Wstęp Boka Kotorska Góry Durmitor Wybrzeże i nie tylko Strona główna
dzień5 dzień6 dzień7 dzień8 dzień1 dzień20 dzień11 dzień12 dzień13
dzień14
dzień15
dzień16-17


...poprzedni dzień
Dzień 16 – 17
23 – 24 sierpnia 2011 r.
mapa dnia

Na dworcu jesteśmy przed 8
AKAPITA więc to już dziś... Minęły dwa piękne tygodnie upalnego odpoczynku i wędrówek po słonecznej Czarnogórze. Pora wracać do rzeczywistości. Pora przypomnieć sobie o pracy (Basia) wybrać się do lekarza (autor). Pora przypomnieć sobie, że gdzieś daleko, półtora tysiąca kilometrów stąd na dalekiej północy ;-) czeka nasza nastoletnia latorośl i stęskniony czworonóg. Jednym słowem obowiązki, obowiązki, obowiązki...

Siedziba Zorana

Dworzec w Petrovaču
AKAPITWstajemy w minorowych nastrojach. Spakowani jesteśmy od wczoraj, pozostaje więc tylko zjeść śniadanie i przygotować kanapki na drogę. Żegnamy się z Zoranem. On też już wstał i jak zwykle przygotowuje się do wyjścia do całodziennej „zmiany” w kawiarnianym ogródku. Niespecjalnie skomplikowana forma relaksu, ale w końcu każdy ma prawo odpoczywać tak, jak lubi.
AKAPITNa dworcu autobusowym jesteśmy tuż -przed -8. -Wcześnie, -ale -do -Rafailovići
chcemy dotrzeć z zapasem czasu pozwalającym na sprostanie ewentualnym nieprzewidzianym trudnościom. Wsiadając do autobusu, rzucamy ostatnie, pożegnalne spojrzenie na Petrovač. Było miło. Do zobaczenia. Być może...
AKAPITWysiadamy na znanym już sobie przystanku koło mostu w Rafailovići. Przez chwilę zastanawiamy się czy czekać tu, na słonecznej patelni, czy zejść na dół pod hotel, w którym powinna być „nasza” grupa. Postanawiamy zejść. Problem polega jednak na tym, że nie ma tam nikogo, kto wyglądałby na Polaka szykującego się do powrotu. Trochę nas to dziwi, ale do orientacyjnej godziny odjazdu jest jeszcze kilkadziesiąt minut. Basia jednak na wszelki wypadek idzie zapytać w recepcji. I tu następuje pierwsze poważniejsze zaskoczenie: nikt nic nie wie, nie ma żadnej polskiej grupy. Konsternacja. W odwodzie mamy jeszcze numer telefonu do Pery, polskiego rezydenta biura podróży. Dzwonimy z komórki. Czy to brak roamingu, czy słaby zasięg, w każdym razie w słuchawce za każdym razem odzywa się komunikat informujący nas po angielsku, że połączenie nie może być zrealizowane. Już trochę nerwowo próbuję zmiany operatora. To samo. Sytuacja jest średnio śmieszna. W ostateczności zawsze zostaje nam powrót na przystanek i polowanie na autokar, który chcąc nie chcąc musi tamtędy przejechać. Tymczasem Basia wraca do recepcji i negocjuje możliwość wykonania rozmowy z telefonu stacjonarnego. W końcu się udaje. Udaje się także połączyć, ale telefon odbiera syn Pery, do tego nie mówiący po polsku. W -końcu -z -pomocą

chłopaka pracującego w hotelu jako pomagier do wszystkiego udaje im się dogadać, choć on z kolei nie mówi po angielsku. Chłopak po otrzymaniu telefonicznych instrukcji prowadzi nas na miejsce, gdzie faktycznie czeka grupa Polaków. Ufff... było nam już ciepło... Choć z drugiej strony to był świetny pretekst do pozostania tu na dłużej.
AKAPITKorzystając z tego, że autobusu jeszcze nie ma, robimy ostatnie owocowe zakupy na drogę. Brzoskwinie będą jak znalazł. Przed godziną 11 zjawia się furgonetka. Pojawia się też Pera. Pakujemy bagaże do furgonetki, a sami piechotą idziemy na mostek, gdzie stoi autobus. Na oko jest nawet nowszy od tego, którym przyjechaliśmy do Czarnogóry dwa tygodnie temu. Tym razem nie dostajemy miejsc na samym froncie, ale wręcz przeciwnie, na samym końcu. Choć właściwie sam koniec jest póki co pusty, a my siedzimy w ostatnim zajętym rzędzie. Przekrój grupy jest mniej więcej jednolity. Wszyscy to raczej typowi wczasowicze, którzy spędzili tu tydzień, opalając się na plaży. Nie bardzo będzie z kim zagadać, chociaż... jest jeszcze kilka wolnych miejsc. Niestety pasażerowie jadący tu z Polski nie popisali się, zostawiając w autobusie całą masę śmieci. Ale w końcu przecież nie ich autobus...
AKAPITMijamy lotnisko w Tivacie. Akurat do startu szykuje się samolot ukraińskiej czarterowej linii Wind Rose. Ciekawe dokąd leci. Wakacje się kończą, więc pewnie co zasobniejsi w kasę turyści wracają nim do domu.
AKAPITNad wzgórzami również tutaj widać unoszące się dymy. Ogień nie daje za wygraną, ale od długiego czasu panuje tu ogromna susza, a możliwości sprzętowe straży pożarnej są mocno ograniczone. Małe samoloty, które widzieliśmy w akcji wracając z Jezerskiego Vrhu, mimo że to wodnopłaty przystosowane do lądowania na wodzie, aby się zatankować wodą muszą lecieć na lotnisko w Podgoricy. Przynajmniej tak twierdzi Pera. To dość znacznie obniża ich sprawność. Zastanawiam się po co zatem są wyposażone w pływaki.
AKAPITPrzed przeprawą promową w Lepetani do autobusu dosiadają się kolejni pasażerowie. Pamiętamy ich z przed dwóch tygodni. Wysiedli w Budapeszcie i choć na oko byli pokrewnymi nam duszami, dzieliła nas wówczas cała długość autobusu. Teraz siedzimy w sąsiednich rzędach i mamy możliwość wymiany wrażeń z podróży. Podobnie jak my, skorzystali tylko z transportu, wybierając późniejsze zwiedzanie kraju na własną rękę. Tyle że my skupiliśmy się wyłącznie na Czarnogórze, oni siłą rzeczy również na Węgrzech i Serbii. Przez całą drogę z wyjątkiem przerwy na sen będziemy gaworzyć o różnych sprawach, żałując, że spotykamy się dopiero w drodze powrotnej. Narzekają, że o godzinie powrotu dowiedzieli się na tyle późno, że mieli czas tylko na szybkie spakowanie się i błyskawiczną podróż taksówką z Kotoru do Lepetani. A Pera chyba niespecjalnie się nimi przejmował, o ile w ogóle o nich pamiętał, wychodząc zapewne z założenia, że to nie jego problem. No cóż, mówi po polsku, ale to jednak Czarnogórzec... Na promie słyszę, jak trzem młodym dziewczynom opowiada kawał oddający bardzo wiernie charakter narodowy Czarnogórców. Sam jest go zresztą doskonale świadomy.



AKAPITKiedyś w Czarnogórze nastał wielki głód. Poddani nie mając co jeść, udali się do króla.
AKAPIT– Królu co robić? Głodujemy! Ziemia sucha, pola nie chcą rodzić, ptaki ziarno wyjadają, wiadra mamy dziurawe, nie możemy pól podlewać, pomrzemy tu wszyscy z głodu.
AKAPITKról się zafrasował, zadumał i po kilku dniach rozmyślań wymyślił, że najlepiej będzie jak wszyscy popełnią zbiorowe samobójstwo, skacząc ze skały w przepaść. Jak postanowił tak też mają zamiar uczynić. Udali się nad wysokie urwisko, stanęli gotowi na śmierć, ale w ostatniej chwili nadbiegł goniec królewski z ważną wiadomością:
AKAPIT– Królu Panie! Nie skaczcie! Z Serbii jedzie transport kukurydzy od zaprzyjaźnionego władcy. Jesteśmy uratowani!
AKAPIT– Zaraz, zaraz mój heroldzie, a ta kukurydza jest w kolbach czy już łuskana?
AKAPIT– W kolbach.
AKAPIT– W takim razie skaczemy!

AKAPITJak chyba wszystkie południowe nacje, Czarnogórcy nie są specjalnie pracowici, nad wszystko przedkładają odpoczynek i towarzystwo, do obowiązków zaś podchodzą w sposób bardzo swobodny.
AKAPITJedziemy wzdłuż wybrzeża, zbierając po drodze ostatnich pasażerów. Wszystko wskazuje na to, że jednak końcówka autobusu będzie wolna. To pozwala mieć nadzieję na choć krótki sen w nocy. Póki co trzeba się tak rozlokować, by ktoś inny nie wpadł na taki sam pomysł. „No bo co w końcu, kurcze blade!” – jak zapewne powiedziałby Mikołajek.
AKAPITPrzekraczamy granicę. Definitywnie i nieodwołalnie opuszczamy Czarnogórę. Piękny kraj, z ogromnym potencjałem turystycznym, ale mocno zaniedbany. Może jednak dzięki temu komercja nie zdążyła tu zapuścić swoich macek tak głęboko, jak uczyniła to w Chorwacji, do której właśnie na chwilę wjeżdżamy. Na chwilę, by z okna jadącego autobusu rzucić pożegnalne spojrzenie Dubrownikowi. Nie udało się tym razem zobaczyć go z bliska, ale nic straconego. Może kiedyś tu wrócimy. Chwila mija szybko i już jesteśmy w Neum – jedynym nadmorskim kurorcie należącym do Bośni i Hercegowiny. Tu zatrzymujemy się przed marketem. Kierowcy fundują nam dłuższy postój na zrobienie zakupów. Basia wydaje

...pożegnalne spojrzenie Dubrownikowi

W Neum

Ostatnia fotka z Adriatykiem w tle
resztki bilonu na maleńkie buteleczki z alkoholem (w domu okaże się on absolutnie niepijalny). Upał znów jest potworny, mimo że w międzyczasie słońce przesunęło się na godzinę 15, z ulgą więc wracamy do klimatyzowanego autobusu.Znów jedziemy Adriatycką Magistralą, by po kilku minutach ponownie znaleźć się na terenie Chorwacji. Teraz skręcamy na północ, by podążać w górę rzeki Neretvy, a najpierw jej żyzną i uprawną deltą. Po pół godzinie czeka nas kolejna granica i oto znowu jesteśmy w Bośni i Hercegowinie. 
AKAPITPrzejeżdżamy przez maleńkie miasteczko Počitelj, nad którym górują ruiny średniowiecznej tureckiej twierdzy wzniesionej na gruzach rzymskiego zamku. Miejscowość została poważnie zniszczona w czasie wojny w Bośni, a wielu jej mieszkańców wymordowano. Najbardziej ucierpiał meczet Hadži-Alija. Najpierw uszkodził go serbski ostrzał artyleryjski, a następnie został wysadzony przez wojsko chorwackie. Inne miejscowe zabytkowe obiekty także ucierpiały. Większość z nich w pierwszym dziesięcioleciu XXI wieku została zrekonstruowana. Obecnie miejscowość jest wpisana na listę zabytków UNESCO.

Delta Neretvy


Počitelj
AKAPITJedziemy przez teren zamieszkiwany przez różne grupy narodowościowe, etniczne i religijne. To te różnice były pośrednią przyczyną toczonych wojen. Obok siebie żyją tu społeczności katolików, muzułmanów i prawosławnych. Chorwatów, Bośniaków i Serbów. Mija następne kilkadziesiąt minut i zatrzymujemy się na kolejny kilkudziesięciominutowy postój, tym razem przy stacji benzynowej przed Mostarem. Częste postoje będą naszą zmorą podczas tej podróży. Nie wiem z czego one wynikają. Może jadąc na północ mamy „pod górę mapy” i autobus się męczy, może kierowcy spierają się kto ma prowadzić, a może mają płacone od godziny spędzonej w autobusie... Do tego teraz zatrzymaliśmy się około kilometra od miasta, czyli na tyle blisko, że prawie, prawie je widać, a na tyle daleko, że w żaden sposób nie zdążyłbym nawet sam pobiec i czegokolwiek w nim zobaczyć.

Gdzieś...

...w...

...Bośni
AKAPITUpał jest tu koszmarny. Żar uderza niemal z siłą pięści, gdy tylko wychodzimy z klimatyzowanego wnętrza autobusu. Ale nie ma się co dziwić. Mimo że jest po 17, na lokalnym termometrze widnieją 42 stopnie ciepła. O matko! Przecież ludzkie białko ścina się w tej temperaturze...
AKAPITNazwa miasta kojarzy mi się ze wstrząsającymi doniesieniami z lat 90 ubiegłego wieku. To tutaj toczyły się walki w ramach żyjącej uprzednio w jako takiej zgodzie, etnicznej, narodowościowej i religijnej mieszaniny. Ale gdy do głosu doszły separatystyczne i nacjonalistyczne grupy, krucha równowaga została naruszona. Mostar bardzo ucierpiał podczas bratobójczych walk najpierw Bośniaków i Chorwatów z Serbami, a następnie Bośniaków z Chorwatami, często przy biernym udziale pokojowego kontyngentu wojsk ONZ. Wiele tutejszych bezcennych zabytków, w tym wszystkie meczety oraz słynny Stary Most, uległo zniszczeniu, a miasto do tej pory jest podzielone na dwie, niezbyt sobie chętne części: wschodnią, zamieszkaną przez bośniackich muzułmanów i zachodnią, chorwacką, zamieszkaną głównie przez katolików. Jeszcze kilka lat temu stacjonowały tu siły pokojowe SFOR, a wiele budynków do teraz nosi wojenne blizny i rany. Starówka natomiast została odbudowana ogromnymi nakładami UNESCO i Unii Europejskiej. (Nie podejmuję się w tym miejscu analizy podłoża, na jakim doszło do konfliktu krajów bałkańskich ani dokładnego przebiegu walk, bo zajęłoby to więcej niż kilka stron. Ciekawych zachęcam do sięgnięcia w bezkresną otchłań internetu. Ja tak zrobiłem i powiem jedno – w głowie mi się to wszystko nie może pomieścić. Był to na pewno najbardziej skomplikowany konflikt naszych czasów, a i najbardziej krwawy od czasu zakończenia II wojny światowej. Pewne jest, że wszystkie strony biorące udział w wojnach bałkańskich dopuściły się zbrodni i bezsensownego niszczenia dziedzictwa światowej kultury, a społeczność międzynarodowa nie potrafiła sobie z tym problemem poradzić. Niestety wojna wyzwala w ludziach zupełnie nieludzkie zachowania i uczucia. [przyp.autora])
AKAPITBędąc tak blisko tego szczególnego miejsca i nie mogąc zobaczyć go z bliska, zaciskam tylko ze złości zęby i rozglądam się jedynie po najbliższej okolicy. Tuż obok biegną tory kolejowe. Błyszczące główki szyn i nowe podkłady wydają się mówić, iż pociągi jeżdżą tędy dość często, jednak zastanawiają puste oczodoły semaforów. Linia prowadzi wyłącznie na wybrzeże Chorwacji, a więc kto wie, jak jest naprawdę.



AKAPITRuszamy z postoju i po chwili jedynie z okna autobusu udaje mi się rzucić okiem na mijane szybko budynki. Na wzgórzu górującym nad miastem, w którym ku niebu kierują się strzeliste wieże minaretów, stoi ogromny biały krzyż. Na wzgórzu, z którego zapewne prowadzony był ostrzał oblężonego miasta...
AKAPITPrzez następnych kilkadziesiąt kilometrów jedziemy wzdłuż kanionu Neretvy. Dołem płynie szeroka i głęboka rzeka, --natomiast --nad --nami -wznoszą -się

...stoi ogromny biały krzyż

Mostar z okna autobusu
czasem niemal pionowe, skalne, wapienne ściany. Droga momentami wije się krętą, stromą pochylnią, przyklejoną niemal do skalnego urwiska. Cały czas siedzę z nosem przyklejonym do szyby, gdy tymczasem pani pilotka funduje nam rozrywkę w postaci filmu... „Roszpunka”. Informacja dla niewtajemniczonych – to animowana bajka Disney`a, film zdecydowanie przeznaczony dla dzieci. Może i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że w autobusie znajduje się najwyżej trójka adresatów tej niewątpliwej atrakcji.






AKAPITRobi się coraz później i ciemniej, coraz mniej widać przez szybę, o robieniu zdjęć nie ma nawet co marzyć. Cały czas jedziemy przez teren Bośni i Hercegowiny, gdzie znaczną część mieszkańców stanowią muzułmanie. W każdej niemal miejscowości dostrzec można niewielki cmentarzyk. Cmentarz muzułmański różni się znacznie od katolickiego. Zamiast tablic nagrobnych są tu białe słupki, a zmarłych chowa się na prawym boku, odwróconych twarzą w stronę Mekki. W każdej większej miejscowości widać także minaret. Po zmroku są one oświetlone jasnym, zielonym światłem.

Jablaničko Jezero na Neretvie


Mały muzułmański cmentarzyk
AKAPITJuż po ciemku docieramy do Sarajewa. To stolica Bośni i Hercegowiny, rodzinne miasto między innymi Gorana Bregovićia i Emira Kusturicy. To tutaj miało miejsce wydarzenie, będące bezpośrednią przyczyną wybuchu I wojny światowej. Właśnie w Sarajewie Gawriło Princip, członek terrorystycznej serbskiej bojówki kilkoma strzałami z pistoletu Browning zabił austriackiego następcę tronu arcyksięcia Franciszka Ferdynanda oraz jego małżonkę. To tutaj w 1984 roku odbyły się zimowe igrzyska olimpijskie, a już 8 lat później miasto stało się areną krwawych działań wojennych. Od kwietnia 1992 roku do października 1995 roku było ono oblężone przez bośniackich Serbów, odcięte od dostaw żywności, bez prądu i wody. Do historii weszła tzw. „aleja snajperów” – jedna z głównych ulic, na której ginęli głównie cywile ostrzeliwani przez serbskich strzelców wyborowych ulokowanych na pobliskich wzgórzach.
AKAPITNoc zapada coraz głębsza, miarowy pomruk silnika usypia. Nasi współtowarzysze zajmują ostatni szeroki rząd siedzeń, a my dzięki temu mamy możliwość zająć po dwa fotele. Korzystamy z tego skwapliwie. Jakiś czas moszczę się na i tak niewielkiej powierzchni, ale dzięki swoim scyzorycznym umiejętnościom udaje mi się zająć pozycję umożliwiającą sen. Gdzieś po drodze zaliczamy kolejne sik-stopy, przekraczamy granicę Bośniacko-Chorwacką, potem Chorwacko-Węgierską i niezauważalnie Węgiersko-Słowacką. Jesteśmy już prawie w domu, a ja mogę postawić ryzykowną tezę, że właściwie jestem nawet wyspany. Podobnie Basia. Na Słowacji robimy kolejny postój (a jakże), tym razem kulinarny. Ten sam motorest, który odwiedziliśmy jadąc w przeciwnym kierunku. I ten sam układ właścicieli z kierowcami. Jemy śniadanie, choć ja decyduję się tylko na nasze kanapki. Basia zamawia jajecznicę. I to jest najdłuższa jajecznica w jej życiu. Przynajmniej jeśli chodzi o czas oczekiwania. Na deser w ramach autobusowej telewizji rozrywkowej pilotka serwuje telewizyjne kabarety. Uffff.... są bardzo ciężkostrawne...
AKAPITWjeżdżamy do Polski. Czas na podsumowanie. Przejechaliśmy niezliczoną ilość kilometrów. Niezliczoną, bo nie było ich jak liczyć. Przekroczyliśmy łącznie 16 granic państwowych (po 8 w każdą stronę) z czego 12 z kontrolą paszportową. A co przeżyliśmy i zobaczyliśmy to nasze!
AKAPITŻeby nie było nam za dobrze, po wjeździe do polski mamy jeszcze kilka pośrednich przystanków. Pasażerowie jadący do innych miast przesiadają się do mniejszych autobusów. Najdłuższy, bo prawie godzinny trafia się nam już nieomal w domu, w Jaworniku. Diabli nas biorą, bo marnujemy tu bez sensu czas. Do tego abyśmy nie wpadli w aklimatyzacyjną depresję, w Polsce nastały upały bardzo podobne do czarnogórskich. Może tylko wilgotność jest u nas większa.
AKAPITW końcu około godziny 14 dobijamy do celu, czyli dworca autobusowego w Krakowie. Stąd znanym doskonale autobusem 501 turlamy się do domu. A tam normalka – tańce uradowanego psa i lekkie marudzenie Majki. Koniec laby, starzy wrócili i będą truć...
informacje praktyczne epilog ...koniec