Wstępu ciąg dalszy strona główna
dzień1 dzień2 dzień3


...poprzedni dzień

Dzień 3,
piątek, 7 lipca 2017 r.


[ 747 km / 6 pociągów ]
mapa


...że też chce jej się...
AKAPITZnów jestem szybszy. Wstaję 10 minut przed dzwonkiem. W pokoju prócz mnie nie ma nikogo. Zatem wszystko wskazuje na to, że goście wynieśli się wcześniej, a tylko obsługa jeszcze po nich nie posprzątała. Po raz kolejny śpiąc w wieloosobowej sali, miałem do dyspozycji prywatny pokój. Pakuję się szybko i wychodzę. Podsumowując, nocleg w tym miejscu jest jak najbardziej wart polecenia. Zwłaszcza w swojej aktualnej cenie. Do centrum są dosłownie dwa kroki, a na dworzec kolejowy 15 minut spacerem. Poza kilkoma drobnymi niedociągnięciami, które najczęściej spotyka się w tego typu obiektach, nie można się do niczego przyczepić. Jego przewagą nad podobnymi, w których spałem wcześniej, jest możliwość skorzystania z pralki oraz ręcznik w cenie pokoju.
AKAPITNa dworzec pójdę piechotą. Mam czas. W Parku Wieniawskiego tanecznym pas wita mnie zaklęta w drzewo baletnica. Że też chce się jej tak tańczyć od samego świtu. Nawet słońce dopiero co przetarło oczy i przegląda się w szybach biurowców. Jest naprawdę wczesny ranek. Puste ulice dopiero z wolna zaczynają budzić się do życia. Dziś jest piątek. Za kilka, kilkanaście godzin sytuacja będzie tu zapewne diametralnie inna.
AKAPITNa dworcu pierwsze kroki kieruję do kasy i podbijam Regiokarnet. Kroki kolejne kieruję do przejścia podziemnego ze znajomą już piekarnią. Nie ukrywam, ze sporą  nadzieją  na  otwartość  tejże.

Nadzieją nieśmiałą, bo pora jest jednak nieco egzotyczna. Kochająca swoje głupie dzieci matka jest mi dziś na szczęście przychylna. Kupuję zatem świeżutkie drożdżówki, które zaraz zjem na śniadanie. Mimo że do odjazdu pozostało jeszcze sporo czasu, mój pociąg już stoi przy peronie. Lokuję się w niemal pustym wnętrzu pomarańczowego “tygrysa”* i rozkładam jadalnię. Ruszamy zgodnie z planem. Jestem już najedzony, czy może raczej zapchany i zasłodzony. Poziom glukozy we krwi wzrasta gwałtownie, co powoduje lekką senność. Trochę przysypiam, trochę wyglądam oknem. Mijamy Kórnik, niedługo potem dojeżdżamy do Ostrowa Wielkopolskiego, gdzie następuje zmiana czoła pociągu*. W Kaliszu jedziemy dziwacznymi esami. Słońce zagląda do wagonu raz oknami z prawej, raz z lewej strony, jakby nie mogąc czegoś wypatrzyć.
AKAPIT– Mnie szukasz? Tu jestem – bawię się z nim w chowanego, kryjąc głowę w cieniu przed słonecznymi promieniami. W końcu linia się prostuje i słonko daje za wygraną. Jeszcze tylko Sieradz i Zduńska Wola, gdzie przecinamy magistralę węglową*. Dokładnie miesiąc temu
w niedalekim Szadku spędziłem półtora dnia, polując na towarowe składy jeżdżące po węglówce. Nie bez sukcesów. Najcenniejszym trofeum był niewątpliwie bombowiec* Lotosu. Do Łodzi Kaliskiej docieramy przed godziną 10. Mam tu 50 minut do następnej przesiadki. Postanawiam tym razem uzupełnić zapasy płynów. Idę do znajomego Carrefoura znalezionego przy okazji koncertu Deep Purple, na którym byliśmy z Mają w maju. Wracam tramwajem, bo czas się kurczy nieubłaganie. Łódź ma dość dobrze rozwiniętą sieć tramwajową, ale poruszający się po niej tabor z lekka zalatuje PRL-em. Właściwie standardem są tu wysokopodłogowe, wyposażone w laminatowe twarde siedzenia tramwaje typu 105N lub podobne, w Krakowie zwane “akwariami”. Tabor nowy jest także, ale na razie w dość ograniczonej liczbie.
AKAPITNa dworcu miła niespodzianka. Jakby w ramach rekompensaty za brak możliwości sfotografowania Linka w Ełku i Olsztynie teraz będę miał okazję nie tylko to nadrobić, ale także się nim przejechać. Nie będzie to jednak długa trasa. Pojadę ledwie do Łodzi Widzewa, gdzie czeka mnie kolejna zmiana składu. Na Kaliskiej południkowo zlokalizowanej stacji światło nie jest teraz najlepsze. Słońce świeci mocno, lecz nie z pożądanego kierunku. Liczę, że na Widzewie będzie lepiej, bo stacja jest tam ulokowana na osi wschód-zachód. Tymczasem wsiadam do wagonu  i  rozglądam  się  po  jego


...zalatuje PRL-em...

Link na Kaliskiej
wnętrzu. Muszę przyznać, że mi się podoba. Kolorystyka jest dość żywa z dominującą czerwienią i szarościami – barwami Polregio. Przy jednej z “czwórek” zlokalizowana jest “strefa małego podróżnika”. Stolik jest tu znacznie większy, a tapicerka foteli ma inny, bardziej dziecięcy wzór. Obecność strefy zaakcentowana jest także specjalną folią na okiennej szybie. W dodatku skład nie zasysa spalin do wnętrza. Za to duży plus. Oczywiście są też lekkie mankamenty. Z zewnątrz silnik mocno hałasuje. To niestety przywara spalinowych zespołów trakcyjnych. W środku jest na szczęście dużo ciszej. System informacji pasażerskiej także pozostawia to i owo do życzenia, ponieważ nie pokazuje najbliższej stacji, a jedynie całą trasę. Nieco utrudnia to pasażerom nawigację w podróży. Przejażdżka trwa ledwie kilkanaście minut, ale to wystarcza. Podoba mnie się ten Link! Wysiadam na Widzewie i robię mu jeszcze pożegnalne zdjęcie. Do zobaczenia gdzieś na szlaku!

wnętrze Linka

strefa małego podróżnika

...do zobaczenia gdzieś na szlaku...
AKAPITKolejny pociąg to “turbokibel” w Łódzkich barwach. Takim samym jechałem dwa dni temu z Częstochowy. Tym razem do Częstochowy nim wrócę. Im bardziej posuwamy się na południe, tym bardziej niebo pokrywa się chmurami. Nie wiem, jaka na zewnątrz panuje temperatura, bo klima w wagonie hula tak, że muszę ubrać polar. Jak się okazuje po krótkim spacerze, w innej części składu jest dokładnie odwrotnie. Postanawiam jednak nie zmieniać miejsca. Łatwiej się ubrać niż rozebrać.
AKAPITW Częstochowie mam zaplanowany zasłużony obiad. 40 minut, które pozostaje mi do kolejnego pociągu, powinno wystarczyć. Bar “U Matuli” jest przecież tuż obok dworca. Obiadowa pora sprawia jednak, że przez bar przechodzi właśnie apogeum fali klientów. Powoli tracę nadzieję, ale na szczęście kolejka posuwa się dość szybko. Z jedzeniem muszę się jednak spieszyć. Wracam na dworzec 6 minut przed odjazdem pociągu do Kielc. Niestety czeka mnie zawód. Zamiast spodziewanego świętokrzyskiego Impulsa ze skórzanymi fotelami czeka na mnie dwuczłonowy Elf. Raz, że wygodny znacznie mniej, dwa, że krótki, bo dwuwagonowy, a więc i o wolne miejsce będzie zdecydowanie ciężej. Z trudem znajduje chyba ostatnie miejsce przy oknie. Nie jest mi tu zbyt wygodnie, bo umieszczony dość blisko poprzedzający rząd foteli wymusza trzymanie nóg po lekkim skosie. Mam tylko cichą nadzieję, że znaczna część pasażerów wysiądzie na podczęstochowskich stacjach. Nie ma jednak tak dobrze. O ile faktycznie ludzi stopniowo nieco ubywa, o tyle jednak wszystkie w ogóle nieliczne w tym zespole, a będące w zasięgu wzroku “czwórki” pozostają cały czas zajęte. Postanawiam nie kombinować. Wytrzymam.
AKAPITMijamy stację w Juliance. Tutejszy dworzec, niegdyś okazały przedstawia sobą teraz marny widok opuszczonej ruiny. To tutaj miała miejsce jedna z najtragiczniejszych katastrof w dziejach polskiej kolei. W nocy z 2 na 3 listopada 1976 roku zderzyły się tu dwa pociągi pospieszne. Zderzenie to było dość nietypowe. Jeden z pociągów oczekiwał na stacji, aż wyprzedzi go drugi skład. Ten po wyprzedzeniu przejechał jeszcze około 10 kilometrów, po czym na podjeździe zatrzymał się i zaczął cofać z powrotem w kierunku stacji w Juliance. W wyniku tego uderzył ostatnim wagonem w lokomotywę stojącego tam w dalszym ciągu pierwszego składu. Zginęło wówczas 26 pasażerów, a 120 zostało rannych. Jak wynikało z ustaleń organów śledczych, przyczyną zdarzenia było zaśnięcie obsługi lokomotywy wyprzedzającego pociągu (pomocnik maszynisty był ponadto pod znacznym wpływem alkoholu) i niezauważenie przez nią faktu zatrzymania się i cofania składu, które z kolei było efektem ustawienia nastawnika  lokomotywy  w  pozycji  “bez

Budynek dworca w Juliance
prądu”, czyli po samochodowemu mówiąc, na jazdę na luzie. Dziś w miejscu katastrofy ustawiony jest krzyż upamiętniający to tragiczne wydarzenie.
AKAPITMyliłby się ten, kto pomyślałby, że jadę do Kielc. A figę! Wysiadam trzy stacje wcześniej w Górkach Szczukowskich. Tu przechodzę na przeciwległy peron i już po kilku minutach wsiadam do kolejnego składu jadącego w przeciwnym kierunku. Impuls powiezie mnie tym razem do Katowic. Bez sensu powiadacie? Dla kogo bez sensu, dla tego bez sensu. Dla mnie to po prostu kolejna okazja do przejechania się po CMK* i rzucenia okiem na znajome Kostkowice z fajnym zalewem. Bez sensu byłaby natomiast przesiadka w nieco wcześniejszej Czarncy, gdzie trasy pociągów się co prawda rozchodzą, ale wiązałoby się to z koniecznością godzinnego oczekiwania. Zgodnie z przewidywaniami mój nowy skład jest prawie pełny. Tak to już jest popołudniową porą na trasach wybiegających z większych miast. W dodatku dziś jest piątek. Pora masowych powrotów do domów. Siadam zatem na rozkładanym siedzeniu pod wieszakiem na rowery. Przeczekam. Jenak ku mojemu zdziwieniu nawet za Włoszczową w pociągu jest dalej pełno. Z trudem odnajduję miejsce przy oknie i to tyłem do kierunku jazdy. Chwilę potem przejeżdżamy obok kostkowickiego zalewu. Byliśmy tu z Darkiem i Ryśkiem oraz ich żonami zaledwie tydzień temu. Była z nami i żaglówka, choć łupinkę Darka trudno porównywać nawet do niewielkiej Sasanki. Widzę teraz sporo przyczep i namiotów. Miejsce to ma wiele zalet, ma jednak również jedną, za to poważną wadę – brak jakichkolwiek toalet. Ten brak powoduje, że już po kilku cieplejszych letnich dniach cała okolica zaczyna się piętrzyć papierem toaletowym użytym w wiadomych  celach. O oczywistej konieczności uważnego spoglądania pod nogi nawet nie wspominam. Aż dziw bierze, że właścicielowi terenu nie opłaca się pobierać choćby symbolicznych stawek za dzień, w zamian jednak stawiając choćby dwa toitoie.
AKAPITPlanowo dojeżdżamy do Katowic. To już ostatni punkt etapowy na mojej trasie. Gdyby się dało, pewnie pojechałbym przez Oświęcim. Jednak o tej porze nie ma już stamtąd kolejowego połączenia z Krakowem. Godzinę pozostałą do odjazdu ostatniego dziś krakowskiego pociągu spędzam na spacerze po centrum Katowic w poszukiwaniu czegoś nadającego się do jedzenia. Została mi jeszcze jedna drożdżówka z rana, ale może to nie wystarczyć. Tradycyjnie omijam dworcowe sieciówki. Nie mój to klimat, nie moje ceny, nie moje smaki. Zawijam za to do domu handlowego Skarbek. Niestety niczego akceptowalnego i tam nie znajduję. Może po prostu jest już zbyt późno? W końcu kupuję jakieś dietetyczne ryżowe wafle. Taki jadalny styropian. Podobnież zdrowy i nietuczący. Ten ostatni argument jest w moim przypadku mocno chybiony, ale jak się nie ma, co się lubi... Dla równowagi kupuję także piwo. Należy mi się, choć mam zamiar wypić je dopiero po powrocie do domu. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w ciągu tych trzech dni przejadę dokładnie 2000 km. Nie jest to może żaden rekord, ale za to jaka ładnie równa suma! No i okazja!
AKAPITBiało-niebieski Impuls, który gościnnie przyjmuje mnie w swoje progi na ten ostatni odcinek podróży do Krakowa, nie jest dziś tak pusty, jak zazwyczaj. Sporo w nim obcokrajowców. Jest piątek, w dodatku początek wakacji. Ludy ruszyły wędrować. Ze znalezieniem miejsca nie mam jednak problemu. Wobec długiego dnia niemal do samego Krakowa mogę przyglądać się postępom prac na katowickiej linii. Oszałamiających efektów nie widać, choć roboty powoli posuwają się do przodu. Podejrzewam, że niestety jeszcze bardzo długo przyjdzie mi w tak ślimaczym tempie kończyć moje kolejowe wojaże.
Podkrakowskie dolinki jurajskie skryły się za pasmami wieczornych mgieł. Słońce zaszło już jakiś czas temu. Niestety chodzi już spać coraz wcześniej. No nic. Byle do wiosny!



* - odnośniki z wyrażeń okraszonych gwiazdką prowadzą do wyjaśniającego ich znaczenie kolejowego leksykonu


następny dzień...