Wstępu cd... Strona główna

dzień1
dzień2 dzień3 dzień4 dzień5 dzień6 dzień7 dzień8 dzień9 dzień10
poprzedni dzień


Dzień 9,
16 maja 2007 r.


Wczesny ranek w Polańczyku
AKAPITBudzę się wcześnie. Wyglądam przez okno i nie muszę się długo przekonywać, że warto już wstać. Jest około 5:30. Słońce co prawda wstało wcześniej ode mnie, ale jeszcze walczy z porannymi mgłami, które snują się, zasłaniając całe jezioro. Leżący po jego drugiej stronie Jawor wyłania się teraz niczym wyspa czy może raczej łódź podwodna z charatkerystycznym peryskopem wieży przkaźnika, ale nie z wody, a z morza złotych chmur. Mgły przewalają się z wolna powodując, że krajobrazy zmieniają się dynamicznie. W końcu rzedną na tyle, że z poza nich powoli wyłania się srebrna tafla jeziora.  Zauważam że nie tylko ja wstałem tak wcześnie. Charakterystyczne stukanie dochodzące z pobliskiego drzewa wskazuje, że również miejscowy dzięcioł zaczął już nakrywać do stołu. Idę na pobliskie wzgórze Sawin i przez dłuższą chwilę obserwuję stąd wstający dzień.


Jawor wyłania się z morza mgieł




AKAPITPo śniadaniu ruszam w drogę. Najpierw jeszcze raz jadę do Soliny. Zostawiam samochód i idę na spacer zapamiętanymi przed laty ścieżkami. Najpierw pod bramę kempingu „Energetyk” leżącego ponad Soliną. W 1982 roku byłem tu z rodzicami z przyczepą kempingową. Miejsce takie sobie, ale miało jedną podstawową zaletę. Byuła tu świetlica z telewizorem. A po co telewizor? No Jakże? Latem 1982 roku w
Hiszpanii odbywały się przecież mistrzostwa świata w piłce nożnej. Skądinąd ostatnie, na których naszej reprezentacji udało się osiągnąć jakikolwiek sukces. I był to sukces nie byle jaki. W finale o III miejsce wygraliśmy wtedy po dramatycznym meczu z Francją 3:2. Potem nastąpił długi czas posuchy, który trwa do dziś. Mnie te mistrzostwa interesowały średnio, ale mój Tata... Innymi słowy wiadomo było, że do końca mistrzostw nie ruszymy się stamtąd na krok. Dopiero po meczu finałowym spakowaliśmy się i pojechaliśmy do Starego Sioła. Kemping wizytowaliśmy też z Basią w 1993 roku po drodze na Połoniny. Przyszliśmy tu wtedy na spacer z drugiej strony zapory. Tak wtedy jak i teraz brama kempingu jest na głucho zamknięta. Aż dziw, bo miejsce jest w miarę atrakcyjne. Budynki stoją od lat i niszczeją nikomu niepotrzebne, a wszystko zarasta wysoka trawa. Jako pamiątka lepszych czasów na jednym ze słupów wisi tylko czerwona skrzynka pocztowa. Ciekawe czy jest opróżniana...;-)

Ś.P. kemping "Energetyk"

AKAPITPo przeciwnej stronie drogi jest zejście nad jezioro. Schodzę stromą ścieżką nad samą wodę. W czasach komuny był tu pomost i wypożyczalnia sprzętu wodnego. Dzisiaj, jak nietrudno się domyślić niewiele z tego wszystkiego pozostało.
AKAPITNastępne kroki kieruję do budowli wznoszącej się na wzgórzu powyżej zapory. Ten charakterystyczny obiekt straszący nieco swoim widokiem to budynek niegdysiejszej maszynowni kolejki linowej rozpiętej pomiędzy brzegami przyszłego jeziora. W czasach budowy zapory służyła ona do transportu materiałów budowlanych. Budynek ten długi czas budził moje zaciekawienie i zastanawiałem się cóż to mogło się tam znajdować. Pozostawało to zagadką do czasu gdy oglądnąłem film pt. „Chudy i inni”. To dość typowy produkcyjniak z lat 60 XX wieku (dokładnie mój rówieśnik), którego tłem jest budowa zapory w Solinie. W kilku scenach spostrzegawczy widz ma szansę dostrzec wzmiankowany budynek i na tej podstawie rozgryźć  jego  przeznaczenie. Teraz  oglądana  od  dołu  budowla  przylepiona  do

stromego, skalistego wzgórza i wynurzająca się z gęstego bukowego lasu sprawia dość niesamowite wrażenie, które potęgują pozbawione ram okiennych otwory. Zamek duchów minionej epoki. Traci na tej niezwykłości po bliższym kontakcie. Pokryty graffiti, z osypującym się tynkiem jest po prostu ruiną, choć ktoś nią zarządza – budynek jest bowiem starannie zamknięty. Z platformy przed budynkiem jest za to ładny widok na samą zaporę. Robię oczywiście krótki spacer po zaporze na drugą stronę jeziora, a potem wracam do samochodu. Jadę teraz przez Lesko do Bezmiechowej. Byłem tu dwukrotnie. Najpierw w czerwcu 1999 roku kiedy na Pogórzu Bukowskim i w Górach Sanocko-Turczańskich szukałem miejsc do latania na paralotni, a także miejsca na spędzenie wakacji. Wówczas na górze Kamionka będącej przedwojenną kolebką polskiego szybownictwa była jedynie ruina fundamentów starej szkoły szybowcowej i maleńki drewniany budyneczek stanowiący jej ówczesne zaplecze. Pojawiłem się tu ponownie w czerwcu 2002 roku. Nomen omen podczas

Zapora w Solinie
kolejnych i jak dotąd ostatnich z udziałem polskiej reprezentacji rozgrywek Mundialu, które odbywały się w Korei Południowej i Japonii. Nie tylko z powodu zaskakujących decyzji sędziowskich i pamiętnego występu Edyty Górniak zwanych Mundialem cudów. Gdy Hiszpania bezbramkowo remisowała z Koreańczykami, żeby w końcu ulec im w rzutach karnych 3:5, ja na paralotni z napędem z powietrza zwiedzałem okolicę. Na szczycie stał już wówczas hangar, a obok był spory plac budowy, na którym powstawał nowy budynek szkoły. Obecnie ów nowy budynek jest już użytkowany, a całym terenem zawiaduje Politechnika Rzeszowska mająca tu swój Akademicki Ośrodek Szybowcowy. Z szybowiska rozciąga się piękny widok na najbliższą okolicę,  a przy dobrej widoczności można stąd obserwować i bieszczadzkie połoniny.
AKAPITWróćmy jednak na ziemię. Dalej jadę wąską leśną drogą w kierunku Olszanicy. Pamiętam, że gdy jechałem nią po raz pierwszy, miałem spore wątpliwości dokąd o ile w ogóle gdziekolwiek mnie zaprowadzi. Mimo, że asfaltowa, miała raptem ze 3 metry szerokości, więc czekałem tylko na moment, gdy nagle w środku lasu napotkam jej koniec. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Po drodze minąłem wtedy tylko koczowisko węglarzy i niedługo potem dojechałem do jakiejś wsi. Moja mapa była średnio dokładna więc dopiero po miniętej tablicy z nazwą miejscowości zorientowałem się gdzie jestem. Teraz jadę na pewniaka, bo tę trasę już znam. A chcę dojechać do kolejnego miejsca, które znam z paralotniowych peregrynacji. W Olszanicy skręcam więc na północ by po kilku kilometrach w Wańkowej ponownie odbić na południowy wschód i przez Serednicę oraz Wolę Romanową dotrzeć do Dźwinacza Dolnego. Tu na północno wschodnim stoku Ostrego Działu znajduje się startowisko, z którego w czerwcu 1999 roku w towarzystwie miejscowych pilotów wykonałem kilka bardzo sympatycznych zlotów. Spoglądam tęsknie na górę, ale nie widzę znajomych kolorowych kształtów ani płynących po niebie, ani szykujących się do skoku na ziemi. Nie widzę też charakterystycznych sylwetek paralotniarzy z wielobarwnymi „kalafiorami” skrzydeł zarzuconych na plecy, wspinających się do góry wąską ścieżką. Postanawiam więc jechać dalej, zwłaszcza że w lusterku wstecznym coraz częściej pojawia się sylwetka tzw. „małego głodu”. Mam już nawet niecny plan jak się łotra pozbyć. W Ustrzykach Dolnych w budynku Urzędu Miasta jest bardzo sympatyczna, niedroga i serwująca naprawdę smaczne posiłki stołówka. Trzeba tylko wiedzieć jak do niej trafić. Ale ja to wiem! I zamierzam to wykorzystać. Póki co dość mam zupek z torebki zaprawionych glutaminianem sodu i chińskim makaronem. Pora zjeść normalny obiad. Jadę więc sobie z wolna, rozmyślając nad tym, co znajdę w jadłospisie i co w następstwie wyląduje przede mną na talerzu. Jadę z wolna ponieważ stosunek ilości dziur do równego asfaltu jest w Dźwinaczu bardzo korzystny dla tych pierwszych. Z daleka zauważam więc piechura, który idzie w tym samym kierunku, co ja udaję, że jadę. Gdy jestem już bardzo blisko odwraca się i wykonuje niezdecydowany gest, jakby chciał mnie zatrzymać. Nie wygląda na turystę, ale postanawiam go zabrać. W taki upał nie po chrześcijańsku byłoby go tu zostawić. Nawet biorąc pod uwagę, że to środek wsi, a nie żadne bezludzie. Zatrzymuję się. Zdziwiona mina mężczyzny świadczy o tym, że nie miał absolutnie żadnej nadziei, że uda mu się tu złapać stopa. Nie czarujmy się, ruch na tej drodze jest mniej niż minimalny, a samochody z obcymi tablicami nie zwykły w takich miejscach zabierać „okazji”. Pakuję go do tyłu – przednie siedzenie mam zajęte jakimiś gratami. Gość dziwi się po raz wtóry, widząc wnętrze samochodu. Najpierw opowiadam więc jego historię (kurcze, normalnie jak Pan Samochodzik ;-) ), a następnie dalej indagowany mówię mu skąd się tu wziąłem i co zamierzam. Usłyszawszy, że wybieram się do Ustrzyk na obiad, mój pasażer stwierdza:
AKAPIT – To ja mogę panu polecić jedno bardzo dobre miejsce.
AKAPIT – Czy aby nie w Urzędzie Miasta? – odpowiadam pytaniem.
AKAPIT – Eeee... To ja widzę, że pan prawie miejscowy – on na to ze śmiechem.
AKAPITI tak na miłej pogawędce mija nam droga do miasta. Tu się rozstajemy, on idzie w swoich sprawach, a ja z coraz głośniej burczącym brzuchem kieruję się do znajomego budynku. Zamawiam zupę pomidorową i pierogi z mięsem. Zasadniczo można byłoby zjeść jakiego kotleta, ale dobre pierogi nie są złe zwłaszcza jak są dobre. A tu ostatnio były dobre. Chwilę czekam obserwując na ogromnym płaskim telewizorze wiadomości, których głównym motywem jest dzisiejszy wieczorny finał pucharów UEFA. To naprawdę przedziwny zbieg okoliczności, że z moimi pobytami w Bieszczadach prawie zawsze związane są jakieś rozgrywki piłkarskie? Prócz tego premier Kaczyński odwiedził polskich żołnierzy w Iraku, minister oświaty Giertych walczy z propagowaniem homoseksualizmu w szkołach.  Dobra, będzie tego. Szybko jem i spier... niczam. Czego jak czego, ale wiadomości o naszych przenajświętszych nie brakowało mi przez tych kilka dni wcale.
AKAPITZupa i pierogi są bardzo dobre, znikają więc błyskawicznie. Teraz byłby czas na małą sjestę. Zanim jednak on nastąpi idę do sklepu po zaopatrzenie. Po drodze zastanawiam się nad dalszymi krokami. Zamierzam wracać do Krakowa około pojutrza. Ale co w związku z tym jutro? Nie mam za bardzo sprężu, na przemierzenie na piechotę odcinka, który pokonałem już kolejką. Znajome miejsca odwiedziłem już wszystkie. Co zostaje? Póki co do standardowych zakupów dorzucam puszkę słodzonego mleka o smaku kakaowym. To tak na podniesienie z lekka podupadającego morale, poza tym cukier krzepi ;-) Wyjeżdżam z Ustrzyk w kierunku Soliny. Po drodze tankuję, a potem wynajduję niewielką łączkę z ładnym widokiem na której się bunkruję. Rozstawiam niewielki składany leżaczek i patrząc w niebo oraz racząc się słodkim, ulepkowatym deserem rozważam wszelkie „za i przeciwy”. W końcu podreperowawszy nieco swoją psyche słuszną ilością mleczno-kakaowego słodu decyduję, że niehonorowo byłoby nie przebyć ostatniego odcinka linii BKL na piechotę. A zatem wracam do serca Bieszczadów. Ponieważ trasę przez Polańczyk i Terkę pokonywałem już dwukrotnie w obydwu kierunkach, dla urozmaicenia postanawiam jechać wschodnią częścią Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej przez Lutowiska do Ustrzyk Górnych. Po drodze kombinuję gdzie przenocować. Ponieważ nie wpadam na żaden sensowny i do tego nowy pomysł postanawiam jechać aż... dojadę gdzieś, gdzie będzie można spokojnie i bez obaw o poranne odwiedziny Straży Granicznej spędzić noc. Mijam Czarną Górną, Lutowiska, Stuposiany, w końcu docieram do Ustrzyk Górnych. Tu postanawiam wpaść do Wołosatego. Droga znów przypomina szwajcarski ser, więc zajmuje mi sporo czasu. Na szczęście nie spieszy mi się nigdzie, a nawet mam go sporo do zabicia. Pozdrawiam z daleka Tarnicę i Szeroki Wierch. Wydają się zapraszać na puste o tej porze roku ścieżki. Nie tym razem, zgłoszę się do was za trzy lata. Wracam do Ustrzyk i skręcam w kierunku Wetliny. Jadę powoli, ciesząc się ze wspaniałych widoków. Z serpentyn pięknie prezentuje się oświetlona popołudniowym słońcem Połonina Caryńska. Jej wierzchołek delikatnie muskają nisko przelatujące obłoki, których cienie wolno wpełzają na zalesione zbocza. Magia gór daje tu pełen obraz swojej mocy.


Zabudowania hodowli konia huculskiego w Wołosatem, a ponad nimi Połonina Caryńska po prawej, a po lewej Rawki

Połonina Caryńska z Wołosatego

Połonina Caryńska z Przeł.Wyżnej
AKAPITKtóry to już raz jestem w Wetlinie? Nie zliczę. Zastanawiam się nad noclegiem w znanym sobie tutaj miejscu nad rzeką. Ale jest za wcześnie. Jadę dalej. I tak dojeżdżam do Majdanu, gdzie w końcu postanawiam rzucić kotwicę na parkingu obok baru, gdzie spałem kilka dni temu. Po kolacji idę na wieczorny spacer znaną sobie już stokówką, którą zresztą w pierwszych latach istnienia również biegł szlak bieszczadzkiej wąskotorówki. Idę tylko kawałek, bo dokładniej przyjrzę się jej jutro. Postanawiam bowiem pojechać rano do Przysłupu Włóczykijem, stamtąd przejść do Majdanu torami, a do samochodu wrócić pieszo właśnie tą drogą.
dzień następny