wstęp Beskid Wyspowy - lista wycieczek Strona główna
dzień1 dzień2 dzień3
poprzedni dzień...
Dzień 3,
10 lipca 2013 r.
Pasmo Glichowca
AKAPITZasnąłem szybko. Ale tylko dzięki temu, że w końcu leśne odgłosy zakneblowałem włożonymi do uszu stoperami. Bez nich pewnie jeszcze długo wsłuchiwałbym się w każdy szelest uruchamiając wyobraźnię.
AKAPITPoranek jest słoneczny. Leśny cień chroni mnie przed upałem, który niewątpliwie i nieuchronnie nadciąga. Pora zatem zebrać manatki i ruszać w dalszą drogę. Postanawiam zjeść śniadanie na szczycie Grodziska (618 m n.p.m.). Dzięki temu zwinięcie obozu zajmuje mi tylko kilka minut. Podejście na szczyt jest strome, ale na szczęście niezbyt długie. Na zalesionym wierzchołku znajdują się ślady obwałowań XII-XIII wiecznego grodziska, choć badania archeologiczne prowadzone w tym miejscu wskazują, że mogło ono być zasiedlone już w czasach kultury łużyckiej, czyli mniej więcej w okresie pomiędzy XV i V w p.n.e. Ślady wskazują również na istnienie w tym miejscu osadnictwa celtyckiego z okresu około III w p.n.e. W swej ostatecznej średniowiecznej formie osada otoczona była kamienno-drewniano-ziemnymi murami i dzieliła się na gród i podgrodzie. Uległa zniszczeniu najprawdopodobniej na skutek pożaru, którego ślady odnaleziono podczas prowadzonych wykopalisk. Pożar zaś był prawdopodobnie wynikiem najazdu Tatarów w 1287 roku. Nieco nowszej historii sięgają wydarzenia z czasów II wojny. Góra stanowiła silny punkt oporu i kryjówkę partyzantów Armii Krajowej. W 1944 r. po jednej z potyczek z okupantem partyzanci pochowali tu swoich dwunastu poległych w boju kolegów. Po wojnie ich szczątki zostały ekshumowane i przeniesione na cmentarz komunalny, a jedyną pamiątką jest symboliczna kamienna mogiła z metalowym krzyżem.

Pozostałości obwałowań na stokach Grodziska


Na szczycie Grodziska
AKAPITSiadam pod jednym z wysokich buków i przygotowuję sobie płatki na śniadanie. Wokół panuje cisza i spokój. Nawet najlżejszy powiem wiatru nie porusza gałęźmi drzew, pośród których pośpiewują z cicha ptaki. Chyba oszczędzają siły, mając na względzie upał, który zaczyna być odczuwalny nawet w cieniu. Po śniadaniu robię remanent. Pierwszy napotkany sklep i muszę zrobić zapasy wody. Z jedzeniem może dociągnę do końca, choć małym dodatkowym conieco w postaci bananów czy drożdżówki na pewno nie wzgardzę.
AKAPITZejście z Grodziska jest strome. Taka to już górka. Niby niepozorna jeżeli chodzi o wysokość, ale charakterystyczny kopiasty kształt przywodzący na myśl młodszą siostrzyczkę wierzchołka Mogielicy wróży pewne trudności w jej zdobywaniu. Uporawszy się z zejściem dochodzę do Poznachowic Górnych, a z nich asfaltem dostaję się do Czasławia. Mijane po drodze domy to raczej spore posiadłości z wypielęgnowanymi trawniczkami i podjazdami z kolorowej betonowej kostki ukryte za grubymi murami oddzielającymi ich mieszkańców od jakże złowrogiego im świata. Tabliczki zawieszone na kutych  metalowych  bramach  informują,  iż  ”obiekt jest pod ochroną”  względnie
„uwaga zły pies, właściciel jeszcze gorszy”. Choć tu i ówdzie natrafić można i na kryjący się w zaroślach stary drewniany domek z chylącymi się ku ziemi, zbutwiałymi sztachetami drewnianego płotka. Jest też kilka typowych wiejskich gospodarstw. Ogółem jednak wszystko wskazuje na to, że Poznachowice Górne stają się z wolna ziemią obiecaną dla niedawnych mieszczuchów. Całkiem zresztą ładnie położoną, i z równie ładnym widokiem za oknami, a przede wszystkim leżącą z dala od zgiełku i smrodu wielkiego miasta.

Widok z Czasławia. Od lewej: Grodzisko, Ciecień, Wierzbanowska Góra, Lubomir i Kamiennik.
Pełny opis - KLIKNIJ

AKAPITW Czasławiu dochodzę do główniejszej drogi. Na szczęście pójdę nią tylko około 300 m, bo mimo istniejącego chodnika ruch jest tu mało sprzyjający pieszym wędrówkom. Mam tylko nadzieję, że na tak krótkim odcinku znajdę sklep. W przeciwnym razie trzeba będzie trochę pozwiedzać. Na szczęście tuż przed miejscem, w którym szlak skręca z drogi w prawo, odnajduję ukryty za gęstym żywopłotem niewielki budyneczek, którego przeznaczenie anonsują z daleka owalne piwne szyldy. Na jedynym stojącym przed sklepem, ukrytym w cieniu kolorowego parasola stoliku rozłożone są bloki rysunkowe i kredki. Skupiona mina pochylonej nad nimi kilkulatki pozwala się domyślać, że mam przed sobą co najmniej następczynię Olgi Boznańskiej. Obok siedzi starsza kobieta i coś dziewczynce tłumaczy. To mi przypomina, że są wakacje, i zapewne rodzice nie mając co zrobić z córką, podrzucili ją na przechowanie babci. Burzę ten twórczy niepokój, bo babcia okazuje się również sklepową.
Kupuję zapas picia i kilka bananów. Żeby się niepotrzebnie nie obciążać połowę zjadam na miejscu. Reszta będzie na potem. Czuję, że dziś mimo mało ambitnych szczytów na trasie z powodu temperatury łatwo nie będzie. Biorę więc jeszcze napój energetyczny i mieszam z wodą. Widząc to, przechodzący akurat obok miejscowy mówi:
AKAPIT– Panie, po co to nosić? Tam w górach tyle źródeł i taka dobra woda jest.
AKAPITUhm... Dobra... Wygląda co prawda na zorientowanego, ale moja mapa jest w tej kwestii mniej optymistyczna. Niby w pewnym oddaleniu od szlaku zaznaczone są jakieś cieki wodne, ale mając w pamięci nauczkę z dnia wczorajszego, wolę nie ryzykować latania z wyschniętym na wiór językiem w poszukiwaniu źródła. Jak to mówią: lepiej nosić...
AKAPITNiepostrzeżenie opuściłem Beskid Wyspowy. Wchodząc na Pasmo Glichowca znajdę się w obrębie zachodniego skraju Pogórza Wiśnickiego. Asfaltową dróżką wśród łąk i pól oraz luźno rozrzuconych zabudowań idę w górę. Gdy docieram do granicy lasu mijam jeszcze zgrupowanie kilku domów wyglądających na letniskowe. W końcu pogrążam się w zbawczym cieniu drzew. Niestety powodują one też kompletny brak widoczności w którymkolwiek kierunku. Coś za coś, jak to w życiu... Nawet z położonego na obszernej polanie przysiółka Sarnulki niewiele widać. Gdybym miał rzec, a nie skłamać, to Ta część trasy nie jest specjalnie ciekawa. Marsz grzbietem po często błotnistej i jak widać po śladach najprawdopodobniej rozjeżdżonej terenowym sprzętem drodze, jest mało ekscytujący. Zatem pominę szczegółowy opis nadmieniwszy jedynie, że w Paśmie Glichowca znajdują się trzy szczyty: Glichowiec (523 m n.p.m.), Ostrysz (507 m n.p.m.) i Trupielec (476 m n.p.m.). Ten ostatni swą nazwę zawdzięcza zapewne kurhanom ciałopalnym, których pozostałości można odnaleźć w rejonie Ostrysza i Trupielca właśnie. Według tablicy informacyjnej umieszczone przy szlaku pochodzą one z ok. VII-IX w.



...rozjeżdżonej terenowym sprzętem...

...północne stoki Kamiennika
AKAPITOkoło południa opuszczam lasy i wydostaje się na nieco bardziej odkryty teren. Widzę stąd północne stoki Kamiennika. To oznacza, że zbliżam się coraz bardziej do Myślenic. Tymczasem jednak przede mną Trzemeśnia. Na jej skraju zauważam ładny drewniany dom i rosnące wokół niego malwy. W takim domu, z takim widokiem chyba mógłbym zamieszkać. Tymczasem jednak pora znów rozejrzeć się za sklepem, bo zapasy wody się skurczyły.
AKAPITSklep jest, a jakże. Całkiem duży nawet. Do tego klimatyzowany, więc moment robienia zakupów przedłużam jak tylko mogę, bo słońce w dalszym ciągu jest niemiłosierne, jakby starało się z wszelką cenę odwieść mnie od dalszych planów. A te jeżeli wierzyć klasyfikacji Jerzego Kondrackiego wprowadzą mnie ponownie w obręb Beskidu Wyspowego. Jeżeli zaś wierzyć mapom i przewodnikom – Beskidu Makowskiego. Niebieski szlak poprowadzi mnie bowiem przez Krowią Górę (456 m n.p.m.), wieś Bulina i dalej trawersem Uklejnej do Myślenic. Są to tereny w pewnym sensie dobrze mi znane. Wielokrotnie bywając w Osieczanach, z racji posiadania tamże spłachetka ziemi szumnie zwanego działką, szwendałem się po okolicy. Wielokrotnie obiecywałem sobie przejść szlakiem, który tyle razy zdarzało mi się przecinać. W końcu dotrzymam tej obietnicy. Na tę okoliczność poza wodą nabywam puszkę cytrynowego Lecha. Po „obiedzie”, który mam zamiar zjeść w znajomych miejscach, wychylę mały toast.

...zauważam ładny drewniany dom...


Sklep w Trzemeśni
AKAPITOpuszczam Trzemeśnię, a po chwili już wiem dlaczego góra nazywa się Krowia. Spore stadko rogacizny pasie się u jej podnóży. Wspinaczka nie jest zbyt długa, ale upał daje się solidnie we znaki. Do tego ilość much jakby zaczyna przekraczać przeciętną. No tak, Krowia góra, krowy na pastwisku, krowie placki, krowie muchy... Wchodzę na znajome ścieżki. Zawsze przy takich okazjach szeroki uśmiech lokuje się na mojej twarzy i pojawiają się różne wspomnienia. Z zadumy wyrywa mnie dotarcie do czegoś co przy dużej dozie optymizmu można by nazwać grzbietem. Szlak skręca tu w lewo i zaczyna dość strome, ale za to krótkie podejście. Miałem zamiar zrobić w tym miejscu popas, ale długa wąska łąka, która sprawia wrażenie jakby ktoś planował wzdłuż niej poprowadzić wyciąg narciarski, jest zarośnięta zielskiem z gatunku barszczu i na miejsce do odpoczynku nadaje się średnio. Mogę jedynie spojrzeć na ładnie układające się w dali wzgórza, którymi dziś wiódł mnie niebieski szlak. Widzę całe pasmo Glichowca i wychylające  się  zza  niego  Grodzisko.  Nie  znalazłszy  tu

...góra nazywa się...

...Krowia

...pasmo Glichowca i wychylające  się  zza  niego  Grodzisko...
odpowiedniego miejsca idę dalej, choć kiszki coraz głośniej dopominają się swojego, wygrywając już nie marsze, ale całe symfonie. W końcu docieram w rejon szczytu i tu już mocno zdeterminowany głodem siadam pod pierwszym lepszym rosnącym przy ścieżce drzewem, wykorzystując jego pień jako oparcie. Świadomy że to mój ostatni posiłek na trasie, wyjadam wszystkie resztki. A na koniec chwila przyjemności. Lech Shandy, nawet lekko już wytrącony ze stanu pierwotnego schłodzenia, smakuje mi wyśmienicie. Tu słowo wyjaśnienia dla chmielowych ortodoksów – jest to moje, całkowicie nieobiektywne i być może niesłuszne przekonanie, ale lubię piwopodobne napoje o smaku cytrynowym i co mi zrobicie? :-p
AKAPITZ lekka posilony schodzę z Krowiej Góry do Buliny. Czeka mnie teraz ponad 1,5 km asfaltu, w dodatku mocno wspinającego się ku górze. W słońcu... Ufff...

Zdrówko!

Widok z północnych stoków Uklejnej. W środku Krowia Góra, po prawej pasmo Glichowca.
AKAPITNa szczęście w kolejności czeka droga bardziej leśna, choć i ta wkrótce przeistacza się w szeroką stokówkę trawersującą północne zbocza Uklejnej. Gdy w końcu szlak ją opuszcza, dalsza droga staje się nieprzechodnia (no bo skoro nieprzejezdna może być, to nieprzechodnia też, a co!). Wygląda, jakby od co najmniej kilkunastu lat ktoś lub coś (być może spływająca z góry woda) zarzucał ją czym tylko mógł. Kamieniami, gałęziami, pniakami i czym tam jeszcze. Najlepsze jest to, że szlak jakby tego nie zauważa i zamiast biegnącą równolegle w odległości kilkunastu metrów ścieżką uparcie prowadzi tym wyschniętym korytem. A znaki wyglądają na w miarę niedawno odmalowane.
AKAPITW końcu nieodwołalne opuszczam lasy Uklejnej i wychodzę na nadmyślenickie łąki. Zbliża się koniec mojej wędrówki. Pora się nieco ogarnąć i przepakować rzeczy, w końcu wracam do cywilizacji. Kijki nie będą mi już potrzebne, mocuję je więc do plecaka. Wyłuskuję wszystkie śmieci z wszelkich możliwych schowków. Nie będę ich wiózł do domu. W Myślenicach koszy jest pod dostatkiem, a tutejszym służbom komunalnym też trzeba dać zajęcie.

...dalsza droga staje się...

...nieprzechodnia

Łąki nad Myślenicami

Skompaktowany do podróży
AKAPITKilkanaście minut później przechodzę obok nowej hali sportowej na Zarabiu. Pamiętam jak w tym miejscu był kemping. Jeszcze jakieś 10 lat temu spędzali tu czas moi Rodzice. No cóż, Polacy zamiast uprawiać caravanning czy namioting ;-) wolą latać na egipskie czy tunezyjskie plaże, a zagranicznych gości nasza siermiężna oferta kempingowa nie była w stanie przyciągnąć. Nic zresztą dziwnego, bo był to standard rodem z początku lat 80 ub. wieku z obskurnymi sanitariatami i chyba niczym więcej. Poza ściśle turystycznymi rejonami nadmorskimi naprawdę trudno teraz znaleźć kemping z prawdziwego zdarzenia.
AKAPITTymczasem na budynku hali wisi wyświetlacz, na którym na zmianę pokazuje się godzina i temperatura powietrza. 16:23, 31 stopni...
Przechodzę mostem przez Rabę i strzelam selfie (sam nie wierzę, że mogłem napisać coś takiego). Woda w rzece ma bardzo niski stan. Deszczu z prawdziwego zdarzenia nie było od dawna. Bywałem w tym miejscu, gdy woda przypominała nie leniwie cieknącą rzeczułkę, ale szalejący żywioł o mleczno-kawowym kolorze, niosący z sobą zniszczenie oraz wszystko to, co tylko dało się po drodze porwać.
AKAPITIdę w tym upale przez miasto, zastanawiając się gdzie w Myślenicach jest przystanek z którego odjeżdżają busy do Krakowa. Odkąd na miejsce niegdysiejszego całkiem sporego dworca PKS  powstało

centrum handlowe, Myślenice nowego, takiego z prawdziwego zdarzenia się nie dorobiły. Mało tego, od długiego czasu trwa tu typowo polskie przeciąganie liny pomiędzy przewoźnikami, a właścicielem czegoś, co można najwyżej nazwać placem postojowym. Jak zwykle chodzi o pieniądze. Efekt jest taki, że busy zatrzymują się na różnych, nieco od siebie oddalonych przystankach, nawet jeśli jadą w tym samym kierunku. Tak jest też w przypadku jadących  do  Krakowa.

31 stopni...

Przechodzę mostem przez Rabę i ...
AKAPITJakiś czas krążę po mieście. W końcu sukces! Znalazłem przystanek. Po kilkunastu minutach przyjeżdża bus. Wsiadam. Kierowca chyba traktuje swój pojazd jako więcej niż tylko miejsce pracy. Wnioskuję tak nie tylko po tym, że piorunuje mnie wzrokiem i słyszę jego ciche syknięcie, gdy zawadzam przytroczonymi do plecaka kijkami o krawędź otworu drzwi. Otoczenie jego fotela jest obwieszone różnymi maskotkami i temu podobnymi gadżetami. Ale jest jednym z nielicznych kierowców, którzy podczas jazdy nie korzystają z telefonu.
AKAPITW domu tradycyjnie wita mnie tylko pies. Choć robi to od niechcenia. Nie żeby coś do mnie miał. Po prostu jest tak gorąco, że nie chce mu się zbytnio ruszać, by nie wytwarzać niepotrzebnie dodatkowego ciepła. A ja sobie przypominam, że za trzy dni lecimy do Norwegii i od razu robi mi się chłodniej...





...koniec
Beskid Wyspowy - lista wycieczek