AKAPITMiałem
nic nie pisać. No bo to przecież żadna wycieczka jest, żaden wyjazd
fotograficzny. Po prostu miałem robić za kuriera, łącznika, dostawcę
czy tak jakoś. Trzeba było Majce dostarczyć do Poznania rower.
Najwygodniej (czytaj: najtaniej i łącząc
przyjemne z pożytecznym) było zrobić to koleją. Oczywiście nie z
pomocą PKP IC*, do którego z różnych powodów,
pomijając nawet spore trudności w samym przewozie roweru, nie pałam
szczególną atencją. Jak zazwyczaj, miałem zamiar skorzystać
jedynie z pociągów osobowych. Możliwe do przeprowadzenia było
wyłącznie spotkanie gdzieś po drodze, bo przy aktualnym rozkładzie
jazdy i kiepskich skomunikowaniach* pociągów nie ma możliwości
powrotu ze stolicy Wielkopolski do Krakowa tego samego dnia.
Wybór padł więc na leżący z grubsza w połowie drogi Wrocław. W
grę wchodził jedynie weekend, bo w tygodniu tylko renciści i niemowlaki
mają permanentnie wolny czas.
AKAPITMiałem
nie pisać. Jednak prowadzący do nieuchronnego chaosu wzrost poziomu
entropii podczas tego wyjazdu był na tyle znaczny, że zdanie w końcu
zmieniłem.
AKAPITZapytanie
wrzucone w wyszukiwarkę zaowocowało o dziwo połączeniem przez Lubliniec
Kluczbork i Oleśnicę. Trochę mnie zdziwiło, że brak jest o wiele
prostszej opcji przez Gliwice i Opole, ale nie drążąc tematu, złożyłem
to na karb niedzieli, na którą to zaplanowaliśmy przeprowadzenie
akcji pod kryptonimem “lotny bicykl”. Dodatkowym atutem
takiej trasy była możliwość przejechania się nieznanymi jeszcze
odcinkami linii. Minusem i to sporym, konieczność wczesnej pobudki. Tym
bardziej że w grę wchodziła jeszcze potrzeba dostania się na Dworzec
Główny. Czemu? A no temu, że prognozy zapowiadały deszcz i
wiatr. Nie uśmiechała mi się jazda rowerem do Mydlnik pod wiatr i do
tego w siekącej z nieba wodzie. Ponieważ pierwszy tramwaj tego poranka
i zarazem ostatni, który miał szanse dowieźć mnie na czas,
ruszyć miał z bronowickiej pętli o 4:20, pobudkę musiałem zaplanować
na... 3:35. Smaczku wyprawie dodawało to, że w sobotni wieczór
odwiedzili nas nasi przyjaciele z
Ukrainy, Demko i Uliana, o
których możesz czytelniku przeczytać
w relacji z wędrówki po ukraińskim Zakarpaciu. Choć
spędziliśmy wieczór bardzo grzecznie i po abstynencku, to jednak
udało mi się położyć dopiero o północy.
* * *
AKAPITBudzik
znów nie zdążył. Wstaje o 3:20. Kwadrans przed zaplanowaną
pobudką. Za oknem sucho i ani śladu deszczu. Ale skoro już i tak
wstałem... Kilka minut po godzinie czwartej wychodzę z domu. W plecaku
na wszelki wypadek schowany aparat fotograficzny, kanapki i termos z
kawą. Zahaczam o garaż, skąd zabieram rower mojej córki. Pakuję
się do pustego w niedzielny poranek tramwaju. Ciekawe wrażenie musi
robić facet w tramwaju z damskim rowerem o tej porze dnia. Dwadzieścia
minut później wysiadam na przystanku pod Dworcem Głównym.
Bilety już mam, idę zatem prosto do pociągu. Chwilę mocuję się z
wieszakiem na rower w śląskim Impulsie*. Żeby umieścić na nim rower,
trzeba się nieźle namocować. Zajmuje miejsce i usiłuję drzemać. Nie mam
nawet siły udawać, że chce mi się spoglądać przez okno. Dwie godziny
później wysiadam w Katowicach. Mam prawie godzinę do przesiadki.
Żeby nie marznąć na peronie, wsiadam na rower i ruszam w miasto.
Miasto, które jeszcze śpi. Tylko pracownicy komunalni uprzątają
efekty nocnych imprez. Nie odjeżdżam zbyt daleko, bo rower Majki z
racji niskiego siodła i krótkiej ramy jest dla mnie średnio
wygodny, poza tym temperatura nie zachęca do jazdy, a na domiar złego
wieje zimny wiatr. Wracam na peron. Stacyjny megafon syntetycznym
kobiecym głosem zapowiada wjazd mojego pociągu do Lublińca. Wjeżdża
biało-niebieski turbokibel* Kolei Śląskich. Pakuję się do przedziału
bagażowo-inwalidzkiego. Ustawiam rower, klinując go między
rampami dla inwalidów i zasiadam
na fotelu. Około 10 minut
przed odjazdem pociągu nagle w wewnętrznych
głośnikach rozlega się seria głośnych trzasków, a następnie
słyszę:
AKAPIT– Raz, dwa, raz, dwa... Z uwagi na awarię prosimy o opuszczenie składu. Zostanie podstawiony skład zastępczy.
AKAPITPięknie!
Wypakowuję się z rowerem na peron. Skład pomimo stanu zepsucia chwilę
później odjeżdża w bezkresną dal. Na peronie
w analigicznej do mojej sytuacji zostaje ok. 10 osób.
AKAPITCzekamy.
AKAPITNic się nie dzieje.
AKAPITCzas mija.
AKAPITW końcu
około 40 minut później nadjeżdża kibel*. Wsiadam, choć ogarniają
mnie już wątpliwości. Na przesiadkę w Lublińcu mam, a raczej miałem ok.
20 minut. I co? W takim stanie rzeczy nie zdążę, nawet cienia szansy na
to nie ma. Prosić o skomunikowanie? No chyba trzeba będzie. Na wszelki
wypadek sprawdzam jeszcze na tablecie połączenia z Katowic do
Wrocławia. O dziwo pokazuje się i takie przez Gliwice i Opole. W tym
czasie mój pociąg rusza. Robię szybką analizę i
niemal w ostatniej chwili decyduje
się wysiąść na najbliższej stacji, w Katowicach
Załężu i pojechać jednak przez Gliwice. Załęże to jeszcze
wspólna stacja i dla pociągów jadących w kierunku
Lublińca, i w kierunku Gliwic. No dobra, ale pociąg do Gliwic będzie
dopiero za pół godziny, wiatr wieje jak sto nieszczęść, a na
stacji, przystanku raczej, jest tylko skromniutka wiata ledwie co
osłaniająca przed jego zimnymi podmuchami. Kryję się na zawietrznej
nieco anorektycznej szklano-metalowej konstrukcji. Mam czas, przyglądam
się zatem bardziej szczegółowo mojemu połączeniu. Ze sporym
zniechęceniem odkrywam, że w Gliwicach na przesiadkę będę czekał
niemal godzinę. To, co ciśnie mi się na usta, nie nadaje się na klawiaturę
ludzi kulturalnych, więc powstrzymam palce. Mimo tych przestojów we
Wrocławiu powinienem być dokładnie o tej samej godzinie, co ostatni pociąg z trasy przez Lubliniec. A może trzeba było... Dobra,
było nie było, a jest, jak jest. Tymczasem wystawiam się do
pojawiającego się na krótkie chwile słońca i usiłuję nieco
rozgrzać swój słabo odziany w mięso szkielet. W końcu nadjeżdża
Elf* Kolei Śląskich. Pakuję się do środka. Konduktor macha ręką na
bilet na rower. Na pociągi Polregio (kto u licha wpadł na tak łamiącą
język nazwę???) mam wykupiony, a na odcinku do Lublińca, gdzie także
operują Koleje Śląskie, rower w ramach promocji jechałby za darmo. Na
odcinek do Gliwic zasadniczo trzeba by więc teraz wykupić osobny. Skoro
jednak to właśnie Koleje Śląskie awarią swojego składu spowodowały zmianę mojej
trasy, to “machnięcie” należy mi się jak psu micha.
AKAPITPół
godziny później wysiadam w Gliwicach. Przez następne 60 minut
snuję się po wyremontowanym dworcu. Remont przywrócił budynkowi
dawny blask, ale większość przestrzeni jest tu niewykorzystana.
Przynajmniej na razie. Choć od oficjalnego zakończenia remontu minęło
już kilka miesięcy, znaczna część powierzchni handlowych nadal
pozostaje pusta. No cóż, nie są to jednak Katowice, ogromna
stacja węzłowa i przesiadkowa, gdzie krzyżuje się wiele linii
kolejowych i jak dobrze policzyć, to pociągi przyjeżdżają i odjeżdżają
stamtąd w 13 kierunkach. Gliwice ze swoimi trzema kierunkami, z
których jeden to Katowice właśnie, pretendować mogą do rangi co
najwyżej dworca lokalnego. Najlepiej widać to po pięknych, skrytych pod
łukowatym zadaszeniem peronach, które jednak ilekroć tam jestem,
są niemal zupełnie puste. Tak co do pociągów, jak i
pasażerów. Gdy jednak są do wydania unijne pieniądze, nikt z
kosztami się nie liczy.
AKAPITPo
godzinie kontemplacji blasków i cieni Gliwickiego dworca wsiadam
w końcu do pociągu Regio do Opola. Zazwyczaj na tej trasie jeździ
żółto-niebieski turbokibel z województwa opolskiego. Tym
razem jednak jest to zwykły bordowo-grafitowy kibel. Ma to jednak tę
zaletę, że wreszcie jest ciepło. Może nawet nieco za ciepło. W dodatku,
jak to zwykle w kiblu, ostro grzeje głównie w tyłek.
AKAPITJazda
trwa około godziny. Za oknem pogoda urządza sobie wiosenne manewry,
wypróbowując wszelkie dostępne formy oddziaływania na Matkę
Ziemię i jej mieszkańców. Słońce, przewalające się przez
nieboskłon ołowiane chmurzyska, po chwili siekący niemal poziomo
deszcz, a nade wszystko silny i niespecjalnie ciepły zachodni wiatr.
AKAPITW Opolu
zaczynam korespondencję z Mają. Z Poznania wyjechała punktulnie. No, to
może koniec przygód na dziś? Gdzie tam. Po kilkunastu zaledwie
minutach dźwięk telefonu zwiastuje nadejście kolejnego sms-a:
AKAPIT“Stoimy
w okolicy Mosiny. Wypadek śmiertelny. Zatrzymane wszystkie pociągi.
Będzie komunikacja zastępcza do Kościana”.
AKAPITAha,
super! Znając realia, trudno w ogóle cokolwiek przewidzieć, bo
takie wydarzenie potrafi sparaliżować cały ruch na trasie na długie
godziny. Mieliśmy mieć około 80 minut na spotkanie. Tymczasem Majki
opóźnienie zaczyna się niebezpiecznie do tego rozmiaru zbliżać.
Zaczynam obmyślać plan awaryjny. Na szczęście mam z sobą blokadę do
roweru. Problem leży jedynie w tym, że jest do niej jeden kluczyk i mam
go także ja. Oraz to, że prócz roweru mam również bilety
dla Majki na drogę powrotną. Słucham pilnie komunikatów na
dworcu. Te zapowiadają opóźnienie pociągu z Poznania o 70
minut... które jednak “może się zwiększyć lub zmniejszyć.
Za opóźnienie pociągu przepraszamy”. I co mi k... z
waszych przeprosin?! Słucham ich niemal zawsze, gdy jestem na
jakimkolwiek dworcu w Polsce. Wygłaszanych z tą sama beznamiętną nutą
przez najczęściej syntetyczny głos programowanej zapowiadaczki. Nic nie
kosztują, niczego nie zapewniają ani nie rekompensują. Jestem już
nieźle wkurzony, bo najprawdopodobniej nici z zaplanowanego spotkania,
z całą pewnością nici z zaplanowanego obiadu, jest mi
zimno, po peronach hula wiatr, a
przez ich zadaszenie nie przedostają
się słoneczne promienie w przeciwieństwie do kropel
deszczu, które nie mają z tym większego problemu i przez
nieszczelności od czasu do czasu zraszają obficie peronowe płyty.
AKAPITZ naszej
korespondencji wynikać zaczyna jednoznacznie, że na spotkanie się szans już
nie mamy. Mało tego, Maja nie zdąży także na pociąg powrotny, a na
następny będzie czekać we Wrocławiu dwie godziny. Ja takiego luksusu
nie mam. Jeżeli nie pojadę tym zaplanowanym, będę musiał wracać do domu
środkami alternatywnymi, przepłacając za nowy bilet.
AKAPITDobra,
wdrażamy plan B. Rower przypinam do jednej z barierek peronowych
schodów, bilety i kluczyk ukrywam w... (tu drogi czytelniku, aby
nie palić własnych pomysłów, odwołam się do Twojej wyobraźni i
kreatywności), a następnie daję się do pociągu odjeżdżającego do Opola.
Wsiadam w ostatniej chwili, ciągle mając nadzieję na to, że jednak uda
nam się zobaczyć. Około 5 minut po naszym odjeździe otrzymuję
informację od Majki, że rower z przyległościami znalazła i wszystko
jest ok. No nie jest kurna ok, bo brakło nam dosłownie kilku minut.
Tłukę się tym kiblem, bo kolejny pociąg to oczywiście kibel, do Opola.
Wkurza mnie również to, że i w Opolu będę czekał niemal godzinę
na przesiadkę. Teraz to wkurza mnie już chyba wszystko.
AKAPITW
stolicy festiwalu polskiej piosenki zziębnięty kryję się w budynku
dworca i przeczekuję. Pociąg do Częstochowy przez Lubliniec rusza z
dwuminutowym opóźnieniem. Tym razem muszę już jechać tą trasą,
bo w niedziele połączenia Opola z Gliwicami są mocno przetrzebione. W dodatku,
jak na ironię, po tych wszystkich długich czasach przesiadek w Lublińcu
będę miał tylko 7 minut. Tymczasem tuż za Opolem mój skład
zatrzymuje się w polu. Zatrzymuje się i czeka kilka minut, by
przepuścić pociąg Intercity. Na jednej z kolejnych stacji stoimy dalsze
10 minut. Zatem w rozkładowym czasie nie mamy już praktycznie żadnych
szans dojechać do celu. Idę na początek niemal zupełnie pustego składu
i proszę o skomunikowanie z pociągiem do Katowic. Za oknem tymczasowo
świeci słońce. Tymczasowo, bo gdy dojeżdżamy do celu, na niebie
zaczynają się gromadzić czarne chmury, z których w samym
Lublińcu pada już piękny biały śnieg. No dobra, zanadto piękny to on
nie jest, zwłaszcza że po zetknięciu z ziemią niemal natychmiast
zmienia się w bezbarwną breję i w wodę. Tymczasem mnie czeka teraz
szybki bieg po schodach na sąsiedni peron, gdzie już niecierpliwie
grzeje silniki kolejny kibel. Biegnę, a rozsądek studzi mój zapał
AKAPIT– Dobra
stary, nie szalej! O poślizgnięcie się, jak sam doskonale wiesz, jest
cholernie łatwo, a twoje stare kości zrastają się niechętnie. Zaczekał
tyle, to poczeka jeszcze te pół minuty.
AKAPITNieco
zdyszany wpadam do składu. Ruszamy. Spoglądam na zegarek, 15 minut
opóźnienia. Na przesiadkę w Katowicach mam minut 18. Zdążymy?
Jasne, że zdążymy. Pociąg przez kolejne stacje pracowicie nadrabia
minutę za minutą. Jednak moja uwaga nie daje się uśpić. Taki galop nie
może pozostać bez skutku dla mechanizmów i instalacji leciwej
już przecież maszyny. Zatrzymujemy się na stacji Chorzów Miasto.
I stoimy. Stoimy i czekamy. Na co? Kilka minut później zagadka
się wyjaśni. Czekaliśmy na skład jadący w przeciwnym kierunku, by wymienić
się drużynami konduktorskimi. Opóźnienie jako tako opanowane
znów zaczyna rosnąć. Pojawia się jednak i inny problem. W czasie
postoju zaczynam czuć wyraźnie zapach spalenizny charakterystyczny dla
kopcącej się izolacji elektrycznej. Cuś się przegrzało? Podchodzę do
drzwi wagonu i wyglądam na zewnątrz. Spod wagonu silnikowego, w
którym siedziałem, wyraźnie wydobywa się dym. Nie jest go bardzo
dużo, ale jest. No żesz...! Co za dzień?! Idę na początek składu i
zgłaszam to kierownikowi pociągu. Wie już, co się dzieje. Tymczasem
następuje wymiana drużyn. Słyszę głos wychylającego się przez okno
maszynisty.
AKAPIT–
Jolu dawaj, dawaj, bo jak nie ruszymy teraz, to nie ruszymy w
ogóle – tak ponagla ubraną w uniform Polregio kobietę
drepczącą w butach na wysokim obcasie ze służbową walizeczką na
kółkach po nieco sfatygowanych chorzowskich peronach. Pani Jola
wsiada i niemal od razu ruszamy. Jeżeli instalacja się nie zapali, jest
nadzieja, że dojedziemy do celu. A że jest dość zimno, są pewne szanse
na jej schłodzenie.
AKAPITPonieważ
nasze opóźnienie w międzyczasie wzrosło do 18 minut, uderzam od
razu do Pani Joli, prosząc ją o
skomunikowanie w Katowicach z pociągiem do Krakowa. Pani Jola
niewtajemniczona jeszcze w dolegliwości właśnie objętego składu jest
nieco zdziwiona smrodem spalonej izolacji. Smrodu, który w
międzyczasie zdążył się już rozprzestrzenić po całym pociągu. Jednak
sprawnie spełnia moją prośbę. Zresztą pociąg nie będzie musiał na mnie
czekać zbyt długo, bo opóźnienie wynosi dokładnie tyle, ile
rozkładowy czas na przesiadkę. W Katowicach czeka mnie kolejna sztafeta
ze slalomem pomiędzy innymi pasażerami poprzez dworcowe przejście
podziemne i perony, bo wjechaliśmy na drugi, a ja muszę się dostać na
czwarty. Tam czeka już biało-niebieski Impuls. Skład jest niemal
pełny. Zasadniczo to pierwszy taki przypadek na tej trasie odkąd
zacząłem jeździć koleją, ale też pierwszy raz jadę w niedzielne
późne popołudnie ostatnim osobowym pociągiem wyruszającym w tym
kierunku. Z trudem znajduję miejsce przy oknie i to tylko w szeregowej
“dwójce”. Jest ciasno – jak to w Impulsie.
Miejsca na nogi prawie nie ma. Jednakże w tej chwili nie ma to też
specjalnego znaczenia. Teraz liczy się tylko to, że jest ciepło i że za
dwie godziny z okładem powinienem znaleźć się w domu, gdzie zgotuję
sobie porządną gorącą kąpiel. |