AKAPITNie
wytrzymałem w domu zbyt długo, ale pogoda zapowiadała się tak
pięknie... Do tego wyjazd do Norwegii był już dopięty niemal na 99%, a
moje nerwy z wyjazdem tym związane napięte w co najmniej takim samym
stopniu. By dać im trochę luzu, a głowę zmusić do myślenia o czymś
innym, postanowiłem znowu dać dyla w góry. Tak jak
najczęściej
robię w wypadku planowania kilkudniowych wypraw, trasę ustaliłem
metodą: „w kierunku domu”. Postanowiłem zwiedzić
między
innymi Pasmo Łososińskie oglądane po wielokroć z Mogielicy,
rozciągające się pomiędzy Jeziorem Rożnowskim na wschodzie, a Łososiną
Górną na zachodzie. Linia startu wypadła zatem właśnie w
okolicy
wymienionego wyżej jeziora.
|
|
Dzień 1,
8 lipca 2013 r.
Pasmo Lososińskie |
|
|
AKAPITWyekwipowany
na trzydniową wędrówkę jak zwykle przy takich okazjach
podróż rozpoczynam na przystanku na Alejach Trzech
Wieszczów. Nowosądecki autobus Szwagropolu przyjeżdża
zgodnie z
planem. Jest prawie pusty. Lokuje się w jego tyle i podziwiam
przesuwający się za oknem barwny film. Coraz bardziej zaczynam doceniać
uroki podróży, w czasie której nie muszę skupiać
się nad
tym, co dzieje się na drodze przede mną, a całą uwagę mogę poświęcić
obrazom przesuwającym się za oknami. Pogoda dopisuje, można by nawet
powiedzieć, że aż zanadto. Jest słonecznie i ciepło. Mam nadzieje, że
nie nadejdzie jakaś fala upałów. Tego wolałbym uniknąć.
Ludzie
zamknięci w klimatyzowanych wnętrzach samochodów pędzą
gdzieś
przed siebie, a my spokojnym tempem podążamy autostradą A4 w kierunku
wschodnim. Minąwszy Bochnię i Brzesko zjeżdżamy z autostrady kierując
się na południe w stronę Nowego Sącza. W Łososinie Dolnej na tutejszym
aeroklubowym lotnisku nie widzę żadnego ruchu. Wakacje, wspaniała lotna
pogoda, a tu jakby wymarło... No cóż, w dobie kapitalizmu na
szkolenie i latanie może sobie pozwolić tylko naprawdę zasobna w
finanse młodzież.
AKAPITPowoli
zaczynam się wiercić na miejscu. Niespecjalnie pamiętam tę trasę, ale
wiem, że chcąc dostać się od razu na niebieski szlak (skądinąd ten sam,
którym jakiś czas temu schodziłem z Modyni – jeden
z
najdłuższych szlaków w Polsce), już gdzieś niedaleko będę
musiał
wysiąść. Już gdzieś niedaleko, to znaczy dokładnie na przełęczy św.
Justa, tuż przed prowadzącymi w dół malowniczymi
serpentynami.
To tam niebieski szlak przecina drogę Brzesko – Nowy Sącz.
Prowadzi stąd na Jodłowiec (482 m n.p.m.), niewielkie wzniesienie, na
którego stokach przed II wojną światową funkcjonowała szkoła
szybowcowa. Zbieram zatem manatki i ruszam ku przodowi autobusu. Ku
mojemu rozczarowaniu kierowca oświadcza, że na przystanku na przełęczy
nie może się zatrzymać, ponieważ akurat on przystanku tam nie ma i
groziłaby mu za to kara. Nie od dziś uważam, ze poziom paranoi jaki
ogarnął wszelkie możliwe regulacje prawne dotyczące nie tylko
transportu, sięga u nas zdecydowanie wyżej niż wszystkie
góry
razem wzięte, te na które mam zamiar dziś i nie tylko dziś
się
wspiąć. Mogę wysiąść dopiero w Tęgoborzu, a więc na dole po drugiej
stronie przełęczy. Życie...
AKAPITOpuszczam
autobus i od razu uderza we mnie fala ciepłego powietrza. No tak,
autobus chyba też był klimatyzowany... Dość szybko rezygnuję z pomysłu
cofnięcia się na przełęcz. Pieszy spacer odpada. Duży ruch na drodze
pozbawionej choćby w miarę wygodnego pobocza zniechęciłby nawet bardzo
zdeterminowanych. Na autobus jadący w tamtym kierunku się nie zanosi,
poza tym już widzę ten wzrok kierowcy, gdy proszę o podwiezienie
półtora kilometra... O finansowym aspekcie takiej
przejażdżki
nawet szkoda wspominać. Na stopa też niespecjalnie chce mi się czekać.
A zatem mapa w rękę i pozostaje szybka korekta marszruty. Ta na
szczęście nie jest zbyt skomplikowana. Pójdę po prostu
doliną,
drogą przez Świdnik, w którym powinienem trafić na szlak.
Szybowisko na Jodłowcu odwiedzę sobie innym razem, a teraz pozdrowię je
tylko z dołu. Reguluję paski plecaka, rozkładam kije i rozpoczynam
wędrówkę. Początek zapowiada się mało atrakcyjnie, rzec by
nawet
można monotonnie. Po prostu asfalt, asfalt i jeszcze raz asfalt... I
tak przez 7 kilometrów, z czego spory fragment pod
górę.
I to nie byle jaką górę, bo na tym asfaltowym odcinku
wyrobię
około 450 m różnicy poziomów. Zastanawiam się
tylko czy
skromny zapas wody jaki zabrałem wystarczy mi na przetrwanie. Na
szczęście według mapy Pasmo Łososińskie obfituje w liczne strumienie
mające swe źródła tuż pod jego grzbietem. W razie totalnej
suszy
będzie trzeba ich szukać. |
...piekne
niebieskie niebo...
|
|
AKAPITIdzie
mi się dość dobrze. Lekki wiatr daję co nieco ochłody, a piękne
niebieskie niebo przystrojone pojedynczymi kremowymi cumulusami
powoduje ogólnie pozytywne nastawienie do otaczającej
rzeczywistości. Do tego mamy sam początek wakacji. Mimo że tak
określany czas już dawno przestał mnie obowiązywać, to jednak z jego
nastaniem zawsze nabieram innego spojrzenia na świat. Mijam zabudowania
Tęgoborza. Tu i ówdzie zza siatki wita mnie mniej lub
bardziej
(zwykle mniej) przyjaźnie miejscowy kundel, dla którego
jedyną
rozrywką jest straszenie mniej lub bardziej (zwykle bardziej)
miejscowych przechodniów. Bo tych obcych chyba nie pojawia
się
tu zbyt wielu. Nawet w sezonie wakacyjnym.
AKAPITZgodnie
z przewidywaniami po około 3 km marszu po jako tako płaskim terenie
natrafiam na szlak. Jednocześnie droga skręca w lewo i zaczyna lekko
wspinać się w górę. Za plecami zostaje Jodłowiec i
widoczny w oddali fragment
tafli
Jeziora Rożnowskiego. Po
|
kolejnym
kilometrze szlak powraca na wcześniejszy zachodni
kierunek i teraz już ostro razem z drogą pnie się w górę.
A ja razem z
nimi. |
Zabudowania
rzedną. W pewnej chwili zauważam rosnące tuż przy drodze drzewo o
charakterystycznej, miejscami czerwonawo pobłyskującej korze,
eliptycznych zaostrzonych liściach i co najważniejsze –
soczystych, słodkich owocach. Czereśnia, bo to o niej mowa, rozpina swe
gałęzie nad przydrożnym rowem. Ale jak się uprzeć, to i z drogi można
ich sięgnąć. A na gałęziach czernią się piękne i dojrzałe owoce.
Zastanawiam się dlaczego nikt ich nie zbiera.
|
Za
plecami zostaje Jodłowiec...
|
|
Sięgać trzeba coraz wyżej i wyżej
|
|
Nikt
chyba nie ma nawet takiego zamiaru, bo na ziemi sporo jest już
spadów. Postanawiam ulżyć biednemu drzewu, a sobie uzupełnić
nieco nadwątlone zapasy wody, cukru i błonnika. Trochę się muszę
nagimnastykować, bo gałęzie są jednak dość wysoko. W dodatku jedną ręką
trzeba sprężystą gałąź ściągnąć i przytrzymać, a drugą jednocześnie
obierać z owoców i od razu kierować je do konsumpcji. Ale
smakują wybornie. Soczyste, słodkie... no po prostu w sklepie takich
nie dostaniecie nawet płacąc MasterCard. Dobrych kilka minut zabiera mi
sięganie do coraz to wyżej rosnących owoców na przemian z
pluciem ich pestkami na odległość. W końcu uznaję, że szpakom też
trzeba coś zostawić i ruszam dalej. Droga wchodzi teraz w las. Choć
wysokie słońce i tu dociera, to jednak można znaleźć nieco cienia.
Kurcze, tu naprawdę jest stromo. Dochodzę do wsi
Skrzętla-Rojówka. Przechodząc obok zarośniętego krzaczorami
i
poprzecinanego wądołami podwórka słyszę odgłos
charakterystyczny
dla taczki z nie nasmarowaną osią. Po chwili pisk zostaje zagłuszony
przez brzęk osypujących się (zapewne do jednego z rowów)
pustych
butelek. Czyżby małe sprzątanie? Po intensywności dźwięku można
wnioskować, że zbiory były naprawdę pokaźne. Od razu przypomina mi się
ukraińska zakarpacka wioska, gdzie w podobny sposób
pozbywano
się śmieci wyrzucając je do rzeki. Czyli aby tylko za płot. Tu
wystarczył nawet obręb własnego podwórka. Byle krzaki
zasłoniły... |
Kaplica Matki Bożej Częstochowskiej
|
|
AKAPITZa
Skrzętlą droga robi się jeszcze bardziej stroma. Po asfalcie wyraźnie
widać, że zimą podjazd pod górę do najłatwiejszych nie
należy.
Tu i ówdzie zdobią go żłobione ślady zimowego buksowania
samochodowych kół. No ale było nie było, to Babia
Góra
jest. Co prawda to nie ta najbardziej wszystkim znana
królowa
polskich Beskidów i ma tylko 728 m n.p.m., ale nazwę zacną
posiada. W dodatku tuż pod jej szczytem stoi pokaźnych
rozmiarów
kaplica Matki Bożej Częstochowskiej. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to
właśnie ze względu na kaplicę pociągnięto do tego miejsca asfalt. Dalej
droga wygląda już bardziej swojsko, czyli gruntowo. Po południowej
stronie ukazuje się w oddali pasmo Radziejowej z Przehybą. Widoczność
nie jest rewelacyjna, ale nie narzekam. Choć Tatr nie widać, bo dalsze
widoki przykrywają delikatne mgiełki, to jednak i bliższa perspektywa
prezentuje piękne krajobrazy.
|
Piękne
i co najważniejsze dla mnie do tej pory nieznane. A na wprost pyszni
się Jaworz (921 m n.p.m.) Na dużej polanie pod jego szczytem stoi wieża
widokowa. Znów odzywa się moje malkontenctwo, ale
usytuowanie
jej akurat w tym miejscu minęło się chyba z celem o dobre kilkaset
metrów, jakie dzielą ją od wierzchołka góry.
Polana, na
której wieża stoi, sama w sobie daje możliwość dalekich
obserwacji, natomiast połowa horyzontu i tak jest przesłonięta szczytem
Jaworza. Ale skoro wieża już jest, to na nią wejdę. A co! Plecak
zostawiam pod stojącą u stóp drewnianej konstrukcji wiatą i
wdrapuję się na drabinki. Po drodze napotykam na humorystyczne
ostrzeżenie. No cóż, z racji samotnej wyprawy nic mi chyba
nie
grozi. Widoki są dość podobne jak z dołu. Nic to. Dla mnie to i tak terra
incognita. Tak daleko na północ i
wschód w
Beskidach dotąd nie byłem. Bardziej na wyczucie i bazując na
ogólnej wiedzy geograficznej odnajduję pasmo Radziejowej. Na
wschód od niego rozciąga się zapewne pasmo Jaworzyny
Krynickiej,
gdzieś na zachodzie majaczy pewnie Lubań i pozostałe szczyty
Gorców, w nieco zaś bliższe perspektywie południowo
wschodnie
rubieże Beskidu Wyspowego. Wiem jedno – Mogielicy stąd nie
widać.
Jej kształt rozpoznałbym chyba z każdej perspektywy. |
Na horyzoncie Pasmo Radziejowej
|
|
Wieża pod Jaworzem
|
|
|
Panorama z wieży widokowej pod Jaworzem
Jeżeli chcesz zobaczyć pełny opis panoramy - KLIKNIJ
|
|
AKAPITJako
że pora obiadowa nastała, decyduję się na zjedzenie części kanapek
przygotowanych na drogę. Schodzę jednak na dół. Mimo słońca,
wiatr na górze powoduje że robi mi się chłodno. Kilka minut
po godzinie 13 ruszam dalej. Szlak
kryje się teraz w lesie. I
niestety |
|
Od lewej Modyń, Ostra i Cichoń, na horyzoncie najwyższy Gorc, dalej
Jaworzyna Kamienicka i Kudloń po prawej
|
|
|
tak
właśnie będzie wyglądała lwia część drogi w dniu dzisiejszym. Kilka
minut później wchodzę na szczyt Jaworza. Prócz
informacyjnej tablicy z bardzo stylowym i regionalnie tematycznym
strzałkowym wskaźnikiem jest tu coś w rodzaju kopca usypanego czy
raczej ułożonego z płaskich kamieni poprzekładanych ziemią. Konia z
rzędem temu kto powie, co autor miał na myśli...
AKAPITTeraz
szlak przebiega grzbietem i właściwie płasko. Idzie mi się całkiem
przyjemnie, zważywszy, że wysoka buczyna porastająca
grzbiet daje sympatyczny,
błyskający metaliczną zielenią liści cień. Niedługo
za Jaworzem spotykam samotnego turystę.
Starszy pan z małym |
...regionalnie
tematycznym wskaźnikiem...
|
|
...co
autor miał na myśli...
|
|
...błyskający
metaliczną zielenią liści cień
|
|
plecaczkiem
wygląda raczej na jednodniowego wycieczkowicza. Pozdrawiamy się z
uśmiechem i idziemy dalej w przeciwnych kierunkach. Zastanawiam się
przez chwilę iluż to wędrowców będzie mi dane spotkać na
szlaku w trakcie tych kilku dni. Na pewno nie będą to tłumy, ale kogoś
spotkam na pewno. W końcu mamy wakacje. (Aby rozwiać Twoje wątpliwości
drogi Czytelniku powiem od razu, że to był jedyny w miarę typowy
turysta na całej trzydniowej trasie. Dwie pozostałe osoby spotkane na
szlakach to jeden cyklista i jedna pani nauczycielka przygotowująca
marszobieg dla dzieciaków z kolonii.[przypis
autora])
AKAPITOd
czasu do czasu po jednej lub drugiej stronie grzbietu wyłania się
niewielka polanka, a może raczej przecinka, z której można
dokonać lustracji nieco dalszych perspektyw. Polanek jest jednak
niewiele, a i widoki z nich stanowią zaledwie wąziutki wycinek
rzeczywistości. Pozostaje uruchamiać wyobraźnię i starać się
dopasowywać te puzzle do reszty luźno ułożonej gdzieś w pamięci.
Konkluzja bywa podobna:
AKAPIT–
Dobra, zrobię zdjęcie, a w domu sprawdzę co tam widać.
AKAPITGdy
mijając maleńki przysiółek tuż pod szczytem Sałasza
Zachodniego (868 m n.p.m.)
robię jedną z takich "fotek w nieznane", zostaję opadnięty przez zgraję
mocno kurduplastych, ale za to bardzo ambitnych szczekaczek. Nie są tu
potrzebne ogrodzenia ani alarmy. Jazgot jaki z siebie wydobywają
przedstawiciele psiej nacji, jest odwrotnie proporcjonalny do ich
rozmiarów i postawi na nogi każdego w promieniu co najmniej
kilometra. Uspokajająco tłumaczę im, że marnują czas i siły.
AKAPITDopiero
gdy znajdę się za Sałaszem Zachodnim wcześniej
zdeptawszy szczyt Sałasza Wschodniego lub prościej – Sałasza
(909 m n.p.m.), pokażą się lepiej mi znane okolice, gdzie bezbłędnie
rozpoznam – a jakże – Mogielicę
oraz oczywiście jej sąsiadów: Ćwilin, Śnieżnicę i Łopień.
|
Przysiółek Sałasz Mały tuż pod szczytem Sałasza Zachodniego
|
|
Buczyna owocuje
|
|
Od lewej: Mogielica, Łopień i wyłaniający się zza niego Ćwilin, po
prawej Śnieżnica
|
|
AKAPITTymczasem
najwyższa pora rozglądnąć się za wodą. Zapasy zmalały do
niemal zera, a przede mną jeszcze kawałek drogi. W dodatku bardzo
chętnie ochłodziłbym się nieco i spłukał z siebie choć część
trudów
wędrówki. Przez chwilę analizuję mapę, po czym tuż przed
Przełęczą pod
Sałaszem odbijam nieco ze szlaku, celując w drogę po jej
północnej
stronie. Wedle mapy ta droga
powinna na swoim |
...zacierający
swoje ślady...
|
|
biegu
spotykać się ze
strumieniem. Wszystko jest zgodnie z przewidywaniami. Strumień jest
pokaźny na tyle, że udaje mi się nie tylko uzupełnić zapasy, ale i
dokonać delikatnej ablucji. Nie ma jednak nic darmo – do
strumienia trzeba było zejść z 500 m od trasy. I wrócić Ale
to
wszystko byłoby jeszcze do przełknięcia, gdyby nie fakt, że zaraz za
przełęczą tuż przy szlaku odnajduję... pięknie obudowane
źródełko. Nożeszszsz... Odwracam głowę i udaję, że go nie
widzę... Tymczasem niepostrzeżenie niebieskie znaki zamieniam na
zielone. Niebieska ścieżka sprowadziłaby mnie na południe do Limanowej,
a potem przez Przełęcz pod Ostrą wyciągnęła na Modyń. A tam już
przecież byłem. Zielone znaki zawiodą mnie natomiast w kierunku
zachodnim do Łososiny Górnej. Na zalesionym grzbiecie mijam
się
z leśnym ciągnikiem zwożącym świeżo ścięty buczynowy pień. Ciągnie go
niczym Indianin na koniu zacierający swoje ślady.
|
AKAPITOkoło
godzinę później, gdy jestem już zniesmaczony ciągłym marszem
przez gęsty las w końcu po północnej stronie pojawia się
niewielka polana ze stojącym samotnie budynkiem. Nie wiem czy jest
zamieszkały, ale wyraźnie prowadzą do niego przewody elektryczne.
Zatrzymuję się na chwilę i podziwiam krajobraz. Przede mną rozciąga się
Kamionna, a w oddali niepozorny grzbiet Łopuszy. Byłem! |
Po lewej Kamionna, na horyzoncie Łopusze
|
|
Od lewej: Mogielica, Paproć i wystający zza niej Łopień, dalej
Zęzów i Kostrza po prawej
|
|
AKAPITŚcieżka
biegnąca dotąd grzbietem nagle wyraźnie odbija w dół w
kierunku
południowym. Tyle tylko, że nie wiać na niej znaków. Nie
widać
ich zresztą nigdzie. Dla pewności cofam się do ostatniego widzianego.
No tak, wszystko gra, nie popełniłem żadnego błędu. Po prostu znaki
znikły. Przez chwilę analizuję mapę i postanawiam zejść drogą.
Przedzieranie się niknącą w oczach ścieżką przez gęstniejące krzaki
średnio mi się uśmiecha. Parę kilometrów mam już za sobą, a
i
parę przede mną. Czas oszczędzać siły. Droga doprowadza mnie do
stóp niskiego już w tym miejscu grzbietu. I trawersując
obiera z
grubsza właściwy kierunek. Ciekawe dokąd mnie doprowadzi? Zgodnie z
przewidywaniami kilka minut później odnajduję szlak,
który musiał prowadzić drugą stroną grzbietu bo spotykam go
u
jego północnego podnóża. Teraz idę asfaltem w
dół
pomiędzy zabudowaniami. Odzywają się miejscowe szczekaczki.
Na szczęście gorąco panujące
tu na |
dole
nie zachęca ich
do przejścia na bardziej bezpośrednie formy odstraszania i jest
nadzieja że spodnie i łydki ocalę. Ruch i smród spalin na
główniejszej drodze szybko przypominają mi, że cywilizacja
to
nie jest w tej chwili szczyt moich marzeń. No szczyt to może i nie, ale
gdyby trafił się jaki sklep... Wszedłem do samego centrum Łososiny
Górnej, więc nie powinno być z tym problemu. Musze zrobić
mały
zapas wody, a gdyby tak i coś do przekąszenia... Wchodzę do maleńkiego
sklepiku w budynku remizy OSP. Kurcze, ciasno tu jak diabli. Analizuję
czy więcej szkód poczynię zdejmując plecak, czy właśnie
jeżeli
go nie zdejmę. Rakiem cofam się ku drzwiom i zrzucam ciężar z
pleców. Na szczęście prócz mnie i sprzedawczyń
nie ma
nikogo. Ordynuję sobie dwie drożdżówki oraz duży jogurt
–
to na teraz – i wodę mineralną, którą ściągam ze
stojaka.
Będzie na kolację i jutrzejsze śniadanie. Na ławce obok dużej
kaplicy robię sobie
stołówkę.
Kilkanaście minut później
dochodzę
do
|
Remiza OSP w Łososinie Górnej
|
|
wniosku,
że jeżeli nie ruszę zaraz, to nie ruszę w ogóle. Z
bólem
porzucam, więc słodkie (dosłownie i w przenośni) lenistwo i zarzuciwszy
dobytek na plecy rozglądam się za szlakiem. To jego ostatnie metry.
Doprowadza mnie tylko do stacji kolejowej, lub raczej do czegoś, co
niegdyś było stacją kolejową, a pozostało tylko zarośniętym placykiem.
Torowisko jest zapomniane, a główki szyn od dawna nie
przetarte
kolejowym kołem pokrywa ciemnobrązowa rdza. Tędy przyjdzie mi teraz
przejść nieco ponad kilometr aż zagarnie mnie drugi już dziś szlak
koloru niebieskiego i zaprowadzi na szczyt leżącej ponad Łososiną
góry o sympatycznej nazwie Paproć. Maszerując po drewnianych
podkładach zastanawiam się czy nie udałoby się umyć w przepływającej
opodal rzece Łososinie. Krótkie oględziny brzegu zniechęcają
mnie jednak skutecznie. Stromo jak diabli i niedostępnie, bo rzeka jest
mocno uregulowana, a jedyne jako tako nadające się do zastosowania
zejście do wody leży zaraz obok zabudowań. No nie będę się tu robił
widowiska i negliżował przy ludziach, wcześniej zapewne łamiąc nogi
przy schodzeniu. Dobra, idę dalej, problem mycia pozostaje jednak
nierozwiązany. Temperatura i trudy wędrówki sprawiają, że
cały
się lepię. A bardzo, ale to bardzo tego nie lubię, o czym zresztą już
zapewne wielokrotnie wspominałem. Zapas wody mam mizerny. Na umycie się
nie wystarczy. Co prawda w plecaku niosę pustą dwulitrowa butelkę z
przeznaczeniem na kąpielowy baniak, ale trzeba go gdzieś najpierw
napełnić. Z mapy wynika, że szlak prowadząc pod górę
powinien
napotkać strumień. No cóż – rozpoznamy bojem. Za
moimi
plecami szyny zwężają się i zapewne, jak przystało na dwie proste
równoległe, spotykają gdzieś w nieskończoności. Nieco bliżej
niż
ta niedościgniona wartość widzę zaliczone dziś Pasmo Łososińskie w
niemal całej okazałości. W końcu napotykam swój nowy szlak.
Prowadzi asfaltową wąską dróżką pnącą się coraz bardziej
stromo
pod górę. Po jej lewej stronie pojawia się głęboki i stromy
jar,
w którym jak mi się wydaje coś |
Zapomniane torowisko
|
|
Za mną Pasmo Łososińskie
|
|
...spotykają
się gdzieś w nieskończoności...
|
|
|
pobłyskuje
i szemrze.
Fajno, ale zejść tam to będzie sztuka nie lada. Może nie tyle zejść, bo
z niewielką pomocą grawitacji ten manewr akurat zawsze się udaje, ale z
powrotem może już nie być tak różowo. Na szczęście odnajduję
miejsce, w którym nad niewielki strumyczek prowadzi wąska
ścieżka. Krytycznym okiem oceniam wodę. Pić jej na pewno się nie
odważę, ale do mycia powinna się nadać. Ran otwartych w końcu nie mam.
W kilka minut napełniam swój baniaczek. Ze zdziwieniem
zauważam,
że brzegi strumienia umocnione są... starymi oponami. Ach ta legendarna
polska pomysłowość i zaradność... Nic się nie ma prawa
zmarnować.
A że przy okazji można się pozbyć śmieci z podwórka to
sprawa
osobna. Swoją drogą przy większych opadach ten maleńki w tej chwili
strumyczek może się przeistaczać w niezły żywioł. Świadczą o tym
rzeźbione wodą krawędzie jaru. Paproć ze swoimi 645 metrami n.p.m. może
nie jest wybitnym wzniesieniem, ale jej stoki są dość strome. O czym
zresztą zaraz będę się miał okazję przekonać na własnej
skórze.
|
krwiopijców
– komarów. Czekają tylko na sygnał
do ataku. A takiego! Ruszam szparko przed siebie. Po chwili nieco
mimochodem zaczynam czuć szczypanie w pachwinie. Super! Do tego
wszystkiego się poobcierałem. Bokserki właśnie udowadniają swoją
wyższość. Tyle że akurat ja ich nie mam. I w tym cały problem. W końcu
opuszczam zdradziecki świerkowy las i wydostaje się na łąkę. Jej
nachylenie niewiele odbiega od średniej, jaka obowiązywała w lesie, ale
tu przynajmniej czuć lekki ruch powietrza, który szybko
stara
się mnie wysuszyć. Rzecz jasna kosztem temperatury. Obok samotnego
gospodarstwa przechodzę do szczytowej, już płaskiej polany, na
której wybudowano kaplicę pod wezwaniem Matki Boskiej
Królowej Beskidów. Przy kaplicy stoi wysoki
metalowy
krzyż. Miejsce wydaje się być wręcz idealne na obozowisko. Obok kaplicy
rozciąga się bowiem niewielka, ale równa łączka. Marzenie
każdego namiotowego włóczykija. Nie kryję, że gdzieś tu
właśnie miałem zamiar zanocować.
|
Kaplica na szczycie Paproci
|
|
Przez
kilka chwil się zastanawiam. Czy to nie będzie nadużycie z mojej
strony? Czy nie naruszę spokoju Królowej
Beskidów? Na wszelki wypadek tymczasem poszukam miejsc
alternatywnych. Obok kaplicy jest też coś w rodzaju sporego parkingu i
zadaszony stół. Ale na szutrze przecież spał nie będę.
Problem w tym, że w miarę płaski teren jest tylko na samym grzbiecie.
Zaraz obok, z obydwu stron biegnącej grzbietem drogi zaczyna się
spadek. A ja wolałbym w nocy nie wyślizgnąć się z namiotu. Po dobrych
kilkudziesięciu minutach oględzin (nie spieszyłem się, do zmroku
daleko) w końcu wybieram miejsce w lesie 100 metrów od
kaplicy. Ma wiele zalet. Przede wszystkim jest kompletnie niewidoczne
dla ludzkiego oka. Las, a właściwie lasek, młody i gęsty przy brzegach,
przestronny wewnątrz, gwarantuje maksimum prywatności i sporo miejsca
na rozbicie namiotu. Mogę zatem, nie czekając swoim zwyczajem na zmrok,
rozbić obóz. Jest w miarę równo, gruba warstwa
igieł zapewnia odpowiednią miękkość podłoża, a iglasto-liściasty dach
nad głową ochroni mnie przed wieczorną i poranną rosą. Igły szczelnie
zaścielające podłoże i brak jakiejkolwiek niskiej roślinności dają też
gwarancję, że nie zapragnie mnie tu odwiedzić żaden wredny kleszcz.
Muszę tylko wyzbierać dokładnie szyszki i pousuwać gałązki zanim
postawię tu swój dom. Ale najpierw organizuję kąpiel. Zanim
całkowicie ostygnę i mi się odechce. Z samym myciem tez musze się
sprężać, bo watahy wygłodniałych komarów za nic mają sobie
moje wymachiwanie nad głową ręcznikiem. Zaraz potem zaczynam sobie
organizować kolację. Mam ochotę na gorącą herbatę do kanapek. Coś mnie
tknęło i przed nalaniem wody garnka próbuję jej. O szlag
trafił! Ma zapach i smak czarnej porzeczki, a do tego jest słodka.
Pięknie! W sklepie nie zwróciłem uwagi bo etykietka była
mniej więcej (jak
powszechnie wiadomo, „mniej
więcej” robi bardzo podobną różnicę jak
„prawie”) taka jak na zwykłej, a sama
woda jest
idealnie bezbarwna. Czerwień truskawki, czy żółć cytryny na
etykiecie zapewne bym wyłowił. Porzeczki na obrazku jakoś mi umknęły, a
o
istnieniu wody o tym smaku do tej pory nie wiedziałem. Rezygnuję z
herbaty. Nie przekonuje mnie w tym smaku. W dodatku garnek będzie się
lepił od cukru, a nie mam go już czym opłukać. Kanapki popijam po
prostu tą słodką wodą. Dobrze, że nie kupiłem dwóch butelek
z
myślą o poświęceniu jednej z nich na mycie...
AKAPITW
międzyczasie drogą biegnącą opodal mojej sypialni
przejeżdża kilka samochodów. Zatrzymują się na
przykaplicznym parkingu. Słyszę, że wysiadło z nich co najmniej kilka
osób. A może nawet więcej niż kilka. Z głośnych
rozmów i śmiechów wnoszę, że to raczej młodzi
ludzie. Ze strzępków zdań, które do mnie dolatują
wnioskuję, że to uczniowie i najprawdopodobniej świętują początek
wakacji. Zaś odgłosy dźwięczącego szkła wydają się aż nadto dobitnie
wskazywać, że nie przyjechali się tu modlić, a podziwianie
widoków będzie tylko dodatkiem do bardziej przyziemnych
rozrywek. A ja się naiwnie zastanawiałem czy nie obrażę
Królowej Beskidów, rozbijając namiot obok jej
domu...
|
Po drugiej stronie doliny leży Kamionna i Pasierbecka Góra
|
|
Home, sweet home...
|
|
Jutrzejszy cel pośredni - Kostrza
|
|
AKAPITZbliża
się wieczór, złota, ale coraz bardziej wpadająca w czerwień
słoneczna tarcza chowa się z wolna za sąsiednim wzgórzem,
póki co siejąc dookoła ciepłym miękkim blaskiem. Wiatr
ustał. Dolinę zaczynają zasnuwać pierwsze nieśmiałe białe pasemka
wieczornej mgły. Niebo z wolna ciemnieje, a horyzont przechodzi z
pomarańczu w róż, a nawet fiolet. W dali ukazują się światła
miasta. To wschodnie krańce Krakowa. Czerwienią się lampy na kominach
elektrociepłowni w Łęgu. Nagle zauważam unoszący się nisko nad trawą
jasny, świecący zielonkawo punkcik. Po chwili drugi, jeszcze jeden, i
jeszcze. To świętojańskie świetliki wyległy na wieczorne łowy. Jest ich
naprawdę sporo. Uśmiecham się, bo już dobrych kilkanaście lat ich nie
spotkałem.
AKAPITSnuję
się jeszcze czas jakiś po łące, bo i tak póki co ze spania
będą nici. Wesoła kompania bawi się w najlepsze tuż obok podświetlonego
silnymi lampami białego krzyża kontrastującego teraz z ciemnym
wieczornym niebem. Śmiechom i głośnym krzykom nie pozbawionym mniej
literackich wtrąceń nie ma końca. Płonie również ognisko, a
z samochodowego radia dobiegają dźwięki muzyki w stylu bardziej
dyskotekowym niż modlitewnym – jednym słowem atmosfera daleka
jest od powagi i skupienia, jakie przysługiwać chyba powinno temu
miejscu. Ale nie mnie to oceniać. To nie moje miejsce. |
AKAPITW
końcu zmęczony kładę się z nadzieją, że zapas płynów kiedyś
w końcu musi się wyczerpać i zmęczona młodzież rozjedzie się do
domów. Krótka refleksja przed zaśnięciem: ciekawe
czy choć kierowcy będą trzeźwi?
AKAPITZasypiam
koło północy ze stoperami w uszach. Zresztą impreza chyba
też już się skończyła bo głosy ucichły. A może to tylko moja świadomość
przeniosła się w inny wymiar. |
|