Wstępu ciąg dalszy  
Strona główna

dzień1 dzień2 dzień3 dzień4 dzień5 dzień6 dzień7 dzień8 dzień1 dzień20 dzień11


...poprzedni dzień
Dzień 3, 15 lipca 2013 r. trasa na mapie

AKAPITRoku pańskiego 1410 w namiocie rozbitym gdzieś pod lasem na warmińskiej łące Król Polski Władysław Jagiełło zamiast przewrócić się na drugi bok i nakryć głowę niedźwiedzią skórą podniósł się i rzekł:
AKAPIT  – Pora już – dając znak do rozpoczęcia przygotowań poprzedzających jedną z największych bitew epoki średniowiecza.
AKAPIT 603 lata później w namiocie rozbitym gdzieś na dalekiej północy wędrowiec z odległego zamorskiego kraju wyplątał głowę ze śpiwora, zdjął z oczu opaskę, wyjął z uszu stopery i zaklął:
AKAPIT – Kwa, znoowu paaada...– dając tym upust narastającej meteorologicznej frustracji.
AKAPIT O tropik namiotu falujący pod wpływem silnych podmuchów, jak gdyby chciał otrząsnąć się z wilgoci, delikatnie, acz bardzo konsekwentnie uderzają kropelki drobnego deszczu. Wiatr targający naszym domostwem we wszystkie strony sprawia, że deszcz wydaje się padać to mocniej, to słabiej, ale nie ustaje w swych wysiłkach zniechęcenia nas do Lofotów. Robię to, czego nie zrobił król. Odwracam się na drugi bok i przykrywam razem z głową.

AKAPIT...pół godziny później...

AKAPIT– Może by jednak wstać?
AKAPIT– Ale deszcz pada.
AKAPIT– To w związku z tym dziś nie sikamy?
AKAPIT– W każdym razie jeszcze nie teraz.
AKAPITTaki wewnętrzny dialog toczę ze swoim alter ego. Fizjologia jest jednak nieubłagana i gra na zwłokę niekomfortową sytuację jedynie pogarsza. Na szczęście deszcz lituje się nad nami i ogłasza chwilowe zawieszenie broni. Musimy z Basią wykonać teraz kilka ćwiczeń gimnastycznych, bo wyczołganie się z puchowych kokonów i ubranie w tak małej przestrzeni, jaką oferuje nasz namiocik jest nie lada sztuką. Wychodzę na zewnątrz. Całkiem spora kałuża, której fale podchodzą na odległość około pół metra od naszego namiotu pozwala się domyślać, że deszcz w nocy nie próżnował. No tak, pewnie z powodu dnia polarnego cierpi na insomnię. Na szybko próbuję zmeliorować małe rozlewisko i za pomocą mikroprzekopu kieruję jego wody w niżej i dalej położone rejony. Z narzędzi mam do dyspozycji jedynie kijek trekkingowy, więc Kanał Sueski to to nie będzie, ale na tę chwilę kałuża przestała być zagrożeniem. Na jak długo ta prowizorka wystarczy nie wiem, bo na tle gór widzę kolejną zbliżającą się w naszym kierunku ścianę deszczu. Szybko zabieramy potrzebne rzeczy i idziemy do kuchni na śniadanie. Plecaki zostawiliśmy tam wczoraj wieczorem. Nie widziałem sensu trzymania ich w workach koło namiotu, skoro pod dachem mają ciepło i sucho. Wszystko wskazuje na to, że pogoda na dziś jest ustalona i ze śniadaniem nie mamy się co spieszyć. Zresztą według prognozy wywieszonej w oknie recepcji pewna poprawa możliwa jest dopiero jutro. Przyjdzie nam więc zabijać czas. Nie będzie to łatwe, bo do czytania mamy jedynie kilka kartek z wydrukowanymi w domu najniezbędniejszymi informacjami oraz zabrany z recepcji folder. Przewodnika nie zabraliśmy, bo posiadana przez nas „Skandynawia” wydawnictwa Bezdroża ze swoich 650 stron Lofotom poświęca aż... cztery. Siedzimy więc, spoglądając co chwila przez załzawione szyby okien. Basia studiuje notatki, a ja przeglądam przygotowane w domu mapy.
AKAPITW pewnej chwili do kuchni wchodzi dwóch panów w wieku dojrzałym. Szybko orientujemy się, że są naszymi rodakami. Wymieniamy kurtuazyjne uwagi na temat pogody, a potem zaczynamy rozmawiać. Panowie narzekają, bo są płetwonurkami. Przyjechali do Norwegii, by przyjrzeć się morskim głębinom. Jak dotąd fatalna pogoda skutecznie im to uniemożliwia. Przebyli samochodem całą Finlandię, byli na Nordkappie, który zresztą nie zrobił na nich wielkiego wrażenia oraz w Narwiku. Są w drodze od tygodnia i od tygodnia borykają się z deszczem. Są zaskoczeni, że my podróżujemy z plecakami i bez samochodu. No tak, większość ludzi z którymi rozmawiamy jest z tego powodu zdziwiona. Panowie rozważają czy opłaca im się czekać na poprawę pogody. Zastanawiają się również, czy w drogę powrotną ruszać promem do Bodø, czy wracać na kołach przez całe Lofoty i Narwik. To wybór trochę pomiędzy dżumą a cholerą, bo przeprawa promowa o ile jest stosunkowo krótka, o tyle kosztowała by ich około 800 koron. Jazda samochodem to natomiast ponad 600 km nie najłatwiejszymi drogami. My na szczęście nie mamy takich dylematów.
AKAPITWiatr wieje bez ustanku i jest zimno. Nawet gdy na moment przestaje padać, to wyjść na zewnątrz da się jedynie na chwilkę.  Zastanawiam  się jak dużą ilość opadów jest w 

stanie przyjąć na swoje barki nasz namiot. Do tej pory nie był testowany w aż tak ekstremalnych warunkach. Czas pokaże.
AKAPITDzień mija nam beztrosko. Nadchodzi pora na obiad, potem na podwieczorek. Pojawia się para młodych ludzi, Niemiec i Hiszpanka właśnie wrócili z Munkebu. To położone w górach schronisko, choć z uwagi na brak obsługi należałoby je nazwać co najwyżej schronem. Aby w nim zanocować czy nawet tylko wejść do środka, trzeba najpierw wypożyczyć klucz w lokalnym przedstawicielstwie Norweskiego Stowarzyszenia Trekkingowego DNT. Oczywiście nocleg nie jest darmowy. Dla nie zrzeszonych to kwota około 300 koron za osobę. My też się tam wybieramy, choć rzecz jasna nie do samego schroniska. Poczekamy jednak na lepszą pogodę. Sympatyczna para nocowała w namiocie. Dla dziewczyny nocleg w górach przy padającym niemal non stop deszczu był sporym wyzwaniem. Oboje są mocno przemoczeni i zziębnięci, bo drogę powrotną również pokonywali w deszczu. Usiłują się teraz wysuszyć, między innymi wkładając do przemoczonych butów butelki z gorącą wodą. Niezły patent. W pomieszczeniu obok kuchni jest co prawda pralka i suszarka bębnowa, ale jak w takiej suszarce wysuszyć buty? A poza tym jak rozszyfrować instrukcję obsługi? Napisana jest co prawda po angielsku, ale to chyba norweska odmiana tego języka.
AKAPITOkoło godziny 17 deszcz przestaje padać. Widząc przewalające się cały czas ponad górami ciemne kłęby, nie mamy złudzeń, To jedynie przerwa, a nie definitywny koniec. Jednak jesteśmy już na tyle sfrustrowani bezczynnym siedzeniem, że postanawiamy się ruszyć choćby na niedługi spacer. Dodatkową motywacją jest wyczerpujący się zapas chleba. Pójdziemy do Sørvågen, a jeżeli pogoda pozwoli to również do położonego nieco dalej Å. Jeżeli nie liczyć oddalonych wysp, to jest to najdalej położona z miejscowości na Lofotach. Tam kończy się prowadząca wzdłuż całego archipelagu i dalej do szwedzkiej Kiruny droga E10. Å, co widać gołym okiem, to także jedna z miejscowości o najkrótszych na świecie nazwach. Pierwszy fragment drogi już znamy. Od wczoraj nic się nie zmieniło prócz tego, że sklep jest otwarty. Na szczęście to market samoosługowy, co wiele upraszcza. Kupujemy masło, bochenek chleba i krem czekoladowy w słoiku. Będzie dobry na podniesienie z wolna podupadającego morale członków naszej wyprawy. O ile chleb kosztuje ponad 30 koron, o tyle za krem płacimy niecałe 10 koron. Do tej pory nie mogę zrozumieć na czym polega fenomen cen pieczywa w Norwegii. W czasie całego wyjazdu bywało, że widywaliśmy chleb w cenie powyżej 40 koron, a zdarzało nam się kupić bardzo dobry za koron 15. Oczywiście tańsze pieczywo zapewne różniło się składem (bo wyglądem i wagą już mniej), ale nie był to chleb przeceniony czy nieświeży. I w Polsce ceny pieczywa są zróżnicowane, ale nie aż tak diametralnie. Poziom cen pozostałych produktów w różnych norweskich sklepach był do siebie zbliżony, choć różnice były dostrzegalne.
AKAPITPo przejściu kolejnych 200 metrów w niewielkim czerwonym budyneczku położonym niemal nad samym jeziorem Sørvågvatnet natrafiamy na kolejny sklepik. Ponieważ jest również samoobsługowy, wchodzimy na rozpoznanie. Ceny są podobne, choć tu chleb jest nieco tańszy. Jednak na zapas nie będziemy go kupować. Żeby nie wyjść z zupełnie pustymi rękami, za 11 koron zaopatrujemy się w dwie zupy makaronowe. Po chwili opuszczamy Sørvågen, a po kolejnych kilkunastu minutach marszu dochodzimy do osady Tind wciśniętej na maleńki płaski cypel pomiędzy wznoszącymi się stromo ścianami góry Tindstinten, a falującymi poniżej wodami Vestfjorden. Podobnie jak pozostałe, ta maleńka wioseczka jest siedliskiem rybaków. Kilkanaście minut po godzinie 19 docieramy do granic Å. Robię Basi pamiątkowe zdjęcie pod tablicą z najkrótszą nazwą. Kiedyś była to wioska wyłącznie rybacka. Obecnie  znakomita  większość rorbuerów, czyli  domków

Jezioro Sørvågvatnet

Schowane w chmurach Tindstinden

rybackich zbudowanych na wbitych w morskie dno drewnianych palach, jest przystosowana do wynajmowania turystom. Ciemnoczerwone rorbuery z białymi oknami stanowią jeden z najbardziej charakterystycznych dla tutejszych wysp widoków. Ubodzy i zasadniczo odcięci tutaj od świata rybacy malowali swoje chaty tym, co akurat było pod ręką, a więc tranem z domieszką wielorybiej krwi. Obecnie technologia malowania jest zapewne bardziej nowoczesna choćby dlatego, że na wieloryby polować nie wolno, ale tradycyjna kolorystyka pozostała. I muszę przyznać, że wizualnie bardzo dobrze komponuje się z otoczeniem. Innym charakterystycznym widokiem są tu wszechobecne drewniane rusztowania, na których późną wiosną suszą się złowione dorsze. Obecnie jest już po sezonie, a na niektórych suszarniach widać jedynie wiszące głowy tych ryb. Podobno są eksportowane do Afryki, m. in. do Nigerii i Konga, gdzie uchodzą za rarytas.

Góra Andstabben leżąca ponad Å

...rorbuery z białymi oknami...

...wszechobecne drewniane rusztowania...
AKAPITZanim jednak pójdziemy zwiedzić centrum (wielkie słowo!) osady, przez stumetrowy tunel dochodzimy do parkingu na końcu drogi. Tu kończy się lokalny świat. Dalej jest tylko woda i widoczne w oddali wyspy Mosken i Værøy. Nad samym brzegiem na mutonowych skałach mieści się pole biwakowe. (Mutony lub barańce to skalne pagórki uformowane przez działanie przesuwającego się lodowca. Nieco upraszczając, zazwyczaj skały te są wygładzone od góry i stosunkowo płaskie. [przypis autora])  Pole jest zupełnie dzikie i bez żadnej infrastruktury, ale oficjalne i oznakowane stosowną tablicą informacyjną z piktogramem. Widzimy pojedyncze namioty, ale ich mieszkańcy lubią chyba podmokły teren, bo nam mimo usiłowań nie udaje się znaleźć ani kawałka nie tryskającego przy każdym kroku wodą terenu. Planowaliśmy tu spędzić pierwszą, a może i drugą noc, ale deszcz nas do tego skutecznie zniechęcił. Z logistycznego punktu widzenia nie będzie sensu się tu przenosić nawet w razie poprawy pogody, bo z Å, podobnie jak z zamku mieszkającej za siedmioma górami i za siedmioma rzekami księżniczki, wszędzie jest daleko. Wyszukujemy najmniej mokrą skałę, przysiadamy na niej i rozkładamy kanapki. Mamy towarzystwo. Z niezupełnie bezinteresownym zaciekawieniem przygląda się nam spacerująca obok mewa. Bezowocnie.

Parking i budynek informacji turystycznej

...widoczne wyspy Mosken i Værøy...

...przysiadamy na niej i rozkładamy kanapki

Po chwili odpoczynku odnajdujemy początek szlaku nad zatokę Stokkvika. Mieliśmy w planach pójść nim już pierwszego dnia zaraz po przyjeździe, ale pogoda plany te zweryfikowała. Jest to jeden z nielicznych tutaj oznaczonych na mapie (ale jak się właśnie przekonujemy, tylko na mapie) szlaków. By go odnaleźć, wracamy przez tunel, po czym zaraz za nim skręcamy drogą prowadzącą w kierunku jeziora Ågvatnet. Droga ta  szybko  się  kończy, a o możliwości

...wracamy przez tunel...
dalszego marszu świadczy tylko obecność wąziutkiej, odbijającej w prawo ścieżki prowadzącej wśród wysokich i całkowicie mokrych traw w kierunku jeszcze wyższych i jeszcze bardziej mokrych zarośli. To zniechęca nas do podjęcia prób pójścia choćby kawałka w tamtym kierunku. Po pierwszych 100 metrach mielibyśmy mokre buty i spodnie, a po kolejnych pewnie i kurtki. Widocznie nie dane nam jest tam pójść. (Uwaga, informacja dla potencjalnych naśladowców – szlak w sieci jest opisany jako wymagający, częściowo znakowany; długość: około 12 km w dwie strony; szacunkowy czas przejścia w dwie strony: 6-8 godzin; miejscami teren może być podmokły; istnieje konieczność dwukrotnego wspięcia się na przełęcz położoną ok. 450 m n.p.m. Wg niektórych komentarzy znalezionych post factum w sieci, szlaku tego trudno jest po drodze nie zgubić, a zejście z przełęczy do punktu widokowego nad zatoką Stokkvika wydaje się w ogóle niemożliwe. Znając norweskie podejście do znakowania szlaków turystycznych i ich stosunkowo nieznaczne zadeptanie, jest to całkiem prawdopodobne [przypis autora]).
 AKAPITNie pozostaje nam nic innego, jak udać się do centrum Å. Określenie to jest tu użyte mocno na wyrost, bo wioska jest niewielka i skupia się właściwie wokół niewielkiego portu, który aktualnie portem już nie jest. Czerwienią się tu stojące na palach rorbuery. Trafiamy też na okazały budynek, w którym mieści się obecnie restauracja i centralna recepcja. Wygląda na to, że niemal cała miejscowość to jeden wielki skansen – hotel.

...restauracja i centralna recepcja...

W porcie

Jeden z licznych rorbuerów

Tindstinden
AKAPITPrzypomina się nam wyspa św. Stefana na czarnogórskim wybrzeżu. Wioska Å ma ponad 100 lat i jest podobno najbardziej urokliwą miejscowością archipelagu. Wierzę, bo mimo naprawdę kiepskiej pogody jest tu bardzo ładnie. Wyobrażam sobie jak piękna musi być oświetlona wyjątkowo tutaj miękkim światłem słonecznym. Prócz rorbuerów są tu i niewielkie muzea. Oczywiście jak nietrudno się domyślić, związane z rybołówstwem. Nie mamy zamiaru ich zwiedzać, zresztą i tak są już pozamykane, ale pod szerokim dachem jednego z nich kryjemy się przed kolejnym prysznicem. Deszcz, jak to na Lofotach nie jest gruby lecz intensywny. Można go nazwać mżawkową ulewą. Podglądamy przez niedomknięte drzwi muzeum: stara łódź, sieci, harpuny, mechanizmy, których zastosowania możemy się jedynie domyślać. Na małym  placyku  przed  jednym  z  domów  stoi kilka niedużych, drewnianych modeli domostw i kutrów. Wąskimi uliczkami  
przechadza się kilkuosobowa grupka turystów. Prócz nich nie widać tu nikogo. Ani ze stałych mieszkańców, ani z ewentualnych hotelowych gości. Wszędzie panuje cisza i niczym nie zmącony spokój, ale pora dnia to usprawiedliwia. Jest po godzinie 21 i nawet krzykliwe mewy układają się już do snu. Ptaków jest tu dużo, swoje gniazda budują zaś na wszelkich wystających elementach budynków. Niestety nie wpływa to korzystnie na ich estetykę.


AKAPITGdy po kilkunastu minutach deszcz ustaje, ruszamy w drogę powrotną. W Sørvågen około 200 m przed budynkiem szkoły odbijamy w boczną drogę i idziemy wokół jeziora Sørvågvatnet. Gdzieś po jego drugiej stronie rozpoczyna swój bieg szlak do Munkebu. Chcemy się zorientować w sytuacji, bo prognozy na następny dzień zapowiadają słoneczną pogodę. Co prawda nie od samego rana, ale i tak będziemy chcieli tę okazję wykorzystać do maksimum. Po raz kolejny przekonujemy się, że nie funkcjonuje tutaj oznakowanie szlaków w typie, jaki znamy z Polski. Przy głównej drodze nie ma najmniejszych wskazówek, w  którym  miejscu  należy  skręcić.  Idziemy  na  czuja,

Dość posępny widok na Å

Zatoka Bogen

My pod chmurami, a wyspa Værøy w słońcu

Zatoka Bogen

Skrzynki zdobione podobnie jak na Bornholmie
posiłkując się mapą. Na północno zachodnim krańcu jeziora natrafiamy na słup, z przybitą niewielką deszczułką w formie strzałki. Z fragmentów liter pozostałych po wykruszeniu się farby z od lat nie odmalowywanego napisu wynika, że pokazuje ona kierunek, który nas interesuje – schronisko Munkebu. W  kierunku  wskazanym  strzałką  ciągnie  się  niezbyt  wyraźna  ścieżka  wiodąca na  różowawe  skalne

Jezioro Sørvågvatnet
mutony. Wrócimy tu zapewne jutro, a teraz obchodzimy jezioro dookoła. Mijamy wodospad Olaelva niosący wody leżącego wyżej, niewidocznego z naszej perspektywy jeziora Stuvdalsvatnet i wracamy do głównej drogi. Tu również nie ma najmniejszej wskazówki kierującej turystów we właśnie ten, a nie inny wjazd, który zresztą wygląda jak zwykły podjazd do stojących w pobliżu domów. Staramy się zapamiętać jego położenie, by jutro nie musieć obchodzić jeziora dookoła.
AKAPIT Patrząc na jaśniejące nad głowami niebo, trudno w to uwierzyć, ale zbliża się już północ. Wracamy na kemping i po pobieżnej wieczornej toalecie idziemy spać.

Mijamy wodospad Olaelva...

Spokojne wody zatoki Moskenesvågen

Jest pięć sekund po północy
następny dzień...