wstęp Beskid Wyspowy - lista wycieczek Strona główna
dzień1 dzień2 dzień3

AKAPITNie wytrzymałem w domu zbyt długo, ale pogoda zapowiadała się tak pięknie... Do tego wyjazd do Norwegii był już dopięty niemal na 99%, a moje nerwy z wyjazdem tym związane napięte w co najmniej takim samym stopniu. By dać im trochę luzu, a głowę zmusić do myślenia o czymś innym, postanowiłem znowu dać dyla w góry. Tak jak najczęściej robię w wypadku planowania kilkudniowych wypraw, trasę ustaliłem metodą: „w kierunku domu”. Postanowiłem zwiedzić między innymi Pasmo Łososińskie oglądane po wielokroć z Mogielicy, rozciągające się pomiędzy Jeziorem Rożnowskim na wschodzie, a Łososiną Górną na zachodzie. Linia startu wypadła zatem właśnie w okolicy wymienionego wyżej jeziora.
Dzień 1,
8 lipca 2013 r.
Pasmo Lososińskie
AKAPITWyekwipowany na trzydniową wędrówkę jak zwykle przy takich okazjach podróż rozpoczynam na przystanku na Alejach Trzech Wieszczów. Nowosądecki autobus Szwagropolu przyjeżdża zgodnie z planem. Jest prawie pusty. Lokuje się w jego tyle i podziwiam przesuwający się za oknem barwny film. Coraz bardziej zaczynam doceniać uroki podróży, w czasie której nie muszę skupiać się nad tym, co dzieje się na drodze przede mną, a całą uwagę mogę poświęcić obrazom przesuwającym się za oknami. Pogoda dopisuje, można by nawet powiedzieć, że aż zanadto. Jest słonecznie i ciepło. Mam nadzieje, że nie nadejdzie jakaś fala upałów. Tego wolałbym uniknąć. Ludzie zamknięci w klimatyzowanych wnętrzach samochodów pędzą gdzieś przed siebie, a my spokojnym tempem podążamy autostradą A4 w kierunku wschodnim. Minąwszy Bochnię i Brzesko zjeżdżamy z autostrady kierując się na południe w stronę Nowego Sącza. W Łososinie Dolnej na tutejszym aeroklubowym lotnisku nie widzę żadnego ruchu. Wakacje, wspaniała lotna pogoda, a tu jakby wymarło... No cóż, w dobie kapitalizmu na szkolenie i latanie może sobie pozwolić tylko naprawdę zasobna w finanse młodzież.
AKAPITPowoli zaczynam się wiercić na miejscu. Niespecjalnie pamiętam tę trasę, ale wiem, że chcąc dostać się od razu na niebieski szlak (skądinąd ten sam, którym jakiś czas temu schodziłem z Modyni – jeden z najdłuższych szlaków w Polsce), już gdzieś niedaleko będę musiał wysiąść. Już gdzieś niedaleko, to znaczy dokładnie na przełęczy św. Justa, tuż przed prowadzącymi w dół malowniczymi serpentynami. To tam niebieski szlak przecina drogę Brzesko – Nowy Sącz. Prowadzi stąd na Jodłowiec (482 m n.p.m.), niewielkie wzniesienie, na którego stokach przed II wojną światową funkcjonowała szkoła szybowcowa. Zbieram zatem manatki i ruszam ku przodowi autobusu. Ku mojemu rozczarowaniu kierowca oświadcza, że na przystanku na przełęczy nie może się zatrzymać, ponieważ akurat on przystanku tam nie ma i groziłaby mu za to kara. Nie od dziś uważam, ze poziom paranoi jaki ogarnął wszelkie możliwe regulacje prawne dotyczące nie tylko transportu, sięga u nas zdecydowanie wyżej niż wszystkie góry razem wzięte, te na które mam zamiar dziś i nie tylko dziś się wspiąć. Mogę wysiąść dopiero w Tęgoborzu, a więc na dole po drugiej stronie przełęczy. Życie...
AKAPITOpuszczam autobus i od razu uderza we mnie fala ciepłego powietrza. No tak, autobus chyba też był klimatyzowany... Dość szybko rezygnuję z pomysłu cofnięcia się na przełęcz. Pieszy spacer odpada. Duży ruch na drodze pozbawionej choćby w miarę wygodnego pobocza zniechęciłby nawet bardzo zdeterminowanych. Na autobus jadący w tamtym kierunku się nie zanosi, poza tym już widzę ten wzrok kierowcy, gdy proszę o podwiezienie półtora kilometra... O finansowym aspekcie takiej przejażdżki nawet szkoda wspominać. Na stopa też niespecjalnie chce mi się czekać. A zatem mapa w rękę i pozostaje szybka korekta marszruty. Ta na szczęście nie jest zbyt skomplikowana. Pójdę po prostu doliną, drogą przez Świdnik, w którym powinienem trafić na szlak. Szybowisko na Jodłowcu odwiedzę sobie innym razem, a teraz pozdrowię je tylko z dołu. Reguluję paski plecaka, rozkładam kije i rozpoczynam wędrówkę. Początek zapowiada się mało atrakcyjnie, rzec by nawet można monotonnie. Po prostu asfalt, asfalt i jeszcze raz asfalt... I tak przez 7 kilometrów, z czego spory fragment pod górę. I to nie byle jaką górę, bo na tym asfaltowym odcinku wyrobię około 450 m różnicy poziomów. Zastanawiam się tylko czy skromny zapas wody jaki zabrałem wystarczy mi na przetrwanie. Na szczęście według mapy Pasmo Łososińskie obfituje w liczne strumienie mające swe źródła tuż pod jego grzbietem. W razie totalnej suszy będzie trzeba ich szukać.

...piekne niebieskie niebo...
AKAPITIdzie mi się dość dobrze. Lekki wiatr daję co nieco ochłody, a piękne niebieskie niebo przystrojone pojedynczymi kremowymi cumulusami powoduje ogólnie pozytywne nastawienie do otaczającej rzeczywistości. Do tego mamy sam początek wakacji. Mimo że tak określany czas już dawno przestał mnie obowiązywać, to jednak z jego nastaniem zawsze nabieram innego spojrzenia na świat. Mijam zabudowania Tęgoborza. Tu i ówdzie zza siatki wita mnie mniej lub bardziej (zwykle mniej) przyjaźnie miejscowy kundel, dla którego jedyną rozrywką jest straszenie mniej lub bardziej (zwykle bardziej) miejscowych przechodniów. Bo tych obcych chyba nie pojawia się tu zbyt wielu. Nawet w sezonie wakacyjnym.
AKAPITZgodnie z przewidywaniami po około 3 km marszu po jako tako płaskim terenie natrafiam na szlak. Jednocześnie droga skręca w lewo i zaczyna lekko wspinać się w górę. Za plecami zostaje Jodłowiec  i  widoczny  w  oddali  fragment  tafli  Jeziora  Rożnowskiego.  Po
kolejnym kilometrze szlak powraca na wcześniejszy zachodni kierunek i teraz już ostro razem z drogą pnie się w górę.  A  ja  razem  z  nimi.
Zabudowania rzedną. W pewnej chwili zauważam rosnące tuż przy drodze drzewo o charakterystycznej, miejscami czerwonawo pobłyskującej korze, eliptycznych zaostrzonych liściach i co najważniejsze – soczystych, słodkich owocach. Czereśnia, bo to o niej mowa, rozpina swe gałęzie nad przydrożnym rowem. Ale jak się uprzeć, to i z drogi można ich sięgnąć. A na gałęziach czernią się piękne i dojrzałe owoce. Zastanawiam się dlaczego nikt ich nie  zbiera.

Za plecami zostaje Jodłowiec...

Sięgać trzeba coraz wyżej i wyżej
Nikt chyba nie ma nawet takiego zamiaru, bo na ziemi sporo jest już spadów. Postanawiam ulżyć biednemu drzewu, a sobie uzupełnić nieco nadwątlone zapasy wody, cukru i błonnika. Trochę się muszę nagimnastykować, bo gałęzie są jednak dość wysoko. W dodatku jedną ręką trzeba sprężystą gałąź ściągnąć i przytrzymać, a drugą jednocześnie obierać z owoców i od razu kierować je do konsumpcji. Ale smakują wybornie. Soczyste, słodkie... no po prostu w sklepie takich nie dostaniecie nawet płacąc MasterCard. Dobrych kilka minut zabiera mi sięganie do coraz to wyżej rosnących owoców na przemian z pluciem ich pestkami na odległość. W końcu uznaję, że szpakom też trzeba coś zostawić i ruszam dalej. Droga wchodzi teraz w las. Choć wysokie słońce i tu dociera, to jednak można znaleźć nieco cienia. Kurcze, tu naprawdę jest stromo. Dochodzę do wsi Skrzętla-Rojówka. Przechodząc obok zarośniętego krzaczorami i poprzecinanego wądołami podwórka słyszę odgłos charakterystyczny dla taczki z nie nasmarowaną osią. Po chwili pisk zostaje zagłuszony przez brzęk osypujących się (zapewne do jednego z rowów) pustych butelek. Czyżby małe sprzątanie? Po intensywności dźwięku można wnioskować, że zbiory były naprawdę pokaźne. Od razu przypomina mi się ukraińska zakarpacka wioska, gdzie w podobny sposób pozbywano się śmieci wyrzucając je do rzeki. Czyli aby tylko za płot. Tu wystarczył nawet obręb własnego podwórka. Byle krzaki zasłoniły...

Kaplica Matki Bożej Częstochowskiej
AKAPITZa Skrzętlą droga robi się jeszcze bardziej stroma. Po asfalcie wyraźnie widać, że zimą podjazd pod górę do najłatwiejszych nie należy. Tu i ówdzie zdobią go żłobione ślady zimowego buksowania samochodowych kół. No ale było nie było, to Babia Góra jest. Co prawda to nie ta najbardziej wszystkim znana królowa polskich Beskidów i ma tylko 728 m n.p.m., ale nazwę zacną posiada. W dodatku tuż pod jej szczytem stoi pokaźnych rozmiarów kaplica Matki Bożej Częstochowskiej. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to właśnie ze względu na kaplicę pociągnięto do tego miejsca asfalt. Dalej droga wygląda już bardziej swojsko, czyli gruntowo. Po południowej stronie ukazuje się w oddali pasmo Radziejowej z Przehybą. Widoczność nie jest rewelacyjna, ale nie narzekam. Choć Tatr nie widać, bo dalsze widoki przykrywają delikatne mgiełki, to jednak i bliższa perspektywa prezentuje piękne krajobrazy.
Piękne i co najważniejsze dla mnie do tej pory nieznane. A na wprost pyszni się Jaworz (921 m n.p.m.) Na dużej polanie pod jego szczytem stoi wieża widokowa. Znów odzywa się moje malkontenctwo, ale usytuowanie jej akurat w tym miejscu minęło się chyba z celem o dobre kilkaset metrów, jakie dzielą ją od wierzchołka góry. Polana, na której wieża stoi, sama w sobie daje możliwość dalekich obserwacji, natomiast połowa horyzontu i tak jest przesłonięta szczytem Jaworza. Ale skoro wieża już jest, to na nią wejdę. A co! Plecak zostawiam pod stojącą u stóp drewnianej konstrukcji wiatą i wdrapuję się na drabinki. Po drodze napotykam na humorystyczne ostrzeżenie. No cóż, z racji samotnej wyprawy nic mi chyba nie grozi. Widoki są dość podobne jak z dołu. Nic to. Dla mnie to i tak terra incognita. Tak daleko na północ i wschód w Beskidach dotąd nie byłem. Bardziej na wyczucie i bazując na ogólnej wiedzy geograficznej odnajduję pasmo Radziejowej. Na wschód od niego rozciąga się zapewne pasmo Jaworzyny Krynickiej, gdzieś na zachodzie majaczy pewnie Lubań i pozostałe szczyty Gorców, w nieco zaś bliższe perspektywie południowo wschodnie rubieże Beskidu Wyspowego. Wiem jedno – Mogielicy stąd nie widać. Jej kształt rozpoznałbym chyba z każdej perspektywy.

Na horyzoncie Pasmo Radziejowej

Wieża pod Jaworzem


Panorama z wieży widokowej pod Jaworzem
Jeżeli chcesz zobaczyć pełny opis panoramy - KLIKNIJ
AKAPITJako że pora obiadowa nastała, decyduję się na zjedzenie części kanapek przygotowanych na drogę. Schodzę jednak na dół. Mimo słońca, wiatr na górze powoduje że robi mi się chłodno. Kilka minut po godzinie 13 ruszam dalej.  Szlak  kryje  się  teraz  w  lesie. I  niestety


Od lewej Modyń, Ostra i Cichoń, na horyzoncie najwyższy Gorc, dalej Jaworzyna Kamienicka i Kudloń po prawej

tak właśnie będzie wyglądała lwia część drogi w dniu dzisiejszym. Kilka minut później wchodzę na szczyt Jaworza. Prócz informacyjnej tablicy z bardzo stylowym i regionalnie tematycznym strzałkowym wskaźnikiem jest tu coś w rodzaju kopca usypanego czy raczej ułożonego z płaskich kamieni poprzekładanych ziemią. Konia z rzędem temu kto powie, co autor miał na myśli...
AKAPITTeraz szlak przebiega grzbietem i właściwie płasko. Idzie mi się całkiem przyjemnie, zważywszy, że wysoka buczyna porastająca grzbiet daje sympatyczny, błyskający metaliczną zielenią liści cień. Niedługo za Jaworzem spotykam samotnego turystę. Starszy pan z małym

...regionalnie tematycznym wskaźnikiem...

...co autor miał na myśli...

...błyskający metaliczną zielenią liści cień
plecaczkiem wygląda raczej na jednodniowego wycieczkowicza. Pozdrawiamy się z uśmiechem i idziemy dalej w przeciwnych kierunkach. Zastanawiam się przez chwilę iluż to wędrowców będzie mi dane spotkać na szlaku w trakcie tych kilku dni. Na pewno nie będą to tłumy, ale kogoś spotkam na pewno. W końcu mamy wakacje. (Aby rozwiać Twoje wątpliwości drogi Czytelniku powiem od razu, że to był jedyny w miarę typowy turysta na całej trzydniowej trasie. Dwie pozostałe osoby spotkane na szlakach to jeden cyklista i jedna pani nauczycielka przygotowująca marszobieg dla dzieciaków z kolonii.[przypis autora])
AKAPITOd czasu do czasu po jednej lub drugiej stronie grzbietu wyłania się niewielka polanka, a może raczej przecinka, z której można dokonać lustracji nieco dalszych perspektyw. Polanek jest jednak niewiele, a i widoki z nich stanowią zaledwie wąziutki wycinek rzeczywistości. Pozostaje uruchamiać wyobraźnię i starać się dopasowywać te puzzle do reszty luźno ułożonej gdzieś w pamięci. Konkluzja bywa podobna:
AKAPIT– Dobra, zrobię zdjęcie, a w domu sprawdzę co tam widać.
AKAPITGdy mijając maleńki przysiółek tuż pod szczytem Sałasza Zachodniego (868 m n.p.m.) robię jedną z takich "fotek w nieznane", zostaję opadnięty przez zgraję mocno kurduplastych, ale za to bardzo ambitnych szczekaczek. Nie są tu potrzebne ogrodzenia ani alarmy. Jazgot jaki z siebie wydobywają przedstawiciele psiej nacji, jest odwrotnie proporcjonalny do ich rozmiarów i postawi na nogi każdego w promieniu co najmniej kilometra. Uspokajająco tłumaczę im, że marnują czas i siły.
AKAPITDopiero gdy znajdę się za Sałaszem Zachodnim wcześniej zdeptawszy szczyt Sałasza Wschodniego lub prościej – Sałasza (909 m n.p.m.), pokażą się lepiej mi znane okolice, gdzie bezbłędnie rozpoznam – a jakże – Mogielicę oraz oczywiście jej sąsiadów: Ćwilin, Śnieżnicę i Łopień.

Przysiółek Sałasz Mały tuż pod szczytem Sałasza Zachodniego

Buczyna owocuje

Od lewej: Mogielica, Łopień i wyłaniający się zza niego Ćwilin, po prawej Śnieżnica
AKAPITTymczasem najwyższa pora rozglądnąć się za wodą. Zapasy zmalały do niemal zera, a przede mną jeszcze kawałek drogi. W dodatku bardzo chętnie ochłodziłbym się nieco i spłukał z siebie choć część trudów wędrówki. Przez chwilę analizuję mapę, po czym tuż przed Przełęczą pod Sałaszem odbijam nieco ze szlaku, celując w drogę po jej północnej stronie. Wedle mapy ta  droga  powinna  na  swoim

...zacierający swoje ślady...
biegu spotykać się ze strumieniem. Wszystko jest zgodnie z przewidywaniami. Strumień jest pokaźny na tyle, że udaje mi się nie tylko uzupełnić zapasy, ale i dokonać delikatnej ablucji. Nie ma jednak nic darmo – do strumienia trzeba było zejść z 500 m od trasy. I wrócić Ale to wszystko byłoby jeszcze do przełknięcia, gdyby nie fakt, że zaraz za przełęczą tuż przy szlaku odnajduję... pięknie obudowane źródełko. Nożeszszsz... Odwracam głowę i udaję, że go nie widzę... Tymczasem niepostrzeżenie niebieskie znaki zamieniam na zielone. Niebieska ścieżka sprowadziłaby mnie na południe do Limanowej, a potem przez Przełęcz pod Ostrą wyciągnęła na Modyń. A tam już przecież byłem. Zielone znaki zawiodą mnie natomiast w kierunku zachodnim do Łososiny Górnej. Na zalesionym grzbiecie mijam się z leśnym ciągnikiem zwożącym świeżo ścięty buczynowy pień. Ciągnie go niczym Indianin na koniu zacierający swoje ślady.
AKAPITOkoło godzinę później, gdy jestem już zniesmaczony ciągłym marszem przez gęsty las w końcu po północnej stronie pojawia się niewielka polana ze stojącym samotnie budynkiem. Nie wiem czy jest zamieszkały, ale wyraźnie prowadzą do niego przewody elektryczne. Zatrzymuję się na chwilę i podziwiam krajobraz. Przede mną rozciąga się Kamionna, a w oddali niepozorny grzbiet Łopuszy. Byłem!

Po lewej Kamionna, na horyzoncie Łopusze

Od lewej: Mogielica, Paproć i wystający zza niej Łopień, dalej Zęzów i Kostrza po prawej
AKAPITŚcieżka biegnąca dotąd grzbietem nagle wyraźnie odbija w dół w kierunku południowym. Tyle tylko, że nie wiać na niej znaków. Nie widać ich zresztą nigdzie. Dla pewności cofam się do ostatniego widzianego. No tak, wszystko gra, nie popełniłem żadnego błędu. Po prostu znaki znikły. Przez chwilę analizuję mapę i postanawiam zejść drogą. Przedzieranie się niknącą w oczach ścieżką przez gęstniejące krzaki średnio mi się uśmiecha. Parę kilometrów mam już za sobą, a i parę przede mną. Czas oszczędzać siły. Droga doprowadza mnie do stóp niskiego już w tym miejscu grzbietu. I trawersując obiera z grubsza właściwy kierunek. Ciekawe dokąd mnie doprowadzi? Zgodnie z przewidywaniami kilka minut później odnajduję szlak, który musiał prowadzić drugą stroną grzbietu bo spotykam go u jego północnego podnóża. Teraz idę asfaltem w dół pomiędzy zabudowaniami. Odzywają się miejscowe  szczekaczki.  Na  szczęście  gorąco  panujące  tu  na
dole nie zachęca ich do przejścia na bardziej bezpośrednie formy odstraszania i jest nadzieja że spodnie i łydki ocalę. Ruch i smród spalin na główniejszej drodze szybko przypominają mi, że cywilizacja to nie jest w tej chwili szczyt moich marzeń. No szczyt to może i nie, ale gdyby trafił się jaki sklep... Wszedłem do samego centrum Łososiny Górnej, więc nie powinno być z tym problemu. Musze zrobić mały zapas wody, a gdyby tak i coś do przekąszenia... Wchodzę do maleńkiego sklepiku w budynku remizy OSP. Kurcze, ciasno tu jak diabli. Analizuję czy więcej szkód poczynię zdejmując plecak, czy właśnie jeżeli go nie zdejmę. Rakiem cofam się ku drzwiom i zrzucam ciężar z pleców. Na szczęście prócz mnie i sprzedawczyń nie ma nikogo. Ordynuję sobie dwie drożdżówki oraz duży jogurt – to na teraz – i wodę mineralną, którą ściągam ze stojaka. Będzie na kolację i jutrzejsze śniadanie. Na ławce obok  dużej  kaplicy  robię  sobie  stołówkę.  Kilkanaście  minut  później  dochodzę  do

Remiza OSP w Łososinie Górnej
wniosku, że jeżeli nie ruszę zaraz, to nie ruszę w ogóle. Z bólem porzucam, więc słodkie (dosłownie i w przenośni) lenistwo i zarzuciwszy dobytek na plecy rozglądam się za szlakiem. To jego ostatnie metry. Doprowadza mnie tylko do stacji kolejowej, lub raczej do czegoś, co niegdyś było stacją kolejową, a pozostało tylko zarośniętym placykiem. Torowisko jest zapomniane, a główki szyn od dawna nie przetarte kolejowym kołem pokrywa ciemnobrązowa rdza. Tędy przyjdzie mi teraz przejść nieco ponad kilometr aż zagarnie mnie drugi już dziś szlak koloru niebieskiego i zaprowadzi na szczyt leżącej ponad Łososiną góry o sympatycznej nazwie Paproć. Maszerując po drewnianych podkładach zastanawiam się czy nie udałoby się umyć w przepływającej opodal rzece Łososinie. Krótkie oględziny brzegu zniechęcają mnie jednak skutecznie. Stromo jak diabli i niedostępnie, bo rzeka jest mocno uregulowana, a jedyne jako tako nadające się do zastosowania zejście do wody leży zaraz obok zabudowań. No nie będę się tu robił widowiska i negliżował przy ludziach, wcześniej zapewne łamiąc nogi przy schodzeniu. Dobra, idę dalej, problem mycia pozostaje jednak nierozwiązany. Temperatura i trudy wędrówki sprawiają, że cały się lepię. A bardzo, ale to bardzo tego nie lubię, o czym zresztą już zapewne wielokrotnie wspominałem. Zapas wody mam mizerny. Na umycie się nie wystarczy. Co prawda w plecaku niosę pustą dwulitrowa butelkę z przeznaczeniem na kąpielowy baniak, ale trzeba go gdzieś najpierw napełnić. Z mapy wynika, że szlak prowadząc pod górę powinien napotkać strumień. No cóż – rozpoznamy bojem. Za moimi plecami szyny zwężają się i zapewne, jak przystało na dwie proste równoległe, spotykają gdzieś w nieskończoności. Nieco bliżej niż ta niedościgniona wartość widzę zaliczone dziś Pasmo Łososińskie w niemal całej okazałości. W końcu napotykam swój nowy szlak. Prowadzi asfaltową wąską dróżką pnącą się coraz bardziej stromo pod górę. Po jej lewej stronie pojawia się głęboki i stromy jar, w którym jak mi się wydaje coś

Zapomniane torowisko

Za mną Pasmo Łososińskie

...spotykają się gdzieś w nieskończoności...

pobłyskuje i szemrze. Fajno, ale zejść tam to będzie sztuka nie lada. Może nie tyle zejść, bo z niewielką pomocą grawitacji ten manewr akurat zawsze się udaje, ale z powrotem może już nie być tak różowo. Na szczęście odnajduję miejsce, w którym nad niewielki strumyczek prowadzi wąska ścieżka. Krytycznym okiem oceniam wodę. Pić jej na pewno się nie odważę, ale do mycia powinna się nadać. Ran otwartych w końcu nie mam. W kilka minut napełniam swój baniaczek. Ze zdziwieniem zauważam, że brzegi strumienia umocnione są... starymi oponami. Ach ta legendarna polska pomysłowość i zaradność...  Nic się nie ma prawa zmarnować. A że przy okazji można się pozbyć śmieci z podwórka to sprawa osobna. Swoją drogą przy większych opadach ten maleńki w tej chwili strumyczek może się przeistaczać w niezły żywioł. Świadczą o tym rzeźbione wodą krawędzie jaru. Paproć ze swoimi 645 metrami n.p.m. może nie jest wybitnym wzniesieniem, ale jej stoki są dość strome. O czym zresztą zaraz będę się miał okazję przekonać na własnej skórze.
krwiopijców – komarów. Czekają tylko na sygnał do ataku. A takiego! Ruszam szparko przed siebie. Po chwili nieco mimochodem zaczynam czuć szczypanie w pachwinie. Super! Do tego wszystkiego się poobcierałem. Bokserki właśnie udowadniają swoją wyższość. Tyle że akurat ja ich nie mam. I w tym cały problem. W końcu opuszczam zdradziecki świerkowy las i wydostaje się na łąkę. Jej nachylenie niewiele odbiega od średniej, jaka obowiązywała w lesie, ale tu przynajmniej czuć lekki ruch powietrza, który szybko stara się mnie wysuszyć. Rzecz jasna kosztem temperatury. Obok samotnego gospodarstwa przechodzę do szczytowej, już płaskiej polany, na której wybudowano kaplicę pod wezwaniem Matki Boskiej Królowej Beskidów. Przy kaplicy stoi wysoki metalowy krzyż. Miejsce wydaje się być wręcz idealne na obozowisko. Obok kaplicy rozciąga się bowiem niewielka, ale równa łączka. Marzenie każdego namiotowego włóczykija. Nie kryję, że gdzieś tu właśnie miałem zamiar  zanocować.

Kaplica na szczycie Paproci
Przez kilka chwil się zastanawiam. Czy to nie będzie nadużycie z mojej strony? Czy nie naruszę spokoju Królowej Beskidów? Na wszelki wypadek tymczasem poszukam miejsc alternatywnych. Obok kaplicy jest też coś w rodzaju sporego parkingu i zadaszony stół. Ale na szutrze przecież spał nie będę. Problem w tym, że w miarę płaski teren jest tylko na samym grzbiecie. Zaraz obok, z obydwu stron biegnącej grzbietem drogi zaczyna się spadek. A ja wolałbym w nocy nie wyślizgnąć się z namiotu. Po dobrych kilkudziesięciu minutach oględzin (nie spieszyłem się, do zmroku daleko) w końcu wybieram miejsce w lesie 100 metrów od kaplicy. Ma wiele zalet. Przede wszystkim jest kompletnie niewidoczne dla ludzkiego oka. Las, a właściwie lasek, młody i gęsty przy brzegach, przestronny wewnątrz, gwarantuje maksimum prywatności i sporo miejsca na rozbicie namiotu. Mogę zatem, nie czekając swoim zwyczajem na zmrok, rozbić obóz. Jest w miarę równo, gruba warstwa igieł zapewnia odpowiednią miękkość podłoża, a iglasto-liściasty dach nad głową ochroni mnie przed wieczorną i poranną rosą. Igły szczelnie zaścielające podłoże i brak jakiejkolwiek niskiej roślinności dają też gwarancję, że nie zapragnie mnie tu odwiedzić żaden wredny kleszcz. Muszę tylko wyzbierać dokładnie szyszki i pousuwać gałązki zanim postawię tu swój dom. Ale najpierw organizuję kąpiel. Zanim całkowicie ostygnę i mi się odechce. Z samym myciem tez musze się sprężać, bo watahy wygłodniałych komarów za nic mają sobie moje wymachiwanie nad głową ręcznikiem. Zaraz potem zaczynam sobie organizować kolację. Mam ochotę na gorącą herbatę do kanapek. Coś mnie tknęło i przed nalaniem wody garnka próbuję jej. O szlag trafił! Ma zapach i smak czarnej porzeczki, a do tego jest słodka. Pięknie! W sklepie nie zwróciłem uwagi bo etykietka była mniej więcej (jak powszechnie wiadomo, „mniej więcej” robi bardzo podobną różnicę jak „prawie”) taka jak na zwykłej, a sama woda jest idealnie bezbarwna. Czerwień truskawki, czy żółć cytryny na etykiecie zapewne bym wyłowił. Porzeczki na obrazku jakoś mi umknęły, a o istnieniu wody o tym smaku do tej pory nie wiedziałem. Rezygnuję z herbaty. Nie przekonuje mnie w tym smaku. W dodatku garnek będzie się lepił od cukru, a nie mam go już czym opłukać. Kanapki popijam po prostu tą słodką wodą. Dobrze, że nie kupiłem dwóch butelek z myślą o poświęceniu jednej z nich na mycie...
AKAPITW międzyczasie drogą biegnącą opodal mojej sypialni przejeżdża kilka samochodów. Zatrzymują się na przykaplicznym parkingu. Słyszę, że wysiadło z nich co najmniej kilka osób. A może nawet więcej niż kilka. Z głośnych rozmów i śmiechów wnoszę, że to raczej młodzi ludzie. Ze strzępków zdań, które do mnie dolatują wnioskuję, że to uczniowie i najprawdopodobniej świętują początek wakacji. Zaś odgłosy dźwięczącego szkła wydają się aż nadto dobitnie wskazywać, że nie przyjechali się tu modlić, a podziwianie widoków będzie tylko dodatkiem do bardziej przyziemnych rozrywek. A ja się naiwnie zastanawiałem czy nie obrażę Królowej Beskidów, rozbijając namiot obok jej domu...


Po drugiej stronie doliny leży Kamionna i Pasierbecka Góra

Home, sweet home...

Jutrzejszy cel pośredni - Kostrza
AKAPITZbliża się wieczór, złota, ale coraz bardziej wpadająca w czerwień słoneczna tarcza chowa się z wolna za sąsiednim wzgórzem, póki co siejąc dookoła ciepłym miękkim blaskiem. Wiatr ustał. Dolinę zaczynają zasnuwać pierwsze nieśmiałe białe pasemka wieczornej mgły. Niebo z wolna ciemnieje, a horyzont przechodzi z pomarańczu w róż, a nawet fiolet. W dali ukazują się światła miasta. To wschodnie krańce Krakowa. Czerwienią się lampy na kominach elektrociepłowni w Łęgu. Nagle zauważam unoszący się nisko nad trawą jasny, świecący zielonkawo punkcik. Po chwili drugi, jeszcze jeden, i jeszcze. To świętojańskie świetliki wyległy na wieczorne łowy. Jest ich naprawdę sporo. Uśmiecham się, bo już dobrych kilkanaście lat ich nie spotkałem.
AKAPITSnuję się jeszcze czas jakiś po łące, bo i tak póki co ze spania będą nici. Wesoła kompania bawi się w najlepsze tuż obok podświetlonego silnymi lampami białego krzyża kontrastującego teraz z ciemnym wieczornym niebem. Śmiechom i głośnym krzykom nie pozbawionym mniej literackich wtrąceń nie ma końca. Płonie również ognisko, a z samochodowego radia dobiegają dźwięki muzyki w stylu bardziej dyskotekowym niż modlitewnym – jednym słowem atmosfera daleka jest od powagi i skupienia, jakie przysługiwać chyba powinno temu miejscu. Ale nie mnie to oceniać. To nie moje miejsce.



AKAPITW końcu zmęczony kładę się z nadzieją, że zapas płynów kiedyś w końcu musi się wyczerpać i zmęczona młodzież rozjedzie się do domów. Krótka refleksja przed zaśnięciem: ciekawe czy choć kierowcy będą trzeźwi?
AKAPITZasypiam koło północy ze stoperami w uszach. Zresztą impreza chyba też już się skończyła bo głosy ucichły. A może to tylko moja świadomość przeniosła się w inny wymiar.
następny dzień
Beskid Wyspowy - lista wycieczek