Wstęp Boka Kotorska Góry Durmitor Wybrzeże i nie tylko Strona główna
dzień5 dzień6 dzień7 dzień8 dzień1 dzień20 dzień11 dzień12 dzień13
dzień14
dzień15
dzień16-17


...poprzedni dzień
Dzień 12, 19 sierpnia 2011 r. mapa dnia

...na wysuniętym w głąb morza cyplu...
AKAPITBiorąc pod uwagę plan, jaki mamy zamiar dziś zrealizować, dzień powinien mieć ze 40 godzin. Ale że doba ma tylko 24, będziemy się musieli sprężać. Mamy zamiar zwiedzić wybrzeże począwszy od Budvy dalej w kierunku południowym. Na ile starczy dnia, tyle zwiedzimy. Na szczęście tą trasą jeździ wiele busów i autobusów, liczymy więc, że z transportem nie będzie większych problemów. Pogoda od samego rana funduje nam ciepełko i wilgotność na poziomie amazońskiej dżungli. Jak ludzie mogą tu żyć? No tak, ale miejscowi albo siedzą teraz w domach, albo w zacienionych kawiarnianych ogródkach. Najlepszym przykładem jest Zoran. Wstał rano, wziął prysznic i wyszedł. Gdy zjawiamy się na dworcu autobusowym widzimy go siedzącego przy stoliku w tym samym lokalu, w którym spotkaliśmy go wczoraj. Spędza w nim chyba sporo czasu, bo zauważymy go tu jeszcze nie raz.
AKAPITTransport do Budvy nie każe na siebie długo czekać. Choć tym razem niejako przez przypadek trafia nam się jazda autobusem nie komunikacyjnym, a turystycznym z Serbii. Na dworzec zajeżdża elegancki pojazd i zatrzymuje się na jednym ze stanowisk. Według rozkładu jazdy coś teraz powinno jechać więc widząc na szybie planszę z napisem „Budva” śmiało pakuję się przez drzwi. Co prawda pilotka nie jest zbyt komunikatywna, ale kierowca lepiej rozumie ludzką mowę i każe nam wsiadać. Nasza wycieczka ma jeszcze jeden cel. Musimy zlokalizować miejsce, z którego już za kilka dni będziemy wracać do Polski. Ma to być mostek na nadmorskiej trasie w miejscowości Rafailovići. Dlatego też jadąc, pilnie wypatruję tablicy z nazwą miejscowości, a potem tegoż mostka. W końcu mam go! Na szczęście wydaje się, że mostek jest jeden i do tego tuż za nim znajduje się przystanek autobusowy, więc z ciężkimi plecakami nie będziemy musieli daleko chodzić.
AKAPITOkoło 9:30 zatrzymujemy się na dworcu w Budvie. Historia miasta sięga aż IV w. p.n.e., kiedy zamieszkiwały te tereny plemiona iliryjskie. Następnie niewielka osada przeszła w ręce Greków i została nazwana Buthoe. Słowianie pojawili się tutaj dopiero w VI w. n. e. Od początku XII wieku Budva znalazła się pod panowaniem serbskiej dynastii Nemanjićiów, na przełomie XIV i XV wieku była własnością książąt czarnogórskich, a  w okresie 1442-1797 pozostawała pod zwierzchnictwem Wenecji. W latach 1814-1918 pozostawała we władaniu Austro-Węgier. W czasie II wojny światowej miasto było okupowane przez Włochów. Ze względu na niemal tysiącletnią obecność siedziby biskupstwa Budva była też ważnym ośrodkiem religijnym. Obecnie miasto to ma opinie najbardziej skomercjalizowanego miejsca na czarnogórskim wybrzeżu. Głośnego, tłocznego i pełnego dyskotek, w których bawi się tzw. serbska „złota młodzież”.
Od razu zakładamy, że interesuje nas jedynie stara część miasta położona na wysuniętym w głąb morza cyplu i właśnie tam się kierujemy. Stare miasto otoczone jest XV-wiecznymi murami. W rejonie Bramy Lądowej znaczna ich część jest obwieszona reklamami. W drugiej połowie lipca odbywał się tu festiwal teatralny i pewnie są to reklamy sponsorów, niemniej jednak według mnie fortyfikacje są nimi oszpecone. Wchodzimy w obręb murów i przez dłuższy czas snujemy się wąskimi uliczkami. Klimat miasta podobny jest nieco do Kotoru, chociaż na mnie nie robi aż takiego wrażenia. Kotor ze swoją zwartą zabudową sprawiał wrażenie bardziej tajemniczego, labiryntowego i zagadkowego. Budva przez większe przestrzenie traci ten charakter. Uliczki Budvy są też zdecydowanie młodsze. Większość kamieniczek pochodzi z XVIII-XIX wieku.

...pewnie są to reklamy sponsorów...

...wąskimi uliczkami...

Kościół Santa Maria in Punta
AKAPITDochodzimy na Trg Starogradski będący głównym placem miasta. Znajduje się tu kilka świątyń. Najstarszą budowlą w mieście jest wzniesiony przez Benedyktynów romański kościół Sv. Marija in Punta. Na jednej z wewnętrznych ścian wmurowana jest tablica informująca o tym, że pierwsza świątynia znajdowała się w tym miejscu już w 840 r, natomiast obecny kościół w dużej mierze pochodzi z wieku XVII. Tuż obok znajduje się XIII wieczna cerkiew pod wezwaniem Św. Sawy, która niegdyś służyła tak katolikom jak i prawosławnym. Na środku placu, na przeciw Cytadeli, stoi Cerkiew Św. Trójcy. Została wybudowana w XIX wieku. W niewielkim oddaleniu znajdziemy Katedrę św. Jana, charakterystyczną ze względu na wysoką wieżę dzwonnicy. Sama katedra pochodzi z VIII-IX wieku jednak w późniejszych latach była wielokrotnie przebudowywana.


Cerkiew św Trójcy

Kościół św. Jana
AKAPITOpuszczamy teraz stare miasto Bramą Morską, nad którą pieczę trzyma mozaikowy św. Piotr Cetyński. Za murami natykamy się na ogromny dzwon. Jak się jednak okazuje, jest to jedynie plastikowa imitacja będąca w rzeczywistości dość nietypowym w swej formie kioskiem. Dookoła kwitnie biznes. Jak we wszystkich tego typu miejscach nie brak portrecistów, karykaturzystów, grajków, żonglerów, magików i temu podobnych kuglarzy chcących zarobić parę euro na turystach. Oczywiście spora ich część przyjeżdża tu do pracy z poza granic Czarnogóry. Zapewne są tu również i nasi rodacy. Zauważam też niewielkie stoisko malarza artysty, na którym zatroskany Jezus sąsiaduje z kobiecymi aktami. Przypomina mi się galeria na krakowskich murach obok Bramy Floriańskiej. Styl podobny tylko tutaj skala jest mniejsza.

Brama Morska

Św. Piotr Cetyński

...plastikowa imitacja...

..Jezus sąsiaduje z kobiecymi aktami...
AKAPITMamy wczesne przedpołudnie. O tej porze na starówce jest raczej pusto. O tej porze kto żyw bieży na plażę. To tutaj  koncentruje

się życie miasta. To tutaj różnokolorowe stragany dodatkowo nęcąc ofiary dochodzącą z głośników muzyką, wydają się krzyczeć: Chodź! Zobacz! Dotknij! Kup! To tutaj każdy centymetr wąskiej, grubopiaszczystej plaży przykrywają rzędy jednakowych, plastikowych leżaków z równie jednakowymi parasolami (wersja all inclusiv za stosowną opłatą) lub ręczników i kocyków (wersja budget), na których sypiąc sobie wzajemnie piasek do oczu i we wszelkie inne mniej lub bardziej dostępne miejsca, a także z braku toalet sikając w piasek w przebieralniach, wygrzewają swoje ciała spragnieni słońca plażowicze. Za kilka, kilkanaście dni wrócą do swych odległych o setki kilometrów domów i będą chwalić się znajomym, jak to wspaniale wypoczęli... A nad tym wszystkim unosi się zapach smażonego mięsa i ryb pomieszany z wonią potu, tanich perfum i olejków do opalania.
AKAPITJak ja nie cierpię plaży w szczycie sezonu...

Stare missto widziane z plaży

...rzędy jednakowych, plastikowych leżaków z równie jednakowymi parasolami...


Obserwujemy parasailerów...
AKAPITNadmorskim deptakiem idziemy w kierunku Rafailovici i dalej Sv. Stefana. To co prawda około 10 km, ale w końcu nigdzie się nam nie spieszy. Obserwujemy parasailerów holowanych na spadochronach za motorówkami i pędzące po wodzie skutery. Na zacienionej ławce robimy przerwę śniadaniową. Mimo bliskości morza upał jest okropny. Powietrze jest nieruchome i tak gęste, że wydaje się, iż można by je było kroić nożem. Nawet nad samą wodą unosi się mgiełka podobna do smogu. Uzupełniwszy zapasy energii, ruszamy dalej. Po drodze do Rafailovići mijamy Bečići, podobny mu nadmorski kurort. Jest pełne kontrastów, jak chyba wszystkie czarnogórskie miejscowości. Luksusowe hotele sąsiadują tu z niewykończonymi, od lat opuszczonymi przez robotników budowami i terenami, na których leżący od niepamiętnych czasów gruz walczy o miejsce z ekspansywną, stepową roślinnością.
AKAPITW Rafailovići bez problemów odnajdujemy mostek, a także hotel „Obala”, który ma być punktem zbornym przed wyjazdem powrotnym. Teraz czekają nas około 2 km marszu ruchliwym asfaltem. Niestety nie jest to specjalnie komfortowe ani przyjemne, bo obok nas co i rusz przemykają pędząc samochody, ale czekać na autobus nam się po prostu nie opłaca. W miejscowości Pržno schodzimy z głównej drogi i wracamy na deptak. Choć tu nie wiedzie on nad samym brzegiem, a lasem przez środek miejscowości. Ma ona zresztą zupełnie inny charakter. Więcej tu małych, ekskluzywnych willi i eleganckich, ale niewielkich hotelików. Dzięki temu panuje tu cisza i spokój. Ruch samochodów jest ograniczony wyłącznie do gości, a pieszy dla osób postronnych dopuszczony jedynie deptakiem, którym właśnie idziemy. Plaże są niewielkie, ale puste. Po pewnym czasie dochodzimy do jednej z takich plaż. Jest położona w małej, cichej zatoczce. Są tu ładne, drewniane leżaki z gustownymi parasolami ustawione w stosownie dużej odległości od siebie. Niedaleko plaży znajduje się budynek sprawiający wrażenie bardzo eleganckiego, wręcz snobistycznego hotelu. To Villa Miločer, wybudowana w  latach  1934-36  dawna  rezydencja  królowej  Marii,  żony  przedostatniego króla  Jugosławii, Aleksandra. Plaża teoretycznie jest- ogólnodostępna, a  by  móc się  na  niej

Dziko rosnąca azalia

...dawna rezydencja królowej Marii...

...teoretycznie jest ogólnodostępna...

Willa i plaża Miločer
ulokować, należy jedynie... wnieść opłatę w wysokości 75 €. No cóż, cena jest zaporowa, ale właściciele hotelu w ten sposób chcą zapewnić swoim gościom komfort i uszanować prywatność. Dla gości plaża wliczona jest w cenę pokoju.


Woda za każdym razem ma inny, niepowtarzalny kolor
AKAPITZ tego miejsca mamy już bardzo niedaleko do wyspy Sveti Stefan. To chyba najbardziej znane miejsce czarnogórskiego wybrzeża i swego rodzaju wizytówka. Jej zdjęcia można oglądać we wszystkich bodaj folderach reklamujących uroki tego kraju. Trzeba zresztą przyznać, że widok jest niepowtarzalny. Sveti Stefan to rodzaj twierdzy wybudowanej w 1442 roku na niewielkiej, położonej około 100 m od brzegu wysepce. Połączona ze stałym lądem jedynie wąską groblą dawała schronienie mieszkańcom okolicznych osad przed Turkami i korsarzami. Niegdyś była tu osada rybacka. Jednak w latach 50 XX wieku jej stałych mieszkańców przesiedlono na ląd, a wyspę przekształcono w ekskluzywny hotel. Taki charakter wyspa zachowała do dziś, a jej gośćmi bywają między innymi światowe gwiazdy showbiznesu. Wyspa niestety jest dostępna jedynie dla gości hotelowych, a wejścia na groblę strzegą ochroniarze ubrani w firmowe, białe podkoszulki. Jej uroki można podziwiać zatem jedynie z brzegu. Najlepiej zresztą  oglądać -wyspę -z -większej -wysokości, -więc -za -punkt

...dostępna jedynie dla gości...

Skwerek obok wyspy

Połączona ze stałym lądem jedynie wąską groblą...

widokowy dobrze jest obrać np. jedną ze stromych nadbrzeżnych uliczek. My odwiedzamy tu jedynie ogólnodostępną toaletę. No, przyznać trzeba, że trzyma klasę wyspiarskiego sąsiada.

AKAPITZe Stefana mamy zamiar przemieścić się do Baru. Ale nie do baru szybkiej obsługi, a do miasta o tej nazwie, które jest ważnym węzłem komunikacyjnym tak Czarnogóry, jak i całej byłej Jugosławii. To tam znajduje się największy port, mający połączenia promowe z włoskimi miastami, a także końcowa stacja linii kolejowej łączącej Czarnogórę z Serbią. Znad morskiego brzegu wspinamy się więc stromą uliczką do głównej drogi. Nie czekamy zbyt długo i łapiemy autobus. Po niecałej godzinie, minąwszy uprzednio nasz Petrovač, wysiadamy na dworcu autobusowym w Barze.
AKAPITTradycyjnie utrwalam rozkład jazdy, wszak będziemy musieli stąd dziś wrócić do domu. A kto wie, może wcześniej uda się jeszcze pojechać gdzieś dalej? Tymczasem chcemy zwiedzić Stary Bar, czyli leżącą w pewnym oddaleniu od centrum starówkę. Pytamy o drogę, bo nie wiemy ani w jakim kierunku iść, ani jak to daleko. Dowiadujemy się, że do Starego Baru najlepiej pojechać miejskim autobusem, bo odległość jest jednak znaczna. Idziemy więc na przystanek koło dworca kolejowego, a po upływie kilku minut autobus nadjeżdża.  Po kilkunastu wysiadamy na pętli przy zniszczonym starym mieście.

Dworzec kolejowy w Barze

Stary Bar i wznoszące się nad nim góry Rumija
AKAPITWedług zachowanych dokumentów pierwsza datowana wzmianka o Barze pochodzi z X wieku. Ale prawdopodobnie już w VI w. Rzymianie mieli złożyć tu gród Antivareos (Antibarium, ponieważ leży naprzeciwko miasta Bari znajdującego się na Półwyspie Apenińskim). Napływająca tu ludność romańska była z czasem wypierana przez Słowian z głębi Półwyspu Bałkańskiego. Początek drugiego okresu świetności Baru przypada na wiek XI. Do 1042 r. Antibarium należało do Bizancjum, a następnie przeszło pod kontrolę Zety. W 1089 roku syn Michała, Konstantyn Bodin za zgodą antypapieża Klemensa III Wilberta założył w Barze metropolię kościelną obejmującą całe królestwo Zety. Po zdobyciu po raz kolejny Baru przez Bizancjum w 1149 r. metropolia barska upadła. W 1183 r. wielki żupan (książe) Stefan Nemanja przejął Bar oraz inne miasta Primorja. Miasto pozostawało w rękach Nemanjićiów do lat 60 XIV wieku, do momentu przejęcia przez lokalną dynastię Balšićiów. W 1443 roku Bar zdobyli Wenecjanie, by w 1571 r. stracić go na rzecz Turkow. Bar legł w gruzach w 1878 roku w okresie wojny rosyjsko-tureckiej, podczas oblężenia znajdujących się tam wojsk tureckich przez wojska czarnogórskie. 15 IV 1979 roku miasto nawiedziło trzęsienie ziemi, które doszczętnie zrujnowało starówkę.
[Przewodnik „Czarnogóra Fiord na Adriatyku” wyd. Bezdroża]
AKAPITStary Bar, jak przystało na twierdzę, otoczony jest murami. Do bramy prowadzi uliczka wiodąca nas pomiędzy maleńkimi kamieniczkami. W większości z nich są albo niewielkie sklepiki albo kawiarnie. Ruch jest minimalny, jest wczesne popołudnie i wszyscy pochowali się przed upałem. W pewnej chwili staję osłupiały. Przed jedną z kamieniczek stoi tablica, na której po polsku wypisane są oferty sprzedaży nieruchomości. Wspominam stare czasy, gdy w 1994 roku podróżując po Europie, trafiliśmy do San Marino. W tej niewielkiej republice sklepy z alkoholem również reklamowały się polskojęzycznymi napisami, obsługą, a nawet przyjmowały zapłatę w złotówkach. Tu jednak obowiązuje waluta unijna. Za 32 tysiące euro można stać się właścicielem 5 arowej działki z 70 metrowym domem albo 700 metrowej działki na polskim osiedlu w cenie 20 euro za metr kwadratowy. I to "polskie osiedle" nagle mnie otrzeźwia. Chyba nie chciałbym na nim mieszkać. A nawet jestem tego pewien.

...uliczka wiodąca nas pomiędzy...

...maleńkimi kamieniczkami...

Knajpka pod murami


Kolejna knajpka

Slepik z oliwą
AKAPITIm bliżej granicy z Albanią, tym więcej muzułmanów. Nie dziwią nas więc białe strzeliste wieże minaretów wystające tu i ówdzie spomiędzy budynków. Jadąc autobusem, minęliśmy spory meczet z dwiema takimi wieżami. Przez bramę wchodzimy do starego miasta, uiściwszy wpierw drobną opłatę w kasie. Za 1 euro od osoby dostajemy ładne bilety z widokiem ruin, jednak nie widzimy nigdzie planu z zaznaczonymi budowlami. Chodzimy więc nieco po omacku, kierując się wymalowanymi strzałkami, a przeznaczenia niegdyś stojących tu budynków, obecnie zupełnie zniszczonych, po części się domyślamy, a po części odczytujemy z umieszczonych przy niektórych z nich tabliczek. Obecnie trwają prace zmierzające do odbudowy miasta. Jednak odbywają się one w stylu czarnogórskim, czyli bez pośpiechu. Może zdążą przed kolejnym trzęsieniem ziemi. Nad miastem dumnie wznoszą się góry Rumija. To z tych właśnie gór prowadzi akwedukt zasilający niegdyś całe miasto w wodę. Ich strome, jakby warstwami ułożone zbocza, porośnięte miejscami niską roślinnością robią wrażenie surowych i niedostępnych. Ruiny -w -większości -również -porastają -tutejsze,

...wieże minaretów wystające tu i ówdzie spomiędzy budynków...


Chodzimy więc nieco po omacku...

Pozostałości fresków


...akwedukt zasilający niegdyś całe miasto w wodę...

...robią wrażenie surowych i niedostępnych...

śródziemnomorskie rośliny. Wygląda to dosyć malowniczo, jednak korzenie drzew i krzewów wciskające się pomiędzy kamienie budowli na pewno nie poprawiają ich kondycji. Spotykamy kilkuosobową polską grupkę. Narzekają między sobą na oparzenia słoneczne. No cóż, taki klimat, trzeba uważać i zapobiegać, bo leczenie jest potem bolesne.



...nie poprawiają ich kondycji


AKAPITPewnie spędzilibyśmy tu więcej czasu, bo nastrój miejsca jest niesamowity, ale koszmarny upał zmienia je we wnętrze pieca, a rozgrzane słońcem kamienie potęgują to wrażenie. Wracamy do autobusu. Znów mijamy maleńkie kamieniczki z wystawionymi na zewnątrz stolikami i znów mamy szczęście. Autobus już stoi na przystanku i rusza niemal od razu, gdy tylko do niego wsiadamy. Po drodze pilnie wyglądam przez okno. Jeszcze raz przejeżdżamy niedaleko dużego meczetu, po chwili zaś mijamy cmentarz. Jest to cmentarz muzułmański z nagrobkami ozdobionymi gwiazdą i półksiężycem. Pośród grobów widać sporo drzewek oliwnych. Zresztą rosną nie tylko na cmentarzu. Jest ich tu po prostu dużo, tak jak u nas na przykład kasztanowców.
AKAPITDojeżdżamy do dworca kolejowego. Standard tutejszych płatnych toalet znacząco odbiega od tej z Świętego Stefana, ale nie grymasimy. Ponieważ jest jeszcze stosunkowo wcześnie, decydujemy się na odwiedzenie Ulcinja. -Ze -sfotografowanego wcześniej rozkładu

...niedaleko dużego meczetu...

...mijamy cmentarz...

...widać sporo drzewek oliwnych
jazdy autobusów wynika, że do odjazdu mamy pół godziny. Świadomi haraczu, jaki musielibyśmy zapłacić kupując bilet w dworcowej kasie decydujemy się na spacer do pierwszego przystanku napotkanego poza dworcem. Decyzja okazuje się trafna, kilka minut po naszym dotarciu na przystanek, punktualnie nadjeżdża autobus. Zaoszczędziliśmy 2 €.

Eksponat przy dworcu

Bar to duży węzeł komunikacyjny

Rampa wjazdowa do wagonu przystosowanego do przewozu samochodów

W drodze...

...do Ulcinja
AKAPITPo niecałej godzinie dojeżdżamy do Ulcinja. Sprawdzam rozkład autobusów powrotnych. Niestety nie ma bezpośredniego połączenia z Petrovačem. Będziemy musieli przesiąść się w Barze. To oznacza, że mamy jakieś 2,5 godziny. Niby trochę czasu jest, ale jak się okaże zdecydowanie za mało, by choć w części poznać to miejsce. Przy okazji zauważam, że tutejszy dworzec dopuszcza się absolutnego zdzierstwa, pobierając opłatę 2,5 €
od -każdego -sprzedanego- biletu. Jest  to  tym
bardziej bezczelne, że sam bilet do Baru kosztuje tylko 2 €... Zatem od razu rozglądamy się za kierunkiem w jakim będziemy musieli się udać, by złapać autobus poza dworcem. Idąc w stronę starówki – dworzec jest od niej bowiem oddalony o około 2 km – zostajemy zaczepieni przez kilkuosobową  grupkę  młodych  ludzi.  Niespecjalnie  oxfordzkim  i  dość  łamanym  angielskim  pytają  o  drogę  właśnie w kierunku na Bar. Ponieważ akcent wydaje mi się znajomy ryzykuję:
AKAPIT– A może po polsku? – są wyraźnie, aczkolwiek mile zaskoczeni. To znowu rodacy. Szukają  drogi,  bo  mają  zamiar  skorzystać z autostopu. Według ich  doświadczenia  Czarnogórcy  bardzo  chętnie  zabierają  autostopowiczów.  Pokazujemy  im  właściwy  kierunek, a potem zamieniamy kilka słów i wymieniamy doświadczenia. Pytamy też o restaurację Hari. Niestety jej nie znają.
AKAPITŻwawym krokiem ruszamy kierując się w stronę centrum i położonego na wysokim, stromym brzegu, otoczonego murami starego miasta. Idziemy najpierw jedną dwupasmówką, następnie na dużym skrzyżowaniu skręcamy w prawo i idziemy drugą dwupasmówką. Ulica wznosi się pomiędzy wzgórzami. Miasto sprawia wrażenie dość zadbanego. Większość budynków jest nowa. Prawdopodobnie to efekt niegdysiejszego trzęsienia ziemi. Co kawałek widzimy smukłe, białe wieże minaretów. Jest już późne popołudnie, więc ruch na ulicach panuje duży. Oczywiście kierowcy jeżdżą po czarnogórsku, czyli dość luźno traktując przepisy, ale za to nie oszczędzając dźwiękowych sygnałów.

Jeden z wielu minaretów w mieście

...jeżdżą po czarnogórsku...
AKAPITW końcu dochodzimy do miejsca, w którym nasza droga zwęża się, na niewielkim rondku skręca w lewo i zaczyna opadać w  dół w kierunku morza. Po ilości ludzi orientujemy się, że musi to być główny szlak spacerowo-turystyczno-handlowy. Po obydwu jego stronach mieści się cała masa niewielkich sklepików. Towar często wystawiony jest na zewnątrz, a sprzedawcy czekają w drzwiach. To element kultury orientu, która ma tutaj bardzo silne wpływy. Ulcinj jest bowiem najbardziej wysuniętym na południe miastem Czarnogóry. Kilkanaście kilometrów dalej znajduje się granica z Albanią, a Albańczycy stanowią 85% mieszkańców tego 12 tysięcznego miasta.

Mały polski akcent

Towar często wystawiony jest na zewnątrz, a sprzedawcy czekają w drzwiach

AKAPITUlcinj jest jednym z najstarszych miast w Czarnogórze. Ilirowie osiedlili się tutaj już na przełomie V i VI wieku p.n.e. W II w. p.n.e. iliryjskie Colchinum (historyczna nazwa Ulcinja) zdobyli Rzymianie. W VI w. Ulcinj przejęło Bizancjum, a następnie w XI w. Stefan Nemanja, władca Zety. W 1382 roku miasto dostało się w ręce Balšićiów, którzy 40 lat później sprzedali je Wenecji. Rządy Republiki św. Marka trwały 150 lat. W 1571 r. Ulcinj przeszedł we władanie Turków, stając się  centrum  piractwa.  Miasto  opustoszało i wymarło. Dlatego turecki wicekról Algierii osiedlił w nim 400 swoich piratów, do których dołączyli również miejscowi muzułmańscy Albańczycy. W ten sposób Ulcinj stal się ośrodkiem piractwa w łonie Porty. Przywożonych tu czarnych niewolników z Sudanu sprzedawano na Półwyspie Apenińskim. Natomiast ci, których nie sprzedano, pozostawali w służbie u piratów. Z czasem niewolnicy odzyskiwali wolność i asymilowali się z miejscową ludnością. Ich potomków nadal można tu spotkać. Na początku XVIII w. piracka flotylla liczyła aż 120 statków. Piraci ulcinjscy rabowali na całym Morzu Śródziemnym od Sycylii po Stambuł. Załogi wziętych do niewoli statków były mordowane lub sprzedawane. Lokalnemu tureckiemu władcy piraci oddawali dziesiątą cześć łupu. Czasem atakowali też statki wojenne, w tym rosyjskie i francuskie. Ich działalność miała przyzwolenie władz tureckich, ponieważ dzięki temu mogły one wywierać naciski na inne kraje w regionie. Dopiero w latach 20 XVIII wieku Stambuł zaczął zwalczać piratów. Po trzech wiekach tureckiego panowania, na kongresie berlińskim w 1878 r. Ulcinj przypadł Czarnogórcom. Ostatnim tragicznym momentem w historii miasta było potężne trzęsienie ziemi w 1979 r. W latach 1998-99 do Ulcinja i okolic przybyło kilkadziesiąt tysięcy albańskich uchodźców z Kosowa. Uciekali zarówno przed czystkami, jakie w Kosowie przeprowadzał reżim Slobodana Miloševićia, jak i przed bombami NATO.
[Przewodnik „Czarnogóra Fiord na Adriatyku” wyd. Bezdroża]

...niewielka przystań...

W oddali widać Małą Plażę

AKAPITWąską ulicą lawirując między jadącymi samochodami i skuterami, docieramy do tzw. Małej Plaży. Tuż obok położona jest niewielka przystań, a po prawej stronie wznosi się wzgórze, na którym za murami mieści się stare miasto. Wchodzimy w jego obręb i od razu zaczynamy rozglądać się za lokalem o nazwie „Hari”. Chodzimy po wąskich schodkowych uliczkach. Mijamy co i rusz jakieś restauracje, ale o ile nazwy mają dość egzotyczne: Antygona, Teuta, Ponte, to żadna z nich nie zachęca nas specjalnie. To po prostu nastawione na turystów komercyjne lokale. A my szukamy czegoś innego. Tymczasem głód zaczyna nam o sobie przypominać coraz mocniejszym burczeniem w brzuchach. Trzeba jednak oddać cześć Ulcinjowi, bo stare miasto jest piękne.-W-labiryncie wąskich zaułków można zabłądzić. Może-nie zgubić  się,  bo  idąc  przed  siebie  trafimy  w  końcu  na  którąś  z  miejskich  bram,  ale  jeśli




chcielibyśmy dwukrotnie znaleźć się w tym samym miejscu, to najlepiej byłoby zastosować  sposób  Ariadny.  Niektóre  z  uliczek  są  ślepe i prowadzą wyłącznie do bram domów, niektóre ślepymi się wydają i dopiero w momencie dojścia do ich domniemanego końca okazuje się, że przejście było po prostu niewidoczne i wystarczy skręcić w lewo lub prawo, by znaleźć się w kolejnym zaułku tego labiryntu. Do tego dzięki położeniu na wzgórzu uliczki wznoszą się i opadają kaskadowo. Niektóre z domów są tylko ruinami, ale większość jest zamieszkana. Basia usiłuje zasięgnąć języka w sklepiku z pamiątkami, ale nikt nie ma pojęcia gdzie jest Hari.



...stojącego tuż przy niej muzeum
AKAPITPokluczywszy jeszcze jakiś czas, dochodzimy do Bramy Północnej i stojącego tuż przy niej muzeum. Tu mamy dwa wyjścia: albo opuścić mury miasta i zjeść byle co, albo wrócić się i spróbować zawitać do którejś z reklamowanych intensywnie restauracji. Na odnalezienie Hariego straciliśmy już nadzieję.  Wybieramy  to  drugie,  bo  Basia  ma  wielką  ochotę  na  rybę.  Wracamy  tą  sama  drogą, a właściwie to chyba tylko się staramy, bo w pewnej chwili słyszę głośny pisk i okrzyk:
 
AKAPIT– Jest! Jest! Hari!
AKAPITFaktycznie, na niewielkiej desce opartej o ścianę widnieje coś, co w naszych realiach przy pewnej dozie optymizmu można by uznać za szyld. W dodatku na Basi okrzyk odwraca się drobny, niepozorny mężczyzna, przyjaźnie uśmiecha,  po  czym  znika  w  bramie, w której kierunku wyraźnie wskazuje strzałka na desce. Dałbym głowę, no dobra, powiedzmy połowę włosów z niej, że tędy przechodziliśmy 7 minut temu i żadnej deski nie było. Bardzo możliwe, że ten człowiek właśnie ją wystawił. Ale tak już jest z Harim. Sam łowi, sam przyrządza, sam podaje, a otwiera wtedy, kiedy sam ma na to ochotę. Przynajmniej tak  opowiadali  o  nim  spotkani  przez  nas w Žabljaku Polacy. Czyli taki czarnogórski typ Endziora z krakowskiego Placu Nowego.
AKAPIT„Z pewną taką nieśmiałością” wchodzimy w bramę. Wygląda jak normalna brama prowadząca do najzwyklejszego domu. Przed nią dzwonek domofonu i żadnej, ale to żadnej informacji, że dalej można się spodziewać czegoś innego niż prywatne mieszkanie. Za uchyloną bramą, która broni jedynie wejścia za mur, napotykamy schody. Schodzimy. Znajdujemy się na tarasie. Są stoliki i parasole.
AKAPIT– Jest dobrze – myślę, ale na wszelki wypadek pytamy będącą w zasięgu wzroku kobietę. Pokazuje nam kolejne schody, po pokonaniu których w końcu jesteśmy u celu. Na niewielkim, zadaszonym tarasie stoi dosłownie kilka przykrytych obrusami  stolików.  Taras

Makieta Ulcinja wystawiona w muzeum

...można by uznać za szyld

...do najzwyklejszego domu...
niemalże wisi nad urwiskiem, a kilkadziesiąt metrów niżej fale z szumem rozbijają się o skalisty brzeg. Dwie kamienne wysepki widoczne nieopodal sprawiają wrażenie grzbietów olbrzymich wielorybów, które przypłynęły tu w odwiedziny do znajomych z ciepłych mórz. Słońce zaczyna się przygotowywać do wieczornej kąpieli w Adriatyku, więc upał jest już do zniesienia. Do tego wieje silny, ale ciepły wiatr. Tak silny, że obrusy, żeby nie pofrunęły, są poprzypinane do stolików sprytnymi chwytkami.
AKAPITŻaden opis nie jest w stanie oddać nastroju następnych kilkudziesięciu minut. Widzę tylko, że Basia jest u-go-to-wa-na-na-mięk-ko.

...sprawiają wrażenie grzbietów olbrzymich wielorybów...

Na niewielkim, zadaszonym tarasie...

u-go-to-wa-na-na-mięk-ko
AKAPITNa rybę czekamy może i nie najkrócej, ale w końcu slowfood ma swoje prawa. Nakrycia przynosi młody chłopaczek, pewnie syn Hariego, zaraz potem wjeżdża sałatka z pomidorów i papryki. Gdy w końcu dostajemy danie główne, jesteśmy już naprawdę głodni. Zresztą popita białym winem smażona dorada Hariego z ziemniakami i słatką jest naprawdę świetna. Jedyną niepokojącą nas lekko kwestią jest brak cennika. Jakiś tam budżet mamy przeznaczony na rozkurz, ale zawsze lepiej wiedzieć na co być przygotowanym. Kątem ucha podsłuchujemy, jak nasi rodacy płacą rachunek. Dobra, niski bardzo nie jest, ale może się nie zrujnujemy. Hari to znika, to się pojawia, pyta czy czegoś nam nie trzeba i jak nam smakuje. W końcu częstuje nas jakimś likierem, jak mówi, własnej produkcji. Nie mam pojęcia co to jest, ale jest pyszne. I mocne! Ma kolor pomarańczy, ale smaku nie jestem w stanie rozpoznać. Podejrzewam, że do wytworzenia posłużyły jakieś lokalne owoce. Może figi?


...jesteśmy już naprawdę głodni


...otwarty i sympatyczny...
AKAPITHari jest bardzo otwarty i sympatyczny. Jest między nami lekka bariera językowa, bo angielskiego nie zna, ale w końcu serbski czy też czarnogórski, którym się posługuje, jest językiem słowiańskim. Narzeka trochę na trudną sytuację gospodarczą w Czarnogórze po rozpadzie Jugosławii. Z żalem wspomina czasy Tito.
AKAPIT– Może i nie był najlepszy, ale znał nasze problemy – mówi.
AKAPITKończymy jeść, gdy na tarasie nagle pojawia się kotka z bandą małych kociaków. Bezceremonialnie, ale z właściwym sobie wdziękiem kotki zaczynają buszować w okolicy stolika. Jeden z nich, chyba najśmielszy, najpierw próbuje wspiąć się na ławę, na której siedzę, a następnie zwinnie wskakuje na sąsiedni stolik. Hari, który cały czas kręci się koło nas, usiłuje je przeganiać. Robi to jednak bez specjalnego zaangażowania, widząc że kociaki wcale nam nie przeszkadzają.
AKAPITCzas mija niespiesznie, ale i nieubłaganie. Słońce coraz niżej chyli się ku  zachodowi i choć jest tu coraz piękniej i bardziej nastrojowo, musimy przerwać tę słodką sielankę. Płacimy rachunek (szczegóły w dodatku „Informacje praktyczne”) i żegnamy się z tym uroczym miejscem oraz jego gospodarzem. 
Jeżeli pomyślne wiatry kiedyś przywieją nas w  te



okolice, na pewno odwiedzimy Hariego w jego wyjątkowej trattorii. I na pewno na zwiedzenie Ulcinja poświęcimy więcej niż jedno o wiele za krótkie popołudnie. Tobie drogi Czytelniku radzimy to samo.




AKAPITWracamy w kierunku dworca, a raczej drogi wylotowej na Bar. Staramy się iść szybko, jednak tym razem lawirowanie pomiędzy tłumem ludzi  i  samochodów  wydaje  się o wiele trudniejsze niż było w przeciwnym kierunku. Czyżby miał na to wpływ półlitrowy dzbanek wina, piwo i likier wypite u Hariego? Zapewne tak, bo choć życie wydaje się piękniejsze, to w głowach lekko nam szumi. Na szczęście trzykilometrowy szybki marsz wyprowadza nas na prostą. W przenośni i dosłownie. Chwilę przed planowanym czasem odjazdu autobusu z dworca my już na niego czyhamy na trasie. Oczywiście lekki dreszczyk emocji jest, bo przecież autobus może się nie zatrzymać. Nie stoimy bowiem na przystanku, gdyż takowego tu po prostu nie ma. Ale z naszych wcześniejszych obserwacji wynika, że takie sytuacje raczej się tu nie zdarzają. Po kilku minutach nasze przewidywania się sprawdzają i autobus zatrzymuje się na nasze machanie. Wsiadamy. Zaoszczędziliśmy 5 euro na złodziejskiej opłacie dworcowej. Po drodze podziwiamy wieczorne niebo. W tym czasie kierowca... cóżby innego? Oczywiście rozmawia przez komórkę.
AKAPITDo Baru dojeżdżamy pół godziny przed odjazdem autobusu w kierunku Petrovača. Postanawiamy po raz kolejny powtórzyć manewr wymijający opłatę. Idziemy już  po  ciemku
ulicami Baru. Trochę na czuja, bo dokładnej trasy autobusu nie pamiętam, ale droga wydaje się główna  i  kierunek  zasadniczo  właściwy. W końcu wychodzimy na, jak nam się wydaje, peryferia. Wnioskujemy tak po nagłym zaniku lamp ulicznych. Postanawiamy sprawdzić czy Czarnogórcy faktycznie tak chętnie zabierają autostopowiczów. Machamy i machamy niestety zupełnie bez skutku. Może gdybym był wysoką, długonogą blondynką... Zauważamy jednak, że duża część samochodów skręca tylko do pobliskiego supermarketu. W końcu na horyzoncie pojawia się autobus. Jest ciemno więc niespecjalnie widzimy czy ma jakąś tabliczkę kierunkową, ale obmachany zatrzymuje się koło nas. Mamy szczęście – to nasz autobus do Petrovača. Nie ukrywam, spory kamień spadł mi z serca, bo utknięcie tutaj na noc wcale nie musiałoby być przyjemnym doznaniem. Teraz już całkiem spokojni zasiadamy wygodnie w fotelach. W kieszeni zostało kolejne 2 euro. Zachomikowaliśmy dziś w sumie 9 euro – będzie na dobrą rakiję. Droga powrotna zajmuje nam nieco dłużej niż się spodziewaliśmy, a to z powodu korka, w którym w żółwim tempie jedziemy jakiś czas.

...pomiędzy tłumem ludzi i samochodów...

W tym czasie kierowca...

...w żółwim tempie jedziemy jakiś czas
AKAPITDo Petrovača docieramy kilka minut przed 22. W sam raz, by tuż przed zamknięciem znajomej piekarni wykupić w niej resztkę pieczywa. Na jutro właśnie zaplanowaliśmy kolejny dzień intensywnego zwiedzania. Mamy zamiar udać się w podróż koleją na przeciwległy kraniec Czarnogóry.
następny dzień...