wstęp Beskid Wyspowy - lista wycieczek Strona główna
dzień1 dzień2 dzień3
poprzedni dzień...
Dzień 2,
9 lipca 2013 r.
Paproć, Kostrza, Grodzisko
AKAPITRanek wstaje słoneczny. Ale nie u mnie. U mnie w brązowym namiociku schowanym w gęstym lesie (tak naprawdę to ledwie maleńki zagajnik) panuje mrok godny oceanicznych głębi. I tylko radosny świergot ptaków wyraźnie daje mi do zrozumienia, że dzień jest w pełni i najwyższa pora wstawać. To  jednak wystarcza. Wstaje nieco po siódmej. Porzeczkowa woda nawet nieźle komponuje się z płatkami owsianymi. Zjedzenie śniadania i zwinięcie obozowiska zajmuje mi czas do około ósmej. Kilka minut później jestem gotów do drogi. Na szczęście zgodnie z przewidywaniami namiot jest suchutki. To znacznie upraszcza jego składanie i pakowanie.
AKAPITPo wczorajszej imprezie została masa butelek i puszek. Oczywiście pozostawiona ot tak, na stołach – po co się męczyć, w końcu kosz na śmieci jest aż 5 metrów dalej. Że nie wspomnę, iż można je było zabrać z sobą na dół. Tymczasem biesiadnikom nie starczyło nawet sił i możliwości na opróżnienie ich do końca. Tu i ówdzie poniewierają się resztki chipsów i opakowania po nich. Jednym słowem chlew. Najciekawsze jest to, że przecież nie był to nikt przyjezdny. Musiała to być mniej lub bardziej, ale jednak miejscowa młodzież. AKAPITRuszam w drogę. Słońce świecące w plecy pomaga w marszu. Pomaga, bo przecież mogłoby świecić w oczy ;-) Po raz kolejny porzucam błękit dla zieleni i do Tymbarku zejdę szlakiem o tym właśnie kolorze. Polana na południowym stoku Paproci ukazuje mi polegujące w oddali wierzchołki Beskidu Wyspowego. Mogielica, Łopień, Ćwilin i Śnieżnica zbiły się w gromadę. Nieco bardziej na wschód widać Cichoń i czubek głowy schowanej za nim Modyni. W oddali zaś odnajduję wierzchołki Lubania i Gorca. Na horyzoncie majaczą ledwie widoczne wyszczerzone zęby Tatr. Wchodzę na łąkę, żeby zrobić sobie zdjęcie. Po chwili ze zdziwieniem czuję stopami chłód. No tak, tu nie było ochronnego parasola liści i wszystko wokół jest dokładnie skąpane w porannej rosie. W lesie zaś panuje susza, ale nie przeszkadza to pierwszym grzybkom na  wystawienie  na  świat  swoich  kapeluszy.  Jak  już  wspominałem  w  dniu  wczorajszym,  Paproć

Wchodzę na łąkę...

...wyszczerzone zęby Tatr

z niespełna 650 metrami wysokosci wybitnym szczytem może i nie jest, ale tak się jakoś dziwnie składa, że podejściom i zejściom, z którymi miałem i mam możliwość zawrzeć bliższą znajomość, pod względem stromizny naprawdę niczego nie brakuje. Schodzę więc mocno pochyłą kamienistą drogą w kierunku Tymbarku, który od czasu do czasu wyłąnia się w oddali na nieco mniej zarośniętych fragmentach szlaku. W pewnej chwili widzę idącą z przeciwka kobietę. Taszczy z sobą jakieś

Widok z Paproci w kierunku południowo-zachodnim. Pełny opis panoramy - KLIKNIJ
słupki przyozdobione chorągiewkami z kolorowej taśmy. Witam ją z uśmiechem (w końcu to „aż” trzecia osoba spotkana po drodze na szlaku). Jest zdyszana, więc sama też chętnie przystaje i przez chwile rozmawiamy. Pracuje jako nauczycielka w miejscowej szkole i opiekuje się wypoczywającymi tu latem kolonistami. Właśnie przygotowuje im bieg terenowy i oznakowuje trasę. Mówi o niespodziankach jakie będą czekać na dzieci po drodze, a przede wszystkim na mecie. Widać że jest zaangażowana w to co robi i co chyba najważniejsze, że sprawia jej to przyjemność. Jak to dobrze, że są jeszcze opiekunowie, którym się chce czegoś więcej niż posadzić dzieciaki przed komputerem czy telewizorem albo rzucić im piłkę ze słowami: macie, grajcie. Życzę jej udanej imprezy, a ona mnie powodzenia na szlaku po czym ruszamy każde w swoją stronę. Kilka minut przed godziną 10 niewielkim mostkiem  przechodzę  przez  Słopniczankę,  a  zaraz  potem

...schodzę w kierunku...

...Tymbarku
kolejnym przez Łososinę i oto jestem w Tymbarku. A właściwie w jego części, w której mieści się coś na kształt strefy przemysłowej. Idę obok wielkich hal produkcyjnych i magazynowych należących do zakładów przetwórstwa owocowego. Może by tak jakiś soczek? Jasne! Ale w sklepie. Tu nie ma co liczyć na cud. Szczelne ogrodzenie zazdrośnie broni dostępu do owocowych skarbów. A zapasy płynów tak czy tak musze uzupełnić. Szykuje się gorący dzień.
AKAPITKilkanaście minut później dokonawszy uprzednio niezbędnych zakupów w miejscowym sklepie, idę dalej wzdłuż drogi, by po chwili opuściwszy ją przeciąć tory nieczynnej linii kolejowej, tej samej zresztą, z którą spotkałem się już wczoraj. Tory, które dokądś tam prowadzą... Trzeba by je kiedy obadać. (Życie pokazało, że stało się to już za około półtora miesiąca, gdy pod koniec tych samych wakacji wybrałem się wzdłuż linii Karpackiej Kolei Transwersalnej. [przypis autora z 2015 roku])
AKAPITZielony szlak ponownie opuszcza cywilizowane ścieżki. Idę teraz na niezbyt wysoką przełęcz pomiędzy Zęzowem (705 m n.p.m.) i Stronią (664 m n.p.m.) Im wychodzę wyżej, a zarazem dalej od ludzkich siedzib, tym bardziej szlak dziczeje. Mimo że oznakowanie jest jako takie, włączam dodatkowy moduł orientacji w terenie i bacznie się rozglądam. Pod samą przełęczą docieram do sporego gospodarstwa. Ku mojemu zdumieniu wszystkie budynki wyglądają na opuszczone. Mijam je z boku coraz mniej wyraźną ścieżynką, brnąc w coraz wyższej trawie gęsto przetykanej pokrzywami. W końcu docieram do granicy lasu,  niemal  na  samym  grzbiecie  łączącym

Tory, które dokądś tam prowadzą...

...oznakowanie jest jako takie...
dwa niewysokie szczyty. Trochę mnie kusi zaliczenie Zęzowa, ale dziś mam jeszcze spory kawałek do przejścia. Mając w pamięci poprzednią trzydniówkę, wole oszczędzać siły i racjonalnie gospodarować czasem. Stromą leśną ścieżką schodzę więc w dół. Kilka minut później opuszczam las i znajduję się koło zabudowań. Tiaaa... pomiędzy nimi biegnie droga, szlak musi ją zatem przeciąć, ale gdzie u licha? Chwilę zajmuje mi odnalezienie kolejnego znaku. Dalej jest coraz gorzej. Idę właściwie na wyczucie i azymut, który wyznacza pojawiający się od czasu do czasu zarys nie tak już odległej Kostrzy. W końcu gubię szlak definitywnie. Ale nawet nie staram się go odnaleźć. Nie ma to sensu i szkoda mi marnować czas. Idę po prostu w kierunku dna doliny. Skoro jest dolina, to będzie i droga, a odnalazłszy ją, odnajdę i szlak. Staje się tak, jak przewidywałem. Teraz wzdłuż łąk kieruję się ku aktualnemu celowi – Kostrzy (720 m n.p.m.).  Jej charakterystyczny

Teraz wzdłuż łąk...

Widok ze szlaku w kierunku wschodnim - z lewej Kamionna, w oddali Pasmo Łososińskie i Łysa (Miejska Góra)
wielorybi kształt jest widoczny i rozpoznawalny niemal z każdego wyżej położonego punktu widokowego, bo Kostrza, jak przystało na przedstawicielkę Beskidu w wyspowej odmianie, jest samotniczką. Mijam kilka zabudowań, drogą wiodącą wzdłuż lasu cały czas zbliżam się do podnóża góry. No fajno, ale na kolejnej łące po raz kolejny szlak znika i to definitywnie. Znika także ścieżka. Zastępują ją wysokie niemal do pasa trawy. Czyżbym tu był pierwszym turystą w tym sezonie? Konsternacja. Szukać szlaku czy olać go i starać się dojść do drogi, która według mapy powinna biec wzdłuż podnóża góry? Niby to tylko 300 m w linii prostej, ale nosem czuje niezłe chaszczowanie. Jest jednak za gorąco by chciało mi się błądzić. Po najkrótszej linii staram się przedrzeć do drogi. Łatwo nie jest, bo najpierw muszę opuścić się na dno jaru, a potem wspiąć na jego ścianę po drugiej stronie, ale kilka minut później jestem u celu. Nie wiem tylko czy szlak jest teraz po lewej czy po prawej. Rzut oka na mapę i decyduję iść w lewo trzymając się góry. Skręcę w pierwszą lepszą drożynę wiodącą ku szczytowi. Nadkładam w ten sposób nieco drogi, ale jak się potem okazuje wychodzi mi to na zdrowie. Idąc trochę naokoło wspinam się mniejszą stromizną niż szlak, który wynalazł tę największą z możliwych. O 13:40 zatykam flagę zwycięstwa na szczycie. Według dawnych podań w okolicy szczytu znajdowało się niegdyś grodzisko, które zostało zniszczone, gdy zapadła się część góry. Faktycznie istnieje w tym rejonie spore zapadlisko zwane przez miejscowych Piwniczyskiem. Naukowcy twierdzą, że powstało w sposób naturalny, ale ludzie zawsze wolą wierzyć w tajemnice... Wierzchołek góry jest dokładnie porośnięty lasem, więc pooglądać to ja sobie stąd wiele nie pooglądam, ale na odpoczynek zasłużyłem. I na namiastkę obiadu, bo pora ku temu najwyższa. Korzystam ze stojącej tu wiaty. Szybko zjadam kanapki, a potem zalegam na ławce. Oddając się marzeniom staram się zregenerować siły. Wiejący lekki, ale chłodny wiaterek i wszechobecny cień powoduje, że długo tak nie wytrzymuję. Po półgodzinnym odpoczynku postanawiam iść dalej zanim zmarznę. Z wolna schodzę w dół wzdłuż grzbietu. W tej części góry ustanowiono rezerwat przyrody. Występuje  w nim wiele chronionych roślin, m. in. kopytnik pospolity, języcznik zwyczajny, lilia złotogłów czy marzanka wonna. Spotkać tu można lisy, kuny, jelenie, sarny i dziki oraz wiele gatunków ptaków. O tym wszystkim dowiaduję się z tablicy informacyjnej, którą mijam, będąc już u  zachodnich  podnóży  góry.  W  zakolu  leśnej  drogi,  którą

...zatykam flagę zwycięstwa na szczycie

Korzystam ze stojącej tu wiaty

...pooglądać to sobie stąd nie pooglądam...
prowadzi mnie szlak odnajduję strumień. Doskonała okazja by się nieco umyć. Odświeżony po kilku minutach kontynuuję marsz. Pilnuję się, bo według mapy droga pójdę tylko kilkaset metrów. Faktycznie szlak dość niepostrzeżenie odbija w lewo. Na tyle niepostrzeżenie, że jednak udaje mi się to przegapić. Szybko jednak się orientuję i wracam. Wąskiej leśnej ścieżki wspinającej się na wysoką skarpę prawie nie widać, niemniej gdzieś mnie chyba wyprowadzi. Posiłkując się mapą, bo oznakowanie jest mizerne, w końcu opuszczam zarośla i wychodzę na piękną, niedawno skoszoną łąkę. W siodełku horyzontu pomiędzy Kostrzą i Zęzowem widzę fragmenty Pasma Łososińskiego z Sałaszami i Miejską Górą nad Limanową. Wiele wskazuje na to, że problemy nawigacyjne powinny się teraz skończyć, bo szlak, tak jak ja nieco znużony błądzeniem przykleja się do dróżek i dróg. Przy jednej z takich dróżek odnajduje zapomniany krzak czerwonej porzeczki. Owoce są dojrzałe, grzechem byłoby więc nie skorzystać i nie zjeść kilku garstek. Choć nie ukrywam moje ulubione to porzeczki białe, które pamiętam z ogródka mojej Babci. Domu ani ogródka nie ma już od wielu lat, a i porzeczkę białą spotkać bardzo trudno.

Kostrza już za plecami

...widzę fragmenty Pasma Łososińskiego...

...zapomniany krzak czerwonej porzeczki
AKAPITWzdłuż zielonych łąk i pól schodzę ku Jodłownikowi. Przede mną nastąpiła zmiana dekoracji. Honorowe miejsce zajmuje teraz Ciecień  z przyległościami, czyli Księżą Górą i Grodziskiem. Nieco dalej ustawiły się Lubomir i niepozorna Wierzbanowska Góra. Wydają się być na wyciągnięcie ręki, niemniej jednak jeszcze kilka kilometrów przede mną. I to głównie w słońcu święcącym teraz prosto w oczy. Ono również powoli zmierza do końca codziennej wędrówki. Moim  celem  w

Honorowe miejsce zajmuje Ciecień...

...z Księżą Górą i Grodziskiem
dniu dzisiejszym jest Grodzisko albo pierwsze miejsce w jego okolicy nadające się na nocleg. Wchodząc do Jodłownika natykam się na nowoczesną bryłę kościoła ze stojącą obok strzelistą dzwonnicą. Awangardowy... Nieco zmęczone nogi będą mnie teraz musiały nieść przez około 4 kilometry w większości asfaltową drogą. Kolejnym punktem etapowym będzie Szczyrzyc. Na szczęście jest to boczna dróżka i ruch na niej jest nieznaczny. Niemniej jednak uważać muszę, bo słońce świeci prosto w oczy nie tylko mnie, ale i jadącym za moimi plecami kierowcom. A nie chciałbym zostać potrącony przez jakiegoś stjuningowanego golfa...

Grodzisko, a po prawej charaktereystyczna wieża kościelna w Górze Świętego Jana

Awangardowy...

...słońce świeci prosto w oczy...
AKAPITNa wsi, jak to na wsi, trzeba się bacznie rozglądać co rośnie przy drodze. Wczoraj rosły pyszne czereśnie, dziś porzeczki. Pod koniec dnia natura postanowiła podratować mnie jeszcze wiśniami. Zauważam kilka niewielkich drzewek rosnących obok rowu. Nie jestem amatorem tych zazwyczaj kwaśnych owoców, ale darowanemu koniowi... Zresztą wiśnie są dojrzałe, smaczne i soczyste. Spędzam więc kilka minut na obieraniu gałązek z czerwonych kulek, starając się tylko bardzo nie upaprać.

W centrum Kostrza, a po lewej w oddali Kamionna


AKAPITPodrzuciwszy żołądkowi nieco błonnika i soku niecnie go oszukuję, bo tak naprawdę należałoby mu się już coś konkretnego i do zjedzenia i do wypicia. Na jedzenie będzie musiał chyba trochę poczekać, a picie postaram się załatwić mu w Szczyrzycu. Tymczasem zasuwam rozgrzanym asfaltem przed siebie, budząc zapewne zdziwienie wśród lokalsów. Komu by się chciało drałować w taki upał?

AKAPITPrzed samym Szczyrzycem schodzę z asfaltu i polnymi drogami dochodzę do centrum. Wchodzę do znajdującego się w piętrowym pawilonie sklepu, który nosi swojską, mocno ukorzenioną w poprzedniej epoce nazwę „Sam spożywczy”. Mawiało się w tamtych czasach: „idę do samu”, zamiast jak obecnie: „idę do marketu” czy prościej: do Tesco, Lidla czy tam innego śmidla. Istotą „samu” była oczywiście samoobsługowość, wówczas raczej incydentalna, bo przysługiwała tylko większym „placówkom handlowym”. Miejscowy sklep swojską ma jednak jedynie nazwę. Wnętrze jest rzec by można standardowe dla czasów współczesnych. Cholernie ciasne, z uliczkami gęsto rozstawionych półek i skrzynkami z piwem w charakterze szykan.
AKAPITMam wodny dylemat. Jestem już ciut zmęczony i dociążanie się o 3 kg (1,5 l wody do picia + 1,5 l wody do mycia) jest mi wybitnie nie na rękę. Z drugiej strony mam pewne obawy, bo wiem, że z wodą do mycia na końcu dzisiejszego etapu może być krucho. Ryzykuję i biorę tylko jedną półtoralitrową butelkę. Do tego puszkę cytrynowego odrzutu z piwnej działalności któregoś „wiodącego na ryku” browaru i kilka bananów. A co tam, jeszcze mały soczek sobie pod sklepem wypiję. Banany, jak zwykle w polskich sklepach, są dojrzałe inaczej, ale nie grymaszę. Muszę się ciut podładować przed końcówką, która, co tu gadać, będzie się wiązała z niewielkim,  ale  jednak  podejściem.  Chwilę  później  maszeruję

asfaltem z grubsza wzdłuż czarnego szlaku. Z grubsza, bo omijam znany już sobie odcinek, który najpierw wiedzie pod górę by po chwili wrócić do tej samej drogi wiodącej doliną Stradomki. Tejże rzeczułce przyglądam się właśnie krytycznym okiem. Oczywiście pod kątem ewentualnego umycia się w niej. Woda jednak wygląda mało zachęcająco, a poza tym jej uregulowane kamiennymi i dość wysokimi murkami brzegi zniechęcają do wszelkich prób w tym kierunku. Raz jeszcze rzucam okiem na mapę. No niby jakieś cieki wodne powinny u stóp Grodziska zaczynać swój bieg, ale czy uda mi się je odnaleźć na stromych, porośniętych buczyną stokach? Piętnaście minut po godzinie 18 opuszczam definitywnie drogę i rozpoczynam marsz pod górę trasą znaną z wycieczki na Ciecień. Pół godziny później jestem na rozstaju szlaków na grzbiecie. Drogę w lewo już znam, teraz czas na stronę prawą. Po raz trzeci w ciągu dwóch dni przypada mi szlak koloru nieba. Po raz trzeci i tym razem na dobre, bowiem powinien mnie jutro doprowadzić do samych Myślenic, skąd z kolei mam zamiar wrócić do domu.
AKAPITTymczasem pora zacząć pilnie rozglądać się za wodą. Zbaczam z utartej grzbietowej ścieżki i kieruję się lekkim trawersem. Pod nogami szeleści głośno gruby dywan zeschniętych zeszłorocznych liści. Choć nie oszukujmy się ten dywan jest zdecydowanie za gruby na jeden sezon. Leży tu co najmniej kilka pokoleń. Od czasu do czasu pod nogami rozlega się głośniejszy trzask ukrytych pod dywanem łamanych suchych gałęzi. Wschodni stok, na którym powinienem szukać źródła jest tu naprawdę stromy i miejscami poprzecinany wgryzającymi się w niego głębokimi jarami. To tam powinienem szukać wody. Niestety wiąże się to z koniecznością schodzenia coraz niże i niżej. A tu wody jak na lekarstwo. Więc z powrotem pod górę i do następnego jaru. I znów nic. W końcu niemal zrezygnowany, z wizją ciała lepiącego się nocą do śpiwora docieram do podnóża Grodziska. Jest tu spora łąką z niezłym widokiem na Lubomira i Kamiennik. Na jej skraju stoi myśliwska ambona. Wstępnie kwalifikuję ją jako miejsca na nocleg, jednak po namyśli uznaję, że o wiele wygodniej niż na dechach będzie mi na miękkim dywanie z liści w lesie. I do tego będę ukryty przed oczami niepowołanych, bowiem 200 m dalej stoi kilka domostw. Najpierw jednak musze powalczyć o prysznic. Ostatnia deska ratunku, jaką znajduję na mapie powinna znajdować się gdzieś niedaleko. Zostawiam plecak w lesie i z dwulitrową butlą udaję się na poszukiwania. I w końcu...
AKAPIT– JEEEST! Jest woda! Sukces!
AKAPITGówno, a nie sukces... Wody jest tyle co kot napłakał, w dodatku bardzo trudno jej nabrać, bo pod nikły ciurek nie da się nijak podstawić grubaśnej butelki. Nabieraliście kiedyś wodę do butelki nakrętką? Nie? To spróbujcie. Ja mam to już przećwiczone. Do tego akcja dziać się powinna się na niezbyt pewnym i trochę grząskim gruncie przy jego sporym nachyleniu. Ile to trwało tyle trwało, w każdym razie po pewnym czasie otrzymuję około 1,5 litra lekko mętnawego płynu. Do picia się nie nada, a do mycia? No cóż, to można sprawdzić tylko w jeden sposób.
AKAPITKilkanaście minut później już umyty spokojnie wybieram miejsce pod rozbicie namiotu. Wyszukuję najgrubsze i najwygodniejsze miejsce liścianego dywanu po czym wyłuskuję spod niego suche gałązki. Po chwili mój dom stoi prężąc linki odciągów. I tym razem nie będę musiał martwić się o niechcianych gości, choć na wszelki wypadek przed wejściem do namiotu dokładnie przeglądnę i wytrzepię spodnie. Po bananach pochłoniętych w Szczyrzycu niespecjalnie chce mi się jeść, ale z rozsądku zjadam kanapkę z konserwą. I wreszcie nadszedł czas otwarcia gazowanego cytrynowego puszkowanego wyrobu piwopodobnego. No dobra, przyznaję, lubię te cytrynowe wynalazki. Chyba nawet wolę je przy takich okazjach od zwykłego piwa. Spacerując z puszką sączę z wolna aromatyczny bąbelkowany napój i podziwiam zmieniające się z wolna przed oczami obrazy. Niebo z późnopopołudniowego coraz bardziej upodabnia się do wieczornego, słońce zaszło gdzieś za zboczem Grodziska, więc nie miałem okazji go podziwiać. Na gwiazdy chyba się nie doczekam, bo czuję coraz silniej krępujące mi ruchy zmęczenie. Przeszedłem dziś ponad 24 km w upale. Na jutro zapowiada się nie inaczej, więc może by tak po prostu udać się na spoczynek?

Na jej skraju stoi...

...mój dom stoi prężąc linki ...

Lubomir i Kamiennik
AKAPIT– No ty to potrafisz namówić – mruczę sam do siebie pod nosem, wciskając się do wnętrza namiotu i zasuwając za sobą zamek. Z miejsca ogarniają mnie nieprzeniknione ciemności. O ile wszędzie dookoła było jeszcze szarawo, o tyle w lesie ciemnawo, a w moim namiocie... To już drogi Czytelniku sam wiesz.

Wieczorny widok spod Grodziska: od lewej Księża Góra, Ciecień, Wierzbanowska Góra i fragment Lubomira. Na horyzoncie w oddali Szczebel i Luboń Wielki. Pełny opis panoramy - KLIKNIJ
AKAPITPrzez chwilę moszczę się na posłaniu i szukam optymalnej pozycji. Mimo że jestem zmęczony, sen nie nadchodzi. A las żyje swoim życiem. Właściwie to właśnie je rozpoczyna. I to w tej nocnej odmianie. Dookoła pełno jest szelestów, trzasków, stuknięć i poszumów. W pewnej chwili wyraźnie słyszę galop niewielkich łapek po listowiu. I to chyba w podwójnym wydaniu. Po chwili do moich uszu dobiega ni to śmiech ni to gulgotanie, taki nieco ptasi szczebiot na dwa głosy. Ale nie jest ptasi. Ptaki o tej porze
tak nie łobuzują tylko grzecznie śpią wysoko na gałęziach. A zatem co? Kuny? Wiewiórki? Bo na pewno zwierzaki są dwa. A może łasice? Przypomina mi się zabawna historia z połowy czerwca, kiedy to podobną trzydniówkę spędzałem wędrując przez Beskid Sądecki i  Słowackie Pieniny. Gdy zielonym szlakiem schodziłem z pod Płaśni do Lesnicy tuż prze wsią na granicy lasu zatrzymałem się przy strumieniu by się trochę ochłodzić. W pewnej chwili usłyszałem szelest w trawach po drugiej stronie polnej drogi i dziwne popiskujące głosy. Tuż po tym zauważyłem małe szarobrązowe zwierzątko, które weszło na drogę podeszło na odległość około dwóch metrów i przez kilka sekund bacznie mi się przyglądało. Po tym czasie wydało z siebie głośny pisk i pobiegło w stronę lasu po drugiej stronie. W tym momencie w trawie się zakotłowało i jeden po drugim przez drogę zaczęły przebiegać kolejne zwierzaczki. Było ich koło dziesięciu. Każde z nich również wydawało odgłosy jakby wzajemnego popędzania się.
AKAPIT– No dalej wiara, Franek jest już po drugiej stronie! Mówił że ten duży tutaj wygląda na niegroźnego, ale wiecie jak to jest z człowiekami. Ruchy, ruchy!
AKAPITPrzez chwilę stałem wówczas jak oniemiały, a potem zacząłem się śmiać z małych dzielnych stworzonek. Pierwszy wyraźnie był zwiadowcą, a reszta kto wie, pewnie jego liczną rodziną. Teraz słyszę szelest pazurków na pniach drzew, a szczebiot przenosi się wyraźnie ponad poziom ziemi. Więc chyba nie łasice. Biorąc pod uwagę porę, zapewne są to kuny. Pewnie dyskutują na temat tego dziwnego śmierdzącego człowiekiem graniastego czegoś, czego jeszcze wczoraj tu nie było. Spokojnie, jutro już go znów nie będzie.
koniec
Beskid Wyspowy - lista wycieczek