|
Dzień 1,
piatek, 21 lipca 2017 r. |
|
|
AKAPITTen
wyjazd w ogólnym planie rocznym przewidywany był już od
zimy.
Wtedy to właśnie zostały zakupione bilety. Nie kolejowe jednak, bo tak
bardzo wydłużonej przedsprzedaży nie przewidują nawet świetnie
zorganizowane Koleje Norweskie, a co tu dopiero
mówić o rodzimych PKP IC. Kupiliśmy z Mają bilety
na
koncert Depeche Mode. Choć jest to nasz wspólny number one,
dla
mnie będzie pierwszym koncertem tej grupy oglądanym na żywo. Maja ma w
tej materii o wiele większe doświadczenie. Jako że kilka
koncertów już razem zaliczyliśmy i było nieźle (Deep
Purple),
super (Mark Knopfler), a nawet zajebiście (2x Jean Michelle Jarre),
postanowiłem w końcu po kilku celowych falstartach wybrać się na i
występ swojej bądź co bądź ulubionego zespołu. Piątkowy termin i
warszawska lokalizacja koncertu niemal krzyczały o wykorzystanie całego
weekendu na kolejowe wojaże. A że w weekendy najlepiej
podróżuje
się z Biletem
weekendowym*...
Oczywiście dojazdu do samej Warszawy ten bilet nie obejmie, trzeba
będzie zatem skorzystać z moich ulubionych pociągów
osobowych,
których wyznaczona przeze mnie trasa jak zwykle nie miała
być
ani najkrótsza, ani najprostsza. Na tym etapie planowania
Maja
jednak wymiękła i stwierdziła, że do Warszawy to ona sobie już jakoś
sama dojedzie. No cóż, w sumie się nie dziwię. Pobierając
nauki
daleko od domu, nabija kolejowe mile i bez ekstra okazji. Ja zatem
pojadę po łuku, czy może raczej zygzakując, Maja po cięciwie. Czy
jednak na pewno? Jeśli by uważnie przyjrzeć się naszym marszrutom, były
one zastanawiająco wręcz zbieżne. Sprawił to remont przeprowadzany
akurat na Centralnej
Magistrali Kolejowej* i spowodowane nim objazdy.
*
* *
AKAPITTuż
przed godziną 6 spacerem dochodzę na przystanek Kraków
Młynówka. Mam jeszcze kilka minut, spaceruję więc wzdłuż
peronu.
Słońce już się obudziło, a pewnie i wstało z łóżka, ale
chyba
zapomniało rozsunąć zasłony w oknach, bo niebo spowija delikatna
warstewka chmur. Jest dość ciepło, choć pamiętając, że lipiec jest
najbardziej kapryśnym miesiącem roku, jestem przygotowany na każdą
ewentualność. W plecaku oprócz standardowego wyposażenia
drzemie
także “organizacyjna” koszulka DM. Jednak ją ubiorę
dopiero
przed koncertem.
AKAPITSnując
się w tę i z powrotem po peronie, zauważam w pewnej chwili sarnę z
młodym, które opodal przechodzą przez podwójne
torowisko
balickiej linii. Akurat tuż przed zapowiedzianym właśnie przyjazdem
pociągu na lotnisko. Małe idzie dość niezdarnie i powoli przez
kamienisty nasyp najeżony przeszkodami w postaci wysokich (dla niego)
szyn. Właściwie udaje im się zejść w ostatniej chwili. Pociąg na
odcinku od rozjazdów do peronów na szczęście
jedzie dość
wolno, ale wcale nie ma pewności, że maszynista widzi zlewające się z
tłem zwierzątka. Oddycham z ulgą, gdy znikają w zaroślach po drugiej
stronie torów. Chwilę po tym nadjeżdża także pociąg jadący
do
Wieliczki. Pojadę nim do Dworca Głównego. Wsiadam do
pustawego
pięciowagonowego Impulsa*
Kolei
Małopolskich. Zastanawiam się, po co na tę trasę jej zarządcy wysyłają
aż tak długie składy. Gdy jeździły tu trzyczłonowe Acatusy*
wystarczały w zupełności. Teraz Acatusy wróciły do
Przewozów Regionalnych, a Koleje Małopolskie wożą
pasażerów cztero i pięcioczłonowymi Impulsami.
AKAPITPodróż
do Krakowa Głównego trwa kilkanaście minut. Dość długo, ale
wszystkiemu winny jest remont linii, w wyniku którego
miejscami
czynny jest tylko jeden tor. Na Głównym przesiadam się do
stojącego już dwa perony dalej kolejnego Impulsa. Ful wypas,
skóra, klima, bajera. Jednym słowem świętokrzyskie wita już
w
Krakowie. Zajmuję wolną “czwórkę”*
i wyciągam nogi na przeciwległym fotelu. Dziś zasługują na
szczególne traktowanie. Przed nimi ciężki dzień i noc i
dzień
i...
AKAPITNiedaleko
mojego miejsca siada mama z kilkuletnim chłopcem. Młodzieniec
najwyraźniej nie ma ochoty na podróż, czemu daje jasny i
przede
wszystkim głośny wyraz. Dlaczego? Zagadka rozwiązuje się po chwili. Z
jego bardzo buntowniczej postawy wynika, że tata został w Krakowie. No
cóż, widocznie z mamą nie ma tak dobrej komitywy.
AKAPITObserwuję
pogodę za oknem. O ile w Krakowie zapowiadało się słonecznie, o tyle im
bardziej na północ się posuwamy, tym warstwa chmur staje się
grubsza. Pociąg natomiast powoli, ale z systematycznością godną lepszej
sprawy nabiera opóźnienia. Minuta, dwie, trzy, cztery...
Trochę
nerwowo pilnuję czasu. W Kielcach będę miał tych minut na przesiadkę
jedenaście. Jak tak dalej pójdzie, to z tego skromnego
kapitału
nic nie zostanie. Na szczęście, gdy w końcu docieram do stacji
przeznaczenia, wskazówka opóźnienia zatrzymuje
się na
szóstej minucie. Na przejście o dwa perony dalej pozostałe
pięć
wystarczy z zapasem. Tu czeka już kolejny świętokrzyski Impuls. Zatem
znów można się wyciągnąć na skórze. Nie ma też
wielu
pasażerów, więc nic mnie w tej materii nie ogranicza.
AKAPITKonduktorka
podczas sprawdzania biletów prawie daje się złapać. Dziś
znów jadę na bilecie
relacyjnym*, bo Koleje Mazowieckie, którymi także
mam zamiar podróżować, nie honorują Regiokarnetu*.
Kobieta długo wpatruje się w kartonik spod uniesionych zdziwieniem
brwi, wczytując się w pośrednie stacje, ale w końcu się uśmiecha. Czy
ze zrozumieniem – nie wiem. Kasjerka w przejściu podziemnym
obok
krakowskiego dworca już mnie zapamiętała. W ciągu niezbyt długiego
czasu zaopatrywałem się tam bowiem w bilety na mocno egzotyczne trasy.
Z tymi samymi konduktorami spotykam się jednak dużo rzadziej.
AKAPITZa
oknami wciąż jest pochmurno. Właściwie deszcz wisi w powietrzu. Całkiem
zresztą zgodnie z prognozami pogody. Wewnątrz wagonu działa
klimatyzacja, ale podczas przesiadki dał się odczuć panujący zaduch. No
cóż, mamy przecież prawdziwy polski umiarkowanie ciepły, ale
mokry lipiec. Dzięki temu jednak przyroda trwa w pełnym rozkwicie.
Zboża na polach zaczynają dojrzewać, a nieskoszone trawy pomachują na
wietrze brązowymi miotełkami.
AKAPITTuż
przed Częstochową pociąg zatrzymuje się w szczerym polu.
Stoimy tak ze 2 lub 3 minuty. Jest mi to bardzo nie na rękę, bo kolejna
przesiadka także miała być szybka. W dodatku częstochowska stacja
wymagać będzie przebycia sporej odległości z nieco oddalonego peronu 1a
na peron 3. Pozostałe w tej chwili ze skromnego zapasu dwie minuty
mogą na to nie wystarczyć. Na wszelki wypadek zgłaszam |
kibel w nietypowym malowaniu |
|
skomunikowanie. Gdy w końcu zatrzymujemy się
przy peronie, a ja truchtem sunę wzdłuż niego, słyszę zapowiedź z
megafonu informującą przesiadających się (czyli mnie), że pociąg do
Koluszek stoi przy peronie trzecim i proszącą o zachowanie ostrożności
przy przesiadaniu. To miłe. W końcu nie każdy musi być tak dobrze
przygotowany i wiedzieć, z którego peronu odjedzie jego
kolejny pociąg. Dworzec Częstochowa i jego obsługa zyskują u mnie od
razu +2 punkty przyjazności pasażerowi. Jednak na tym koniec. Skończyły
się Impulsy. Teraz następuje powrót do siermiężnej
rzeczywistości. Siermiężnej, choć przypudrowanej. Dalej pojadę
“kiblem”*, po liftingu polegającym na pokryciu go
nową warstwą farby. Kompletnie bezsensowną, bo niepasującą do żadnego z
oficjalnych wzorów malowania Przewozów
Regionalnych czy Polregio. Pomarańczowe wagony z czerwonymi drzwiami i
granatowymi dodatkami na deser widziałem na kilku składach. Były to
jednak naprawdę pojedyncze sztuki.
|
AKAPITJuż
przed Częstochową lekko padało. Worek z duchotą wreszcie pękł i zaczęła
ona uciekać w formie bardziej materialnej. Kiepsko, bo w Koluszkach z
uwagi na spory czas do przesiadki miałem zamiar coś zjeść. A to zapewne
będzie wymagało spaceru do miasta. W takich warunkach pogodowych może
się nie udać. Tymczasem droga mija mi niespiesznie na walce z zasięgiem
w tablecie. Chciałbym odpowiedzieć na maila, którego właśnie
dostałem od czytelnika mojej strony. Walka jest mocno bezsensowna, bo
raz, że zasięg w pociągu bywa kapryśny, a dwa, że nowy wizerunek
mobilnej strony pocztowej Onetu jest mało przejrzysty. W końcu się
poddaję. W Koluszkach będę miał sporo czasu, zdążę. Gdzieś za
Radomskiem przepuszczamy TLK*
Pobrzeże, w którym podróżuje Maja. Nawiązujemy kontakt
sms-owy. W Pobrzeżu jest straszna duchota. No cóż, urok starych
wagonów.
AKAPITKoluszki
witają mnie regularnym deszczem. Postanawiam go przeczekać i kryję się
w budynku dworca. Po kilkunastu minutach kątem ucha słyszę zapowiedź
pociągu do Warszawy. Dziwne. Czemu nie mam go w mojej marszrucie? A, no
tak! To Interregio*, czyli
jakby pospieszny, nieuwzględniany przeze mnie podczas analizy
rozkładów jazdy. Niestety mój bilet go nie obejmuje. A
gdyby tak choć sprawdzić, ile musiałbym doinwestować? Zamiast tkwić w
zapłakanych deszczem Koluszkach bez wyraźniej wizji poprawy pogody
jeszcze przez ponad 90 minut, mógłbym być w Warszawie niemal 2,5
godziny przed planowanym czasem. Idę na peron. Co będzie, to będzie.
Pociąg już stoi, podchodzę więc do konduktorów. Ci długo
analizują mój bilet, po czym wyrokują.
AKAPIT– Dopłata 3 złote i jeden grosz. Ale musi się pan szybko decydować, bo odjeżdżamy – popędzają.
AKAPITPrzy
takiej kwocie nie ma się nad czym zastanawiać. Wsiadam. Skład jest
pełny. Właściwie nawet więcej niż pełny. Zajęte są wszystkie miejsca
siedzące, jakie mam w zasięgu wzroku, a pasażerowie stoją nawet w
przedsionkach przy drzwiach “turbokibla”*.
Nie będzie zatem lekko. Zauważam, że sporo osób jedzie do
Warszawy w dokładnie tym samym celu co ja. Dominują czarne podkoszulki
bądź to z samym logo zespołu, bądź z wizerunkami muzyków. Można
by jakieś małe “Black Celebration” odprawić.
AKAPITPociąg
szybko mknie, zatrzymując się tylko na większych stacjach. O 14:40
wjeżdża na peron dworca Warszawa Centralna. Trzymając się pierwotnego
planu, z Koluszek ruszyłbym dopiero za 3 minuty. Potem jeszcze
czekałaby mnie przesiadka w Skierniewicach i w
efekcie w Warszawie znalazłbym się dopiero kilka minut po 17. To były
dobrze, choć niespodziewanie zainwestowane 3 zł.
AKAPITNiestety
pogoda w stolicy nie różni się specjalnie od tej w Koluszkach.
Leje dość regularnie i równo. Gdyby nie to, zapewne na obiad
udałbym się do staromiejskiego baru mlecznego “Pod
Barbakanem”. Wobec lejącej się ciurkiem z nieba wody nie
pozostaje mi nic innego, jak szukać korytka w nieco bliższej okolicy.
Idę zatem do znanej sobie z wcześniejszego pobytu w Warszawie
“Mleczarni” przy ulicy Emilii Plater. Co prawda do rangi
mlecznego baru lokal ten nie pasuje przede wszystkim cenowo, ale można
tu przynajmniej w miarę smacznie zjeść. Obiad kosztuje mnie 19 zł, choć
bynajmniej nie szaleję z wyborem dań. Nieco posilony wracam na dworzec,
lawirując pomiędzy deszczowymi kroplami. Mam sporo czasu i muszę go
jakoś rozmienić na drobne. Ponieważ pogoda nie zachęca do pieszych
spacerów. Wsiadam w pociąg Szybkiej Kolei Miejskiej i jadę pod
Stadion Narodowy. Na razie na mały rekonesans. Pomimo że do otwarcia
bram zostały niemal 3 godziny, kolejki
widzów przed wejściami na teren
stadionu są
już imponujące. Ludzie kryją się pod
parasolami i przeciwdeszczowymi pelerynami przed nieustannie lecącą z
nieba wodą. Wypadałoby i mnie gdzieś się schować. A gdzie? A najlepiej
pod ziemię. Okolicznością sprzyjającą jest fakt, że tuż obok przystanku
SKM-ki jest stacja drugiej linii warszawskiego metra. Niestety szybko
przekonuję się, że wejścia na perony strzegą bramki, których
nijak nie można ominąć. Znane mi zaklęcia otwierające przeróżne
magiczne portale nie działają, nie znajduję także nigdzie dystrybutora
z darmowymi wejściówkami. Nie będę przecież kupował biletu,
który mnie nie obowiązuje. Aż tak dobrym wujkiem nie jestem.
Cóż mi zatem pozostaje? Wycofanie się na z góry upatrzone
pozycje. Wracam na zachodni brzeg Wisły SKM-ką, a do systemu metra
spróbuję wedrzeć się na stacji Centrum. Tam darmowe
wejściówki są, a przynajmniej zawsze dotąd były. Moje
przewidywania sprawdzają się i kilkanaście minut później jadę
już pierwszą linią w kierunku stacji Świętokrzyska, gdzie przesiądę się
na linię drugą. Swoją drogą zastanawia mnie ten brak wejściówek
na wszystkich stacjach. Gdyby powodem była chęć
“uszczelnienia” sieci, to chyba nie tędy droga. Co ma
bowiem zrobić osoba taka jak ja, mająca uprawnienia do bezpłatnych
przejazdów, ale nie dysponująca wejściówką? Jechać po nią
specjalnie innym środkiem komunikacji na stację Centrum? Pokrętna
logika. Chyba że o czymś nie wiem. Skoro jednak nie wiem ja, to nie
wiedzą i inni mnie podobni przyjezdni. Na wszelki wypadek zaopatruje
się w kilka sztuk. Włożę po jednej do wszelkich możliwych
“opakowań” na dokumenty, z którymi zdarza mi się
podróżować. Będą pod ręką zawsze i wszędzie.
AKAPITJestem
pod wrażeniem stacji Świętokrzyska. To tutaj krzyżują się obydwie linie
metra. Ściany korytarzy uśmiechają się twarzami postaci z reklam
wyświetlanych na pokrywających je wielkich ekranach. Wokół
szkło, aluminium i przyciemnione światło. Ludzkie potoki płyną
labiryntami, które prowadzą je do długich pochylni ruchomych
schodów. Natychmiast przypomina mi się powieść Stanisława Lema
“Powrót z Gwiazd”, skądinąd moja ulubiona tego
autora. Zaczynam się czuć podobnie jak jej główny bohater,
astronauta Hal Bregg, który na skutek zjawiska dylatacji czasu
wracając na ziemię po 10-letniej z jego punktu widzenia podróży
kosmicznej, zastaje ją o 127 lat starszą. Z wszelkimi, a zwłaszcza
technologicznymi i obyczajowymi tego konsekwencjami. Mnie na szczęście
od tutejszej współczesności nie dzieli aż taka przepaść, w
związku z czym sprawnie dostaję się na peron, a potem do pociągu metra.
Mimo piątku ruch jest jeszcze umiarkowany. Jednak za godzinę,
półtorej na pewno się to zmieni, gdy korporacyjne mrówki
ruszą po pracy do wynajmowanych na peryferiach miasta klitek. Szczury
wystartują nieco później i zapewne nie metrem, a wypasionymi
SUV-ami poczołgają się w ulicznych korkach do skredytowanych przez
banki podwarszawskich posiadłości. Objeżdżam drugą linię w tę i z
powrotem i znów wysiadam na Świętokrzyskiej. Lawiruję tym
samym dwupoziomowym labiryntem i przesiadam się na linię pierwszą.
Tutaj ruch jest już zdecydowanie większy. Staram się nie dać wciągnąć
wirom rwącej rzeki tłumu pędzącej ze schodów do pociągu, z
pociągu na schody, przed siebie, byle szybciej. Mnie się nie spieszy.
Wręcz przeciwnie. Dla mnie czas biegnie zbyt wolno. Jeszcze tyle go
pozostało. Metra mam już jednak dosyć. Wysiadam na stacji Centrum i
wychodzę na powierzchnię. W międzyczasie przestało padać, dzięki czemu
moje morale od razu rośnie. Czas jednak w dalszym ciągu porusza się
bardzo leniwie. A może by tak przejechać się Warszawską Koleją
Dojazdową? Czemu nie? W końcu w ramach strefy miejskiej mogę to robić
za darmochę. Po dojściu do stacji Śródmieście wsiadam do
niebiesko-czerwono-białego wagonu. Z zewnątrz pociąg, wewnątrz to
jednak bardziej tramwaj. Dojeżdżam nim do stacji Salomea. Po kilku
minutach oczekiwania nadjeżdża pociąg powrotny. Wracam do
Śródmieścia. Teraz pokonam kolejny labirynt podziemnych
korytarzy, by dostać się na Dworzec Centralny. Pora nadeszła. Muszę
zostawić plecak ze swoim dobytkiem w skrytce. Na koncert mnie z nim nie
wpuszczą. Zabieram tylko podręczny i poręczny plecakoworek,
który z pomocą dłuższego sznurka zmajstrowałem z pokrowca na
śpiwór. I oczywiście ubieram strój organizacyjny w
postaci koszulki z wizerunkami członków zespołu. SKM-ka wiezie
mnie znów pod stadion. Tłum zdecydowanie zgęstniał. Kolejki są
jednak nie tylko przed wejściami. Całkiem pokaźna ustawiła się
również przed... toitoiami.
AKAPITPrzed
stadionem spotykamy się z Mają i jej chłopakiem Stanisławem. Wchodzimy
na teren i zostajemy zaobrączkowani opaskami uprawniającymi do wejścia
na płytę. Teraz jeszcze spacer na przeciwległy biegun do
“tunelu” i jesteśmy na miejscu. Lokujemy się po
prawej stronie sceny, starając się omijać pozostałe po niedawnym
deszczu spore rozlewiska. Miejsce nie jest rewelacyjne, ale też nie
najgorsze. Przyznaję, nie spieszyliśmy się specjalnie i te najlepsze
miejscówki są już dawno zajęte. Majki, doświadczonej
depeszówy, ten koncert nie kręci już tak jak pierwszy. Z kolei
ja, debiutant, w ogóle nie wiem czego się spodziewać. Nie parłem
jednak na wcześniejsze przyjście, bo to w końcu płyta i dobrych kilka
godzin stania. Gdy wchodzimy, jako support występuje nieznana mi
kompletnie artystka, którą umieściłbym raczej w kręgach techno
niż w klimatach depeszowskich. Tuż obok nas stoi kilkuosobowa grupka
Węgrów, którzy od samego początku raczą się obficie
piwem. Spoglądamy na siebie z Mają porozumiewawczo. Fizjologii nie
oszukasz. Te miejsca wkrótce będą wolne. |
AKAPITZanim
jednak rozpocznie się właściwa akcja, kilka słów na temat
stadionu. Muszę przyznać, że robi wrażenie. Jest naprawdę ogromny.
Zdecydowanie większy niż hale w Łodzi czy Krakowie. Zastanawiam się
jedynie, co widzą ludzie z ostatnich, najwyższych rzędów. Chyba
niewiele. Spoglądam do góry na olbrzymią podwieszoną na
stalowych linach konstrukcję, stanowiącą zapewne część mechanizmu
zasuwanego dachu. Wygląda jak wielki statek kosmiczny. Od spodu kończy
się dość ostrą iglicą. I tak sobie myślę, co będzie, jak ten bączek
kiedyś wyląduje...
AKAPITOkoło
godziny 21, gdy zdążyło się już ściemnić, na scenie w końcu pojawia się
główna atrakcja wieczoru. No i na samym wstępie popełnia chyba
lekki falstart i strzela sobie w kolano. Przynajmniej w mojej ocenie.
Jako pierwszy pojawia się bowiem utwór “Going
Backwards”, od ponad miesiąca okupujący pierwsze i drugie miejsce
Listy Przebojów Programu Trzeciego. Nie
będzie zatem stopniowego budowania
nastroju ani podsycania
|
...jak ten bączek kiedyś wyląduje...
|
|
napięcia.
Szkoda. Liczyłem, że ten utwór usłyszę, ale dużo, dużo
później, gdy będę już nieco podkręcony atmosferą koncertu. A
tutaj para poszła w gwizdek już na samym początku. No nic, może dalej
będzie lepiej.
AKAPITMniej
więcej dwie godziny później już wiem, że nie było. Jestem
bardzo, ale to bardzo rozczarowany. Oczywiście to wyłącznie moja bardzo
subiektywna ocena nie pretendująca do roli żadnej recenzji, ale wiem
już jedno. To właściwie były dwa moje koncerty DM. Pierwszy i ostatni.
Dlaczego? Bo (mocno parafrazując Bilbo Bagginsa z jego przemowy
skierowanej do licznej rodziny podczas uroczystości setnych urodzin)
połowy utworów nie byłem w stanie rozpoznać w ogóle, a
drugą połowę rozpoznałem dopiero w ich połowie. Nawet moje ukochane
“Walking in My Shoes” rozmyło się w kakofonii
nierozpoznawalnych dźwięków. Basy perkusji Christiana Eignera
były tak mocno nagłośnione, że zagłuszały nie tylko głos Davida Gahana,
ale także instrumenty, na których grali Andy Fletcher i Martin
Gore oraz wspomagający ich Peter Gordeno. Zespół nie nawiązywał
też praktycznie żadnego kontaktu z publicznością. O ile nie wliczać w
to machania |
|
|
rękami przez wokalistę czy kilkakrotnego
złapania się za jaja. Z rozrzewnieniem wspominam dwa koncerty Jean
Michelle Jarre`a, który w
temacie kontaktów z
publicznością jest wręcz świetny. Może jest to również kwestia
nie najlepszego miejsca, jakie udało nam się zająć na płycie, ale wiem
już przynajmniej, że do tej pory niczego nie straciłem, nie
uczestnicząc we wcześniejszych koncertach. Dochodzi do tego, że gdy
zbliża się godzina 23, podczas któregoś tam
utworu
|
granego na bis zaczynam już wyraźnie zniecierpliwiony patrzyć na zegarek i mówić sobie w duchu.
AKAPIT– No chłopaki, miło było, ale... trochę się zasiedzieliśmy. Ściemnia się, pora spadać.
AKAPITNie bez
znaczenia pozostaje też fakt, że tuż po północy odjeżdża
mój pociąg. A na Dworzec Centralny trzeba się jeszcze jakoś
dostać. Na szczęście mamy dobrą pozycję ewakuacyjną i w momencie
zakończenia koncertu możemy szybko i bez większych przeszkód
wyjść niemal na sam przystanek kolejowy obok stadionu. Kilkanaście
minut później nadjeżdża SKM-ka, którą jedziemy do
centrum. Tutaj żegnam się z Mają i Stanisławem. Oni zostają w
Warszawie. A ja? Ja idę odebrać plecak ze skrytki, a potem... “W
Polskę idziemy drodzy panowie, w Polskę idziemy!”,
brzmią mi w myślach słowa mistrza
Młynarskiego ekspresyjnie wyśpiewane przez
Wiesława Gołasa w Kabarecie "Dudek". Z tym że ja nie idę, a
jadę. Precyzyjniej – pojadę. Pojadę, jeżeli przyjedzie mój
pociąg. Nie jest to wcale oczywiste, bo już słyszę zapowiedź o jego
opóźnieniu. Co prawda nie jest wielkie, marne 15 minut, ale dla
mnie to i tak za dużo. W konsekwencji oznacza bowiem problem z
przesiadką w Malborku, na którą planowo miałem mieć tych minut
ledwie 6. Jak się już być może Drogi Czytelniku domyślasz po lekturze
relacji z ostatniej włóczęgi, na celownik po raz drugi wzięte
zostały Mazury. Tymczasem czekamy. TLK Ustronie w końcu majestatycznie
wtacza się na peron. Ja jednak już na dobry wieczór czuję pismo
nosem. Będą problemy. Pociąg jest zapełniony. Co tam zapełniony –
zapchany. Wszystkie miejsca są zajęte, pasażerowie okupują także i
korytarze. Jak za starych dobrych czasów, gdy to kolej była
głównym środkiem transportu dalekobieżnego. W dodatku część
wagonów to wypożyczone od Czeskich Kolei starocie ze skajowymi
obiciami siedzeń. W sam raz na całonocną podróż w duchocie i
gorącu. Taktycznie lokuję się w korytarzu wagonu blisko przedziału
służbowego drużyny konduktorskiej. Drużyny, która w Warszawie
wymienia się. Stara ekipa zostaje, nowa pojedzie dalej. Nie mam za
bardzo możliwości sprawdzenia tego, ale podejrzewam, że zmiana dotyczy
także lokomotywy, bo kolejny postój, tym razem
w Warszawie Wschodniej, przeciąga się w nieskończoność. Oczywiście
skutkując proporcjonalnym wzrostem opóźnienia. W tej sytuacji
usiłuję zgłosić skomunikowanie*
z pociągiem w Malborku. I tutaj ku swojemu wielkiemu zdziwieniu odbijam
się od ściany. Rozmawiam, jak się po chwili okazuje z konduktorem, bo
kierowniczka jest gdzieś “w terenie”. Słucham i własnym
uszom nie wierzę.
AKAPIT–
Wie pan, teraz mamy 20 minut opóźnienia. Jak znam życie, to do
Malborka będziemy mieli co najmniej 40. Myśli pan, że przytrzymają dla
kogoś tyle czasu tamten pociąg? Nawet niechby to kilka osób
było. Nie no, marne szanse są. A dokąd on w ogóle jedzie?
AKAPIT–
Do Białegostoku – odpowiadam nieco skonfundowany, bo to pierwszy
w mojej karierze tak nieużyty konduktor. Jakby żywcem przeniesiony z
czasów głębokiego PRL-u.
AKAPIT–
To nie trzeba było jechać z Warszawy bezpośrednio przez Małkinię?
– ripostuje kolejarz – Szybciej by pan był.
AKAPIT–
Pociąg jedzie do Białegostoku. Ale nie ja. Ja chcę się dostać do
Kętrzyna. – w tym momencie nie mam już wątpliwości, że gość
bezczelnie chce mnie zbyć. – I niech mi pan nie opowiada, że
pociąg nie będzie czekał, skoro w podobnych sytuacjach na
skomunikowanie czeka nawet Pendolino. – odpowiadam mu już z
lekkim rozdrażnieniem w głosie. Niech se nie myśli w maźnicę stukany,
że trafił na kompletnego lamera. Choć przyznaję, że niestety zaczyna mi
brakować tej stanowczości. Tym bardziej że facet mnie ewidentnie zbywa.
Pewnie to też kwestia ogólnego zmęczenia, ale widząc raczej
beznadziejną sytuację, zaczynam kombinować zmianę trasy. Tyle że taka
zmiana zburzy wszystkie ustalenia i zniweczy plan przejechania się
“motorakiem”*
z Kętrzyna do Węgorzewa. No ale z koniem kopał się przecież nie będę. W
dodatku pojawia się drugi konduktor. Na oko według wieku licząc, służby
ma mniej więcej tyle, co oranżada gwarancji, ale zachowuje się, jakby
rozumy wszystkich dookoła stanowiły jego codzienne śniadaniowe menu.
Znam takich. Typowy przykład tzw. “plecaka”. Ktoś wysoko
postawiony w kolejowej hierarchii załatwił mu posadkę, więc koleś
zapewne uważa, że jest nie do ruszenia. Ze zdumieniem obserwuję, jak do
jednego z chcących kupić bilet pasażerów zwraca się per
“ty”. I jest to osoba starsza od niego. Na wszelki wypadek
delikatnie szczypię się w udo. Raczej nie śpię. Może zatem powstało
pęknięcie w continuum czasu i ten pociąg zamiast z Krakowa przyjechał
do Warszawy z końcówki lat 80 ubiegłego stulecia przez szczelinę
pomiędzy teraźniejszością i przeszłością? Zdezelowany tabor, tłumy na
korytarzach, chamska obsługa... No, to by się wszystko zgadzało.
Rozważam przez chwilę zapytanie kogoś ze
współpasażerów o aktualny rok. Od zrozumiałych
podejrzeń o stan mojej psyche chroni mnie jednak odgłos dzwonka
czyjegoś telefonu komórkowego. Nie. Czas jest na swoim miejscu.
To po prostu “nocna rzeźnia”, czyli TLK Ustronie. Duma PKP IC*.
AKAPITPostanawiam
zmienić miejsce na spokojniejsze i przemyśleć strategię działania na
najbliższych kilka godzin. Przebijam się zapchanymi korytarzami
kolejnych pięciu wagonów na sam tył składu. W ostatnim jest
nieco luźniej. Może bym nawet i znalazł jakieś pojedyncze miejsce
siedzące, ale noc w dusznym przedziale... Nie! Za żadne skarby świata.
Siadam na podłodze na kawałku karimaty robiącym u mnie na pół
etatu za poddupnik, opieram się o plecak i wyciągam tablet.
Różowo nie jest. Opcje są zasadniczo trzy:
AKAPIT-
powrót z Malborka do Warszawy pociągiem, który powinien
się tam pojawić mniej więcej w porze naszego opóźnionego AKAPITprzybycia. Mocno bezsensowna.
AKAPIT- jazda
do Gdańska i szukanie możliwości dostania się do Kętrzyna stamtąd.
Sensowna bardziej, choć bez widoków na powodzenie, AKAPITjeżeli chodzi o założone wcześniej cele wyprawy. Zatem sztuka dla sztuki.
AKAPIT-
wysiadka w Malborku po trzeciej nad ranem i robienie za
opóźniony, podobnie jak pociąg, kwiat paproci do czasu przyjazdu
tego AKAPITsamego składu, którym mógłbym wyjechać z Gdańska. Równie bezsensowna co pierwsza.
AKAPITDrogą
prostej eliminacji wybieram opcję drugą. Jedziemy nad Zatokę Gdańską, a
dalej... się zobaczy. W końcu nie gonią mnie żadne terminy ani
zobowiązania. Układam się wygodniej, o ile w tym miejscu można
mówić o jakiejkolwiek wygodzie i przymykam oczy. O
spaniu trzeba jednak zapomnieć. Za duży hałas, a i od czasu do czasu
trafiają się klienci zmierzający do pobliskiego kibelka. Może bym tak
jakieś opłaty zaczął pobierać? Wobec braku snu kontroluję czas. Prorok
jaki z tego konduktora czy cuś? Opóźnienie faktycznie dobiło do
obiecanych 40 minut, ale dalej nie rośnie.
Mijamy Ciechanów, Iławę,
Działdowo. Jeszcze około dwóch
godziny jazdy i będziemy w Gdańsku. Tymczasem
zatrzymujemy się na jednej z kolejnych stacji. Wstaję i otwieram okno.
Na tablicy spostrzegam jej nazwę – Malbork. Przy przeciwległej
krawędzi peronu, ale w sporym oddaleniu, jestem wszak na samym końcu
długiego składu, zauważam stojący pociąg. Aha, to pewnie ten z Gdańska.
Nagle oczy otwierają mi się szerzej. I jeszcze szerzej. Zaraz! Dlaczego
z mojego pociągu wysiadają ludzie i biegną do tego drugiego składu? Co
prawda to tylko kilka osób, ale tak nagle wszyscy zapragnęli
powrotu do stolicy? Ejże! A jak to jest... O kur...! Nie zastanawiając
się ani sekundy dłużej, łapię jedną ręką plecak, drugą poddupnik i już
mocuję się z wyjściowymi drzwiami. Błogosławię w tej chwili, że nie
utknąłem gdzieś między ludźmi w środku wagonu, lub co nie daj Boże w
przedziale. Biegnę przez połowę długości peronu, dopadam do pierwszego
wagonu i czytam tabliczkę relacyjną. Na mojej twarzy pojawia się
wielki, rozciągnięty od ucha do ucha banan. “TLK Posejdon –
Szczecin Główny – Białystok”. Victoria! A jednak
zaczekał. Mam chęć pokazać znak zwycięstwa w kierunku nieużytej drużyny
konduktorskiej z Ustronia. Choć na dobrą sprawę należy im się co
najwyżej połowa tego symbolu w solowym wykonaniu palca środkowego. Nie
mam jednak czasu na próby regulowania rachunków. Wsiadam
do pierwszego wagonu, a pociąg po chwili rusza. Jest luźniej, ale nie
do tego stopnia, by znaleźć prywatny przedział. Miejsce owszem znajdzie
się, ale tylko środkowe. Za to w zdeklasowanej jedynce*. Czyli prawie
luksus. Prawie... jak wiadomo, robi różnicę. Na środkowym fotelu
nie ma za bardzo o co oprzeć głowy, więc żadnego spania nie będzie.
Będzie wegetacja. Przetrwanie. Noc duchów. Jednak nie narzekam.
Więcej powiem. Jestem wręcz rozradowany. Plany jednak zostaną
zrealizowane. Wypływająca z tej przygody nauka na przyszłość jest
następująca: nie dać się zbyć, być do bólu asertywnym, a przede
wszystkim nie tracić nadziei. A tak niewiele brakowało. Przecież mogłem
w tym Malborku nie wstać i nie wyglądnąć przez okno. Lub gorzej,
wyglądnąć, gdy nie byłoby już szansy na przesiadkę. Chyba by mnie wtedy
szlaczek jasny trafił w sam środek czółka. |
* - odnośniki z
wyrażeń okraszonych gwiazdką prowadzą do wyjaśniającego ich znaczenie kolejowego leksykonu |
|