|
Dzień 3,
niedziela, 23 lipca 2017 r. |
|
|
AKAPITNoc
minęła mi w miarę spokojnie. Gdzieś na trasie dosiadła się para młodych
Niemców. Podobnie jak ja, szybko ułożyli się do spania. W
trójkę już jednak nie jest tak komfortowo. Niezauważenie
mijamy Olsztyn, potem Malbork i Trójmiasto. W końcu już
rankiem pociąg zatrzymuje się na kolejnej stacji. Z ociąganiem otwieram
najpierw jedno oko. Hmmm... wygląda jakby znajomo. Przypomina mi to
okolice Koszalina. Otwieram drugie oko i spoglądam przez okno
korytarza. Zauważam charakterystyczny, choć świeżo pomalowany elewator
zbożowy w Stoisławiu. Jesteśmy zatem w Mścicach. Zapewne za około
pół godziny powinniśmy dotrzeć do Kołobrzegu. No tak,
powinniśmy... ale nie dotrzemy. Tymczasem musimy tu postać jeszcze
pół godziny w oczekiwaniu na jadące w przeciwnym kierunku
Pendolino. Przynajmniej tak wynika z korespondencji radiowej
prowadzonej pomiędzy załogą pociągu i dyżurnym. No cóż, to
są właśnie uroki linii jednotorowych. Nie wiem tylko, czy czekamy z
własnej winy, bo spóźniliśmy się na nasz
“slot”, czy to Pendolino z opóźnieniem
ruszyło na szlak. Zresztą nie ma to większego znaczenia. Obserwuję
przez okno wędrującego ślimaka. Jak tak dalej pójdzie, to
będzie u celu wcześniej niż my. W końcu o 6:40 ruszamy. Tyle że według
rozkładu powinna to być godzina naszego przybycia do Kołobrzegu. Tym
samym upadł mój plan spaceru nad morze. Planowy
postój miał tam bowiem trwać pół godziny. Ile
będzie trwał przy tym opóźnieniu, nie mam pojęcia. Skład
zostanie rozdzielony, a wagony jadące dalej do Szczecina dostaną nową
lokomotywę. Na pewno będzie to wymagało dobrych kilkunastu minut, ale
nie zaryzykuję opuszczenia dworca. Na szczęście jednak, o ile można to
nazwać szczęściem, pogoda niespecjalnie się wysila. Jest pochmurno, a
momentami pada nawet lekki deszcz. Zatem warunki są w sam raz do
spacerów... ale dla ślimaczków. W Ustroniu
Morskim deszcz wyraźnie przybiera na sile, w Bagiczu jest to już
regularna ulewa. Jak tak dalej pójdzie,
to nawet |
peronowych
fotek w Kołobrzegu nie zdołąm zrobić. Tymczasem u kresu tego etapu
podroży zaskoczenie. Deszcz przestał
padać. Postanawiam poszaleć
jednak nieco z
aparatem. Z pewnym zdumieniem odkrywam, że nasz skład po drodze mocno
się wydłużył. Z czterech wagonów, które wyjechały
z Białegostoku, zrobiło się jedenaście. Na czele zaś stoją dwie
lokomotywy EP07*.
W dalszą drogę nie pojedzie jednak żadna z nich. Pomiędzy Kołobrzegiem
a Szczecinem nie ma trakcji elektrycznej, w gotowości czeka już zatem
granatowa spalinowa “stonka”*.
Jednak do odjazdu przyjdzie jej jeszcze poczekać. Na razie na stacji
trwa zamieszanie spowodowane opóźnionym przybyciem także
kilku innych pociągów. To dość ciasna stacyjka i by wszystko
odbywało się tu płynnie, niezbędna jest punktualność. Gdy jej brakuje,
zaczyna się korkować. W dodatku kwestia zestawienia składów
też postawiona jest na głowie. Z naszego pociągu tylko ostatnie trzy
wagony pojadą
|
...dwie
lokomotywy EP07... |
|
"stonka" z resztówką TLK Posejdon |
|
dalej.
Ostatnie. Czyli, aby znalazły
się na wylocie ze stacji w
kierunku Szczecina, trzeba je przetoczyć. Nie ma jednak jak, bo
sąsiednie tory są już zajęte. Wagony do Szczecina muszą zatem zostać
odczepione i wycofane, po nich trzeba również wycofać
pozostałe wagony
tego samego składu, usunąć z toru lokomotywy i dopiero ponownie wtoczyć
szczecińskie wagony. Niestety to wszystko trwa. Przy sąsiednim peronie
stoi zaś TLK Pobrzeże do Krakowa. Może by tak nim spróbować?
Nie, nie ma mowy.
Ze Szczecina pojadę wygodnie Flirtem. Tu musiałbym się tłuc
zdezelowanymi wagonami.
AKAPITGdy
praca manewrowa w końcu zostaje zakończona oraz skład pomyślnie
przechodzi wszystkie obowiązkowe sprawdzenia i próby
hamulca, możemy
ruszać. Jest 7:55. Na starcie mamy 45 minut poślizgu. Nieźle, choć
pomimo tego powinna mi w Szczecinie zostać jeszcze godzina. Oczywiście
jeżeli po drodze coś się znów nie wydarzy. Możliwości
PKP IC w tej
materii są przecież nieograniczone. |
AKAPITWyraźnie
zaczyna mi burczeć w brzuchu. Czyżby z głodu? Nie da się ukryć, że
ostatni posiłek jadłem kilkanaście godzin temu. Pora zatem zajrzeć do
spiżarni. Wyłuskuję z otchłani plecaka ostatni paprykarz i nieco
wymordowane podróżą resztki weki (czyli bułki wrocławskiej).
Najeść tym to się nie najem, ale spróbuję choć małego
oszustwa. Może głód da się nabrać. Na coś więcej będzie
mógł liczyć dopiero w Szczecinie. Kilka minut
później burczenie przycicha. Mogę się zająć spoglądaniem
przez okno. Pogoda wyraźnie się poprawiła. Niebo dotąd zaciągnięte
szarymi ołowianymi chmurami zrobiło się wyraźnie jaśniejsze. Choć
znając życie, jest to stan mocno przejściowy. Wisząca przez cały czas w
powietrzu wilgoć na pewno będzie miała chęć skroplić się w formie
deszczu. W Trzebiatowie świeci nawet słońce, ale już ja je znam. Ledwie
się człowiek nastawi, że może jednak będzie ładnie, a ono myk za chmury
i tyle go widzieli. Nie dam się nabrać. Za Trzebiatowem z pociągiem
ściga się uparta czapla. Przez chwile leci równolegle i
nawet nie daje się bardzo wyprzedzać. Jednak ta zabawa szybko ją nudzi,
macha skrzydłami na pożegnanie i odbija na północ.
AKAPITWagon,
w którym podróżuję, jest niemal pusty.
Podejrzewam, że w całym pociągu jest może kilkanaście
osób. Sprawdzam czas i nie
wierzę własnym oczom. Zaczynamy nadrabiać opóźnienie. I to
dość szybko. W Gryficach miał być dość długi postój. Nie
było, dzięki czemu w Płotach mamy już ledwie 10 minut naddatku.
Ponieważ kolejny dłuższy postój zaplanowany był w
Nowogardzie, jest szansa, że i
te minuty zgubimy.
AKAPITNa
jednym z podwórek mijanych po drodze domów
zauważam koguta. Nie jest to jednak taki zwykły kogut. Ludzie
różne rzeczy stawiają w ogródkach: krasnale,
bociany, grzybki i co tylko bujna wyobraźnia przyniesie im na myśl. Tu
ktoś postawił koguta. Kogucisko raczej, a nawet koguciora. Bo jest on
wysokości ni mniej, ni więcej tylko człowieka. Duuuża rzecz! Czyżby
właściciel posiadłości miał jakiś mały kompleks?
AKAPITW
końcu o zgodnej z rozkładem jazdy godzinie wjeżdżamy do Szczecina.
Nadrobiliśmy całe 45 minut. Zastanawiam się, w jakim celu po
drodze są zaplanowane te długie postoje. O ile w Nowogardzie wynikał on
z konieczności mijanki z jadącym w przeciwnym kierunku pociągiem, o
tyle wcześniej w Gryficach takiej potrzeby nie było. Właśnie dzięki
takiemu “kreatywnemu” układaniu
rozkładów jazdy można znacznie ograniczyć liczbę
opóźnionych pociągominut. W tabelkach wszystko wygląda
wówczas wzorcowo, mimo że organizacyjne tak naprawdę leży.
Poczciwa stara “stonka” mruczy dieslowskim
silnikiem i rozsnuwa po szczecińskiej stacji kłęby gryzących spalin.
Znów jest pochmurno i duszno, a deszcz tylko wygląda
odpowiedniej chwili do ataku z powietrza.
AKAPITPora
zrobić zakupy na drogę. Jest niedziela, a to może nieco utrudnić
aprowizację. Sklepy sieci Małpka i Żabka nie podołały. Sprzedawczynie
zapytane o
drożdżówki rozkładają tylko bezradnie ręce. Świeżego
pieczywa również nie ma. W końcu w starym sprawdzonym Społem
na Al. 3 Maja odnajduję to, czego mi potrzeba. Skręcam teraz w prawo w
ul. Kardynała Wyszyńskiego i przechodzę obok baru
“Pasztecik”. Nie jest to co prawda najstarszy ze
szczecińskich pasztecikowych barów, ale i tutaj można zjeść
lokalny specjał o tradycjach sięgających końca lat 60 ubiegłego
stulecia. Pasztecik to coś, co kształtem jest nieco zbliżone do
krokieta. Ciasto jest jednak drożdżowe i bardziej przypomina racucha
lub (o zgrozo!) pączka, tyle że oczywiście pozbawionego dodatku cukru.
I tak jak one, z nadzieniem wewnątrz jest smażone na głębokim tłuszczu.
Nadzienie to może być mięsne, ale mogą to być również
pieczarki z serem żółtym lub kapusta z grzybami. Tradycja
szczecińskich pasztecików przyszła do nas ze wschodu razem z
podarowaną przez Armię Czerwoną zdemobilizowaną maszyną do ich
wytwarzania. Co ciekawe ta właśnie maszyna w dalszym ciągu jest w
użytkowaniu w najstarszym pasztecikowym barze przy ul. Wojska Polskiego
46. Pasztecik doczekał się nawet wpisania go na listę
produktów regionalnych i jako taki jest teraz chroniony
unijnym prawem. Nie jest to może potrawa wyszukana, a już na pewno przy
bardziej systematycznym spożywaniu zdrowa, ale od czasu do czasu...
Mijany przeze mnie bar wygląda na otwarty. Jednak tłuste paszteciki nie
są w tej chwili szczytem moich kulinarnych marzeń. Choć kilka razy ich
tu próbowałem i wcale nie były złe.
AKAPITPrzechodzę
teraz kładką zawieszoną nad ulicą i dochodzę do katedry. Podobnie jak w
Kętrzynie i tutaj trwa jarmark św. Jakuba. Jego skala jest jednak
zupełnie inna. Kramy stoją nie tylko pod katedrą, ale wzdłuż
okolicznych uliczek. Jest ich naprawdę mnóstwo.
Królują wyroby regionalne: miody, pieczywo, wędliny,
słodycze. Pomny jednak wczorajszych doświadczeń z kibinem i
jeczpocznikiem nie decyduję się na dalsze gastronomiczne eksperymenty.
Chodzę za to przez dłuższy czas pomiędzy kramami i oglądam wyłożone
towary. No, tanio to tu nie jest, ale o dziwo nie ma w ogóle
chińszczyzny. Znalazło się za to miejsce dla kowalskiego warsztatu i
rycerskich namiotów, przy których można się
zaopatrzyć we fragmenty rynsztunku, lub choćby zrobić sobie zdjęcie w
epokowym stroju. |
|
...tanio
to tu nie jest...
|
|
|
AKAPITPowoli
wracam na dworzec. Nie to, żebym musiał się bardzo spieszyć, ale pogoda
psuję się coraz bardziej. Zaczęło nawet lekko kropić, a ja nie
chciałbym zakończyć wizyty w tym mieście na mokro. Po drodze
znów
przechodzę obok “Pasztecika”. Wobec braku
alternatywy postanawiam
jednak dołożyć mojej wątrobie. I tu niespodzianka. Bar jest jednak
zamknięty. Najwyraźniej przedtem też był. Być może po prostu ktoś z
obsługi wpadł tylko na chwilę. Uznaję to za znak niebios
zaniepokojonych zapewne stanem mojego układu pokarmowego. Najwyraźniej
dziś nie jest gotów na tak silne doznania. Gdybym się uparł,
paszteciki
są także na dworcu, ale wobec tak oczywistych znaków upierał
się nie
będę. |
AKAPITChoć do
odjazdu zostało jeszcze sporo czasu, IC*
Barbakan jest już podstawiony. Na razie nie mam jednak zamiaru wsiadać.
Wobec braku miejscówki zaczekam na rozwój
sytuacji. Jest niedzielne południe. Zdaję sobie sprawę, że to nie
najlepszy czas na podróżowanie PKP IC. Piątki i niedziele to
dni największego obłożenia pociągów. Siadam zatem na ławce i
obserwuję pasażerów wsiadających do granatowo-siwego
“Flirta”*.
Sporo ich jest, ale na możliwości tego składu to pestka. Trzeba jednak
liczyć się i z tym, że po drodze mamy sporo stacji, na
których ludzi na pewno przybędzie. W końcu na dwie minuty
przed odjazdem wchodzę do składu. Z analizy organoleptycznej wynika mi,
że system przydzielał miejsca, począwszy od pierwszego wagonu w
kierunku ostatniego. Wsiadam zatem właśnie do tego ostatniego. Jest luz
i sporo wolnych miejsc. Zajmuję fotel w tylnej części bezprzedziałowego
wagonu przy dużym stoliku. “No dobra, raz kozie
wio”, jak zapewne powiedziałby Shrek.
Najwyżej w razie konieczności
będę się przemieszczał w kierunku czoła
pociągu. Nadchodzi godzina 12:48. Ruszamy. Teraz
przede mną 764 km
|
...IC
Barbakan jest już podstawiony...
|
|
i
9 godzin jazdy. To już końcówka maratonu. Choć bilet
weekendowy ważny jest do poniedziałku do godziny 6:00, uznałem, że nie
należy niczego robić na siłę. I tak jak od stołu człowiek powinien
wstać lekko niedojedzony, tak z ostatniego pociągu może co prawda wyjść
zmęczony, ale powinien od razu być głodny kolejnych przygód.
Do tej pory zawsze mi się to udawało.
AKAPITPierwszy
postój mamy na stacji w Szczecinie Dąbiu. Na peronie
zauważam około 20-osobową grupkę dzieci wraz z opiekunkami. Dzieci mają
na oko po lat 13, ich opiekunki być może 20. Dzieci pilnują dzieci. Z
wszelkimi tego konsekwencjami. Jeden z chłopców wyraźnie
odstaje od grupy. Nie wiem czemu. Nie ma to zresztą w tym momencie
znaczenia. Po prostu trzyma się z boku. Opiekunka głośno go gani,
mówiąc mu wprost przy innych dzieciach, że ma go dość i że
ją denerwuje. Wysoce to “pedagogiczne”
postępowanie. Jak dobrze, że nie mam już dziecka, które
miałbym posłać na kolonie pod taką opiekę. W końcu na szczęście cała
grupa lokuje się w przedniej części wagonu za podwójnymi
szklanymi drzwiami. Ufff... Niedługo później, w
Stargardzie, do mojego stolika
dosiada się dwóch
chłopaków w wieku okołostudenckim. Z ich rozmowy
wynika, że wracają z wakacji w Mielnie. Spędzili je jak to młodzi
ludzie, głównie na imprezowaniu i podrywaniu panienek. Sączą
sobie spod stołu piwo, ale o dziwo z ich ust nie pada ani jedno
przekleństwo. Umieją normalnie rozmawiać. To dziś rzadkość. W tym samym
czasie do stolika po drugiej stronie wagonu dosiada się kobieta w
wieku... No dobra, na pewno jest młodsza ode mnie. Swojej chwilowej
współpasażerce zaczyna opowiadać o rekonstrukcji bitwy pod
Grunwaldem, z której właśnie wraca. Gdyby tak jednak zajrzeć
do kalendarza, szybko można się zorientować, że ta droga powrotna krętą
być musiała lub prowadziła ją nieco naokoło. I faktycznie.
“Po drodze” wpadła jeszcze do Stargardu na OldTown
Festiwal. (To bardzo
specyficzna impreza w stylu postapokaliptycznym, znanym choćby
z filmów “Mad Max”, odbywająca się
cyklicznie na poradzieckim opuszczonym wojskowym lotnisku w Kluczewie
pod Stargardem. Z elementami fabularnych gier terenowych, koncertami i
wieloma innymi atrakcjami jest podobno największą tego typu imprezą w
Europie. Zamiast jednak opisywać tu coś, o czym tak naprawdę nie mam
pojęcia, zapraszam na stronę www festiwalu. http://oldtownfestival.net/
[przypis autora]) Z żywiołowego
sposobu, w jaki kobieta opisuje swoje wrażenia, wynika, że jest
obydwoma imprezami solidnie nakręcona. Zresztą wcale tego nie ukrywa.
Widać po niej wyraźnie silny wpływ tzw. późnego ADHD.
Stawiam diagnozę na podstawie własnej empirii tego zjawiska. Moje wciąż
włączające się szwendacze i będące tego konsekwencją nieustanne
wędrowanie jest także efektem jednej z odmian tej przypadłości.
Sąsiedzi z mojego stolika zaczynają włączać się w rozmowę. Ja także
wtrącam swoje trzy grosze, opisując swój nieco przydługi
powrót z warszawskiego koncertu. I tak od słowa do słowa
zaczynamy się wszyscy wymieniać wrażeniami ze swoich
podróży. Po kilkunastu
minutach jesteśmy już
zgraną paczką, która,
co muszę przyznać z niejakim
zażenowaniem, całkowicie opanowuje cały niezbyt wielki ostatni segment
wagonu. Być może faktycznie nie zachowujemy się specjalnie cicho, ale
też rozmawiamy w sposób kulturalny, nie wchodząc na tematy
drażliwe. Widzę, jak z biegiem czasu i naszych opowieści chłopakom z
mojego stolika oczy robią się coraz większe. No cóż, dla
nich jesteśmy już zapewne starymi zgredami ze śmietnika historii,
którzy mogą co najwyżej w ciepłych kapciach na nogach
poczytywać słabe kryminały. Poprawka – byliśmy. Bo dokładnie
w tej chwili chłopaki zdają sobie sprawę, że oto właśnie zmarnowali dwa
tygodnie na bezsensowne wakacje w największej imprezowni polskiego
wybrzeża. Wakacje niedające niczego
prócz porannego kaca i niepokojących
pytań: "kto to qwa jest?" na widok leżącego obok obcego ciała odmiennej płci.
Tymczasem prawdziwe przygody czekały zupełnie gdzie indziej.
AKAPITW
sympatycznej atmosferze mija nam droga najpierw do Pabianic, gdzie
wysiadają moi imprezowi sąsiedzi, a później do Łodzi, gdzie
skład opuszcza bywalczyni rycerskich bitew i postapokaliptycznych
światów. Zostaję sam. Niestety nie do końca sam, bo oto
następuje solidna wymiana pasażerów, skutkiem
której ląduję na bruku. No, może nie całkiem na bruku. Tracę
jednak swoje wygodne miejsce przy stoliku. Nie pozostaje mi nic innego,
jak udać się z pielgrzymką w poszukiwaniu nowego miejsca. Przechodzę
wzdłuż niemal całego składu. Pociąg jest dość szczelnie nabity, ale w
końcu udaje mi się znaleźć wolne miejsce przy oknie. Po chwili zjawia
się dziewczyna z biletem na to właśnie miejsce. Nie robi jej to jednak
różnicy i siada obok, po czym zagłębia się w lekturze
jakichś notatek. Pozostaje mi mieć nadzieję, że na jej aktualne miejsce
nie znajdzie się już nikt chętny. Tymczasem w odbiciu w szybie
obserwuję pasażera z miejsca przede mną. Brodaty, ale za to ogolony na
łyso i mocno wytatuowany stylizowany wiking w wąskich hipsterskich
spodniach i tenisówkach robi sobie właśnie z pomocą
smartfona focię i od razu wrzuca ja na fejsa, instagrama czy innego
twittera. Po chwili wszyscy znajomi zapewne już wiedzą, że oto właśnie
jedzie pociągiem. Bardzo Ważne Wydarzenie. Nie rozumiem jego świata. To
zupełnie inna planeta. Ba, co tam planeta. Inna galaktyka, odrębny
wszechświat.
AKAPITMijamy
Piotrków Trybunalski potem Częstochowę. To już dobrze mi
znane rejony. Zaraz wjedziemy na protezę
koniecpolską*, by zjechać z niej w kierunku Kozłowa. Dostaję
wiadomość od Majki. Też dziś wraca do domu. Miała jednak mniej
szczęścia. Jej pociąg był opóźniony niemal 100 minut. To TLK
Pobrzeże, ten sam, którym powrót przez
krótką chwilę rozważałem, będąc rano w Kołobrzegu. Miałem
zatem nosa.
AKAPITZa
oknem wszystko szarzeje i traci wyraźne rysy. Ruchome kształty stają
się coraz bardziej mroczne i niesamowite. Lato ma swoje prawa. Dni od
momentu jego pojawienia się w kalendarzu systematycznie ujmują sobie
minut. Dlatego zdecydowanie bardziej wolę wiosnę. Mijamy Tunel, potem
Miechów. Pół godziny później witają
mnie kolorowe światła krakowskich ulic. “Koniec trasy,
prosimy opuścić pojazd.” To już lektor w jadącym na moje
osiedle tramwaju delikatnie, acz stanowczo zaprasza mnie do wyjścia.
Wróciłem. Znów się udało. Wszystko. |
Rozkład
jazdy:
5:54 Kraków Młynówka –> Krakow
Główny 6:04 (Koleje Malopolskie)
7 km
6:18 Kraków Główny –> Kielce 8:21 (Polregio)
132 km
8:32 Kielce –> Częstochowa 10:20 (Polregio)
117 km
10:25 Częstochowa –> Koluszki 12:43
(Polregio)
125 km
13:23 Koluszki –> Warszawa Centralna 14:30
(Interregio)
105 km
SKM i WKD po
Warszawie
29 km
0:01 Warszawa Centralna –> Malbork 3:09 (PKP IC, TLK
Ustronie) 278 km
3:15 Malbork –> Kętrzyn 6:14 (PKP IC, TLK
Posejdon)
216 km
10:30 Kętrzyn –> Węgorzewo 11:50
(SKPL)
33 km
12:20 Węgorzewo –> Kętrzyn 13:40
(SKPL)
33 km
15:55 Kętrzyn –> Białystok 18:18 (PKP IC, TLK Mamry)
180 km
20:07 Białystok –> Szczecin Główny 10:40 (PKP IC TLK
Posejdon)
821 km
12:48 Szczecin Główny –> Kraków
Główny 21:45 (PKP IC, IC Barbakan) 764 km
_______________________
RAZEM 2840 km
|
|
|
|
* - odnośniki z
wyrażeń okraszonych gwiazdką prowadzą do wyjaśniającego ich znaczenie kolejowego leksykonu |
|