzuciwszy
żołądkowi nieco błonnika i soku niecnie go oszukuję,
bo tak naprawdę należałoby mu się już coś konkretnego i do zjedzenia i
do wypicia. Na jedzenie będzie musiał chyba trochę poczekać, a picie
postaram się załatwić mu w Szczyrzycu. Tymczasem zasuwam rozgrzanym
asfaltem przed siebie, budząc zapewne zdziwienie wśród
lokalsów. Komu
by się chciało drałować w taki upał? |
|
AKAPITPrzed
samym Szczyrzycem schodzę z asfaltu i polnymi drogami dochodzę do
centrum. Wchodzę do znajdującego się w piętrowym pawilonie sklepu,
który nosi swojską, mocno ukorzenioną w poprzedniej epoce
nazwę „Sam spożywczy”. Mawiało się w tamtych
czasach: „idę do samu”, zamiast jak obecnie:
„idę do marketu” czy prościej: do Tesco, Lidla czy
tam innego śmidla. Istotą „samu” była oczywiście
samoobsługowość, wówczas raczej incydentalna, bo
przysługiwała tylko większym „placówkom
handlowym”. Miejscowy sklep swojską ma jednak jedynie nazwę.
Wnętrze jest rzec by można standardowe dla czasów
współczesnych. Cholernie ciasne, z uliczkami gęsto
rozstawionych półek i skrzynkami z piwem w charakterze
szykan.
AKAPITMam
wodny dylemat. Jestem już ciut zmęczony i dociążanie się o 3 kg (1,5 l
wody do picia + 1,5 l wody do mycia) jest mi wybitnie nie na rękę. Z
drugiej strony mam pewne obawy, bo wiem, że z wodą do mycia na końcu
dzisiejszego etapu może być krucho. Ryzykuję i biorę tylko jedną
półtoralitrową butelkę. Do tego puszkę cytrynowego odrzutu z
piwnej działalności któregoś „wiodącego na
ryku” browaru i kilka bananów. A co tam, jeszcze
mały soczek sobie pod sklepem wypiję. Banany, jak zwykle w polskich
sklepach, są dojrzałe inaczej, ale nie grymaszę. Muszę się ciut
podładować przed końcówką, która, co tu gadać,
będzie się wiązała z niewielkim, ale jednak
podejściem. Chwilę później
maszeruję
|
asfaltem
z grubsza wzdłuż czarnego szlaku. Z grubsza, bo omijam znany już sobie
odcinek, który najpierw wiedzie pod górę by po
chwili wrócić do tej samej drogi wiodącej doliną Stradomki.
Tejże rzeczułce przyglądam się właśnie krytycznym okiem. Oczywiście pod
kątem ewentualnego umycia się w niej. Woda jednak wygląda mało
zachęcająco, a poza tym jej uregulowane kamiennymi i dość wysokimi
murkami brzegi zniechęcają do wszelkich prób w tym kierunku.
Raz jeszcze rzucam okiem na mapę. No niby jakieś cieki wodne powinny u
stóp Grodziska zaczynać swój bieg, ale czy uda mi
się je odnaleźć na stromych, porośniętych buczyną stokach? Piętnaście
minut po godzinie 18 opuszczam definitywnie drogę i rozpoczynam marsz
pod górę trasą znaną z wycieczki na Ciecień. Pół
godziny później jestem na rozstaju szlaków na
grzbiecie. Drogę w lewo już znam, teraz czas na stronę prawą. Po raz
trzeci w ciągu dwóch dni przypada mi szlak koloru nieba. Po
raz trzeci i tym razem na dobre, bowiem powinien mnie jutro doprowadzić
do samych Myślenic, skąd z kolei mam zamiar wrócić do domu.
AKAPITTymczasem
pora zacząć pilnie rozglądać się za wodą. Zbaczam z utartej grzbietowej
ścieżki i kieruję się lekkim trawersem. Pod nogami szeleści głośno
gruby dywan zeschniętych zeszłorocznych liści. Choć nie oszukujmy się
ten dywan jest zdecydowanie za gruby na jeden sezon. Leży tu co
najmniej kilka pokoleń. Od czasu do czasu pod nogami rozlega się
głośniejszy trzask ukrytych pod dywanem łamanych suchych gałęzi.
Wschodni stok, na którym powinienem szukać źródła
jest tu naprawdę stromy i miejscami poprzecinany wgryzającymi się w
niego głębokimi jarami. To tam powinienem szukać wody. Niestety wiąże
się to z koniecznością schodzenia coraz niże i niżej. A tu wody jak na
lekarstwo. Więc z powrotem pod górę i do następnego jaru. I
znów nic. W końcu niemal zrezygnowany, z wizją ciała
lepiącego się nocą do śpiwora docieram do podnóża Grodziska.
Jest tu spora łąką z niezłym widokiem na Lubomira i Kamiennik. Na jej
skraju stoi myśliwska ambona. Wstępnie kwalifikuję ją jako miejsca na
nocleg, jednak po namyśli uznaję, że o wiele wygodniej niż na dechach
będzie mi na miękkim dywanie z liści w lesie. I do tego będę ukryty
przed oczami niepowołanych, bowiem 200 m dalej stoi kilka domostw.
Najpierw jednak musze powalczyć o prysznic. Ostatnia deska ratunku,
jaką znajduję na mapie powinna znajdować się gdzieś niedaleko.
Zostawiam plecak w lesie i z dwulitrową butlą udaję się na
poszukiwania. I w końcu...
AKAPIT–
JEEEST! Jest woda! Sukces!
AKAPITGówno,
a nie sukces... Wody jest tyle co kot napłakał, w dodatku bardzo trudno
jej nabrać, bo pod nikły ciurek nie da się nijak podstawić grubaśnej
butelki. Nabieraliście kiedyś wodę do butelki nakrętką? Nie? To
spróbujcie. Ja mam to już przećwiczone. Do tego akcja dziać
się powinna się na niezbyt pewnym i trochę grząskim gruncie przy jego
sporym nachyleniu. Ile to trwało tyle trwało, w każdym razie po pewnym
czasie otrzymuję około 1,5 litra lekko mętnawego płynu. Do picia się
nie nada, a do mycia? No cóż, to można sprawdzić tylko w
jeden sposób.
AKAPITKilkanaście
minut później już umyty spokojnie wybieram miejsce pod
rozbicie namiotu. Wyszukuję najgrubsze i najwygodniejsze miejsce
liścianego dywanu po czym wyłuskuję spod niego suche gałązki. Po chwili
mój dom stoi prężąc linki odciągów. I tym razem
nie będę musiał martwić się o niechcianych gości, choć na wszelki
wypadek przed wejściem do namiotu dokładnie przeglądnę i wytrzepię
spodnie. Po bananach pochłoniętych w Szczyrzycu niespecjalnie chce mi
się jeść, ale z rozsądku zjadam kanapkę z konserwą. I wreszcie nadszedł
czas otwarcia gazowanego cytrynowego puszkowanego wyrobu piwopodobnego.
No dobra, przyznaję, lubię te cytrynowe wynalazki. Chyba nawet wolę je
przy takich okazjach od zwykłego piwa. Spacerując z puszką sączę z
wolna aromatyczny bąbelkowany napój i podziwiam zmieniające
się z wolna przed oczami obrazy. Niebo z późnopopołudniowego
coraz bardziej upodabnia się do wieczornego, słońce zaszło gdzieś za
zboczem Grodziska, więc nie miałem okazji go podziwiać. Na gwiazdy
chyba się nie doczekam, bo czuję coraz silniej krępujące mi ruchy
zmęczenie. Przeszedłem dziś ponad 24 km w upale. Na jutro zapowiada się
nie inaczej, więc może by tak po prostu udać się na spoczynek? |
Na jej
skraju stoi...
|
|
...mój
dom stoi prężąc linki ...
|
|
Lubomir i Kamiennik
|
|
AKAPIT–
No ty to potrafisz namówić – mruczę sam do siebie
pod nosem,
wciskając się do wnętrza namiotu i zasuwając za sobą zamek. Z miejsca
ogarniają mnie nieprzeniknione ciemności. O ile wszędzie dookoła było
jeszcze szarawo, o tyle w lesie ciemnawo, a w moim namiocie... To już
drogi Czytelniku sam wiesz. |
Wieczorny widok spod Grodziska: od lewej Księża Góra,
Ciecień, Wierzbanowska Góra i fragment Lubomira. Na
horyzoncie w oddali Szczebel i Luboń Wielki. Pełny opis panoramy - KLIKNIJ
|
|
AKAPITPrzez
chwilę moszczę się na posłaniu i szukam optymalnej pozycji. Mimo że
jestem zmęczony, sen nie nadchodzi. A las żyje swoim życiem. Właściwie
to właśnie je rozpoczyna. I to w tej nocnej odmianie. Dookoła pełno
jest szelestów, trzasków, stuknięć i
poszumów. W pewnej chwili wyraźnie słyszę galop niewielkich
łapek po listowiu. I to chyba w podwójnym wydaniu. Po chwili
do moich uszu dobiega ni to śmiech ni to gulgotanie, taki nieco ptasi
szczebiot na dwa głosy. Ale nie jest ptasi. Ptaki o tej porze
|
tak
nie łobuzują tylko grzecznie śpią wysoko na gałęziach. A zatem co?
Kuny? Wiewiórki? Bo na pewno zwierzaki są dwa. A może
łasice? Przypomina mi się zabawna historia z połowy czerwca, kiedy to
podobną trzydniówkę spędzałem wędrując przez Beskid Sądecki
i Słowackie Pieniny. Gdy zielonym szlakiem schodziłem z pod
Płaśni do Lesnicy tuż prze wsią na granicy lasu zatrzymałem się przy
strumieniu by się trochę ochłodzić. W pewnej chwili usłyszałem szelest
w trawach po drugiej stronie polnej drogi i dziwne popiskujące głosy.
Tuż po tym zauważyłem małe szarobrązowe zwierzątko, które
weszło na drogę podeszło na odległość około dwóch
metrów i przez kilka sekund bacznie mi się przyglądało. Po
tym czasie wydało z siebie głośny pisk i pobiegło w stronę lasu po
drugiej stronie. W tym momencie w trawie się zakotłowało i jeden po
drugim przez drogę zaczęły przebiegać kolejne zwierzaczki. Było ich
koło dziesięciu. Każde z nich również wydawało odgłosy jakby
wzajemnego popędzania się.
AKAPIT–
No dalej wiara, Franek jest już po drugiej stronie! Mówił że
ten duży tutaj wygląda na niegroźnego, ale wiecie jak to jest z
człowiekami. Ruchy, ruchy!
AKAPITPrzez
chwilę stałem wówczas jak oniemiały, a potem zacząłem się
śmiać z małych dzielnych stworzonek. Pierwszy wyraźnie był zwiadowcą, a
reszta kto wie, pewnie jego liczną rodziną. Teraz słyszę
szelest pazurków na pniach drzew, a szczebiot przenosi się
wyraźnie ponad poziom ziemi. Więc chyba nie łasice. Biorąc pod uwagę
porę, zapewne są to kuny. Pewnie dyskutują na temat tego dziwnego
śmierdzącego człowiekiem graniastego czegoś, czego jeszcze wczoraj tu
nie było. Spokojnie, jutro już go znów nie będzie. |
|
|
|