AKAPITDość
nietypowo jak na siebie kładę się spać około godziny 22. Ale budzik
nastawiony
jest na 1:30. Zupełnie abstrakcyjna i niepoważna pora... |
AKAPITSamolot
do Oslo Torp startuje planowo o godzinie 6:10. Biorąc sobie do serca
sugestie przewoźników, by do odprawy lotniskowej stawić się
najpóźniej 2 godziny wcześniej, na lotnisku w Katowicach
Pyrzowicach zjawiam się około 4 rano. Pozostawienie samochodu na
parkingu stacji benzynowej zapewnia mi 2 kilometry spaceru, dzięki
któremu resztki senności ulatują spod powiek. Ponieważ jest
naprawdę wcześnie, w terminalu raczej zionie pustką. Rozglądam się z
wolna i rozpoznaję teren. Stanowiska check in – dobra, teraz
nie będą mi potrzebne, odprawiłem się online, wydrukowałem sobie bilet
i nie mam bagażu rejestrowanego tylko podręczny. Bramki security
– aha, to tutaj kazaliby mi zostawić nożyk do konserw,
pilniczek i szczególnie niebezpieczny soczek w kartonie. Nie
mam ich, ale mój plecaczek i tak jest wypakowany do granic
możliwości. Śpiwór, kawałek karimaty, butelka na picie,
kanapki, peleryna przeciwdeszczowa i cała masa różnych obaw.
To w końcu mój pierwszy lot samolotem komunikacyjnym i
pierwsza podróż do Norwegii. Zatem terra incognita z
co
najmniej dwóch powodów. Zanim przejdę kontrolę
bezpieczeństwa, robię rundkę
po terminalu. Muszę przyznać, że
katowickie lotnisko jest dość dobrze oznakowane i nie ma problemu z
odnalezieniem siebie samego, tras do miejsc potrzebnych przeciętnemu
pasażerowi (typu chociażby toaleta) i informacji wyświetlanych na
licznych monitorach. Nie mam za bardzo porównania, ale nie
czuję się tu zagubiony. Odnajduję taras widokowy. Jest na drugim
piętrze terminalu, ale tu czeka mnie niespodzianka – wstęp
jest płatny. Nie majątek, ale daję sobie spokój. W końcu za
chwile i tak znajdę się w strefie tranzytowej, z której, jak
przewiduję, będzie niezły widok na płytę lotniska. Wyciągam kartę
pokładową, przygotowuję dowód osobisty i z pewną miną idę do
stanowisk kontroli bezpieczeństwa. Wcześniej sporo poczytałem i mniej
więcej wiem, jak się zachować i czego spodziewać. Zanim wejdę w
labirynt taśm prowadzący do bramek, zostaję zatrzymany przez
mundurowego Minotaura, który sprawdza mój bilet i
dowód. Rzuciwszy okiem na dokumenty wskazuje kierunek. Tak
jakbym miał jakikolwiek wybór w tej gmatwaninie taśm
odgradzających mnie od normalnego świata. Podchodzę do jednego ze
stanowisk. W pierwszym pojemniku ląduje plecak, w drugim telefon,
aparat, klucze i wszystko co mam metalowego, w trzecim polar i zimowa
kurtka, którą mam na sobie mimo budzącej się z długiego snu
wiosny za oknem. Cóż, w końcu lecę na daleką
północ. Tam wiosna może jeszcze smacznie chrapać. Moje
bagaże karnie pełzną w szeroko rozdziawioną paszczę smoka zwanego
skanerem. Ten prześwietliwszy swoim magicznym, wszystkowidzącym okiem
wypluwa je z drugiej strony. Biorąc pod uwagę tę „drugą
stronę”, określenie „wypluwa” może być
poczytane za mało precyzyjne, ale porównanie,
które się nasuwa w sposób oczywisty jest mało
eleganckie. Sam wstępuję w migający światełkami magiczny portal,
który jednakowoż nie przenosi mnie ani w czasie, ani w
przestrzeni, a jedynie ma sprawdzić czy w sobie tylko wiadomym miejscu
nie ukryłem czegoś, co mogłoby być narzędziem straszliwej
zbrodni. Kontrola przebiega bezproblemowo, choć moje
zdziwienie budzi to, że obsługa dodatkowo każe wszystkim pasażerom
zdejmować buty i również prześwietla je skanerem. Poziom
paranoi służb ochrony w Katowicach jest chyba bliski osiągnięcia
apogeum.
AKAPITZawiązawszy
sznurówki i spakowawszy na powrót swój
dobytek, idę za strzałkami. Te kierują mnie schodami na pierwsze
piętro, gdzie mimo wczesnej pory czeka już obsługa kilku znajdujących
się tutaj sklepów wolnocłowych. Z ciekawości wchodzę do
jednego z nich. Półlitrowa butelka wody mineralnej kosztuje
4 złote, a więc ma około 3 krotną przebitkę. Spoko! Do lądowania
wytrzymam, a i dalej dam sobie radę. Niemniej jednak obserwuję, że
sklepy maja powodzenie. Mus to mus, a alkohol w Norwegii jest drogi i
trudno dostępny.
AKAPITMam
jeszcze masę czasu. Siadam przed wielkimi oknami, za którymi
różowieją nosy kilku Airbusów A320 linii Wizzair,
z którą będę podróżował. Zastanawiam się
który to z podniebnych ptaków przyjmie mnie do
swego gościnnego brzucha. Próbuję robić zdjęcia, ale jest
jeszcze ciemno. Mój aparat nie radzi sobie ze słabym
oświetleniem, A może to tylko moja ręka nie radzi sobie z utrzymaniem
go w bezruchu.
|
...nie
radzi sobie ze słabym oświetleniem... |
|
Terminal w Katowicach |
|
"Miarka" do bagaży podręcznych |
|
AKAPITW
końcu na monitorze pojawia się informacja, którą bramką
będzie się odbywał boarding
pasażerów do mojego lotu.
Postanawiam zająć strategiczną pozycję startową, bo zależy mi na
miejscu, z którego będę widział cokolwiek więcej niż tylko
poszycie skrzydła. W końcu to mój pierwszy lot, no nie?
Została mi godzina czasu. Spędzam ją na dyskretnej obserwacji
pasażerów. Zdecydowana większość to Polacy. Przeważnie tylko
z bagażem podręcznym.
Wizzair oferuje darmowy przewóz
takiego bagażu, ale jego maksymalne rozmiary są wręcz absurdalnie małe.
Mniejsze nawet niż w słynącym ze skąpstwa Ryanairze. O swój
plecak jestem spokojny. W domu go dokładnie zmierzyłem. Zastanawiam się
kto jeszcze może lecieć podobnie jak ja, tylko na krótką
wycieczkę. Spostrzegam kilkuosobową męską grupkę. Wcześniej widziałem
ich wzmożoną aktywność w sklepie wolnocłowym. Stawiam, że spotkamy się
jutro rano na lotnisku Torp na odprawie samolotu do Katowic. Jak się
później okaże, moje typowanie było trafne.
AKAPITZa
oknami powoli wstaje dzień, słońce nieśmiało podnosi głowę zza
horyzontu, a tymczasem pojawia się obsługa lotniska i rozpoczyna się
sprawdzanie biletów. Bardzo zresztą pobieżne i bez kontroli
dokumentów. Pracownica lotniska bez specjalnej staranności
oddziera kawałek karty pokładowej. Mimo że od lotniskowej bramki do
samolotu jest w porywach kilkadziesiąt metrów, pod jego
drzwi pojedziemy autobusem. To jeden z najkrótszych
przystanków, jakie zdarzało mi się pokonywać. Do samolotu
wsiadam tylnymi drzwiami i nie zastanawiając się długo, zajmuję
pierwsze w miarę dogodne miejsce. W miarę dogodne, to znaczy oddalone o
kilka rzędów od toalet, ale położone przy oknie i
umożliwiające dobrą obserwacje ziemi. Celuję w lewą stronę. Po pierwsze
przy starcie będę miał widok na południe, po drugie podczas lotu słońce
nie będzie świeciło mi w oczy. Rozglądam się po samolocie. Jest niemal
pełny. Miejsca na nogi nie mam zbyt wiele – taki urok
niskokosztowych linii lotniczych
– ale na szczęście fotel
obok pozostaje wolny i mogę siedzieć ukosem. Przez okienko obserwuję
wstający dzień. Zapowiada się ładnie. A jak będzie w Norwegii?
|
"Mój" Wizzek |
|
Jest
niemal pełny |
|
...obserwuję
wstający dzień |
|
AKAPITPasażerowie
upchnęli już bagaż do schowków, a siebie umościli w
fotelach. Teraz zaczyna się balet. Balet w wykonaniu stewardess,
które przekazują pasażerom instrukcję bezpieczeństwa (tzw. safety demo). Jedna
z nich stoi z przodu samolotu, druga w okolicy
środka pokładu. W rytm nie muzyki, a płynącego z głośników
głosu, demonstrują jak zapiąć pasy, gdzie i ile jest wyjść
ewakuacyjnych, gdzie znajdują się kamizelki ratunkowe i maski tlenowe
oraz jak z nich korzystać. Robią to jednakowymi, wyuczonymi gestami w
doskonale zgranym duecie, niczym tancerki synchroniczne. W dodatku bez
jednego wypowiedzianego przez siebie słowa. Mimo że linia jest
węgierska, stewardessy są Polkami. To miłe.
AKAPITWszystko
jest gotowe do odlotu. Ciągnik wypycha nas spod bramki i dalej samolot
już o własnych siłach kołuje na początek pasa startowego. Tam następuje
nagły wzrost obrotów silników i potężna siła
wciska mnie w fotel. Równocześnie samolot zaczyna gwałtownie
przyspieszać. Tego uczucia nie znałem. Dobre! Po rozbiegu nos samolotu
z lekka się unosi, koła odrywają się od pasa, a ziemia ucieka coraz
niżej i niżej. Szukam horyzontu i gór. Dostrzegam znajomy
zarys Babiej Góry. Ledwie
ją widać zza warstw mgły, smogu i
czego tam jeszcze, ale szczyt lśni jeszcze na biało. Dość szybko
nabieramy wysokości i szczegóły na ziemi są coraz słabiej
widoczne. Po kilku minutach wznoszenia odgłos silników nieco
cichnie. Lecimy ponad warstwą chmur. Z tej perspektywy oświetlona
porannym słońcem wygląda bardzo malowniczo. Przez interkom wita się z
nami kapitan, również nasz rodak, informuje o warunkach na
docelowym lotnisku i życzy miłego lotu. Opuszczamy Polskę
gdzieś nad Kołobrzegiem, a w międzyczasie stewardessy
wjeżdżają na pokład ze swoim kramikiem. Są na nim przekąski, napoje,
ale także na przykład perfumy. Ceny są niemal tak wysokie jak poziom,
na którym lecimy, ale o dziwo niektórzy z
pasażerów w coś tam się
zaopatrują.
|
AKAPITJa
cały
czas wypatruję ziemi. Udaje mi się dopiero nad Szwecją, w rejonie
który później w domu zidentyfikuję jako okolicę
miejscowości Halmstad. Dalej lecimy nad Kattegatem i Skagerrakiem, by
przed godziną ósmą już w trakcie zniżania osiągnąć wybrzeże
Norwegii. Z pewnym zdziwieniem i lekkim niepokojem widzę, że na ziemi
tu i ówdzie widać jeszcze nieco śniegu. Liczne słoneczne
odblaski pozwalają też przypuszczać, że grunt jest nasiąknięty wodą jak
gąbka. To może mi nieco pokrzyżować plany spędzenia nocy na łonie
natury.
|
...wygląda
bardzo malowniczo... |
|
Miasteczko Tonsberg niedaleko lotniska Torp |
|
AKAPITTuż
przed ostatnią prostą wykonujemy głęboki zakręt, potem słyszę odgłos
pracujących siłowników i samolot na moment dość gwałtownie
przepada i zwalnia. Wysunęliśmy klapy i podwozie. Kilka minut po
ósmej lądujemy na lotnisku Torp. Jest słonecznie i tak
według prognoz powinno być do godzin wczesno-popołudniowych. Postaram
się ten czas wykorzystać do maksimum.
AKAPITWysiadając
z samolotu konstatuję, że temperatura otoczenia jest adekwatna do tego
co widziałem przez okienko. Jest po prostu zimno. Do tego wieje wiatr.
W myślach przyznaję sobie Order Zdrowego Rozsądku za ubranie ciepłych
gaci i zabranie zimowej kurtki. Wchodzę do terminalu, rozglądam się z
zaciekawieniem, niczym leming podążając do wyjścia za pozostałymi
pasażerami. Bramką „nic do oclenia” obok wielkiego
weneckiego lustra, za którym czają się zapewne gotowi do
skoku celnicy, przechodzę do strefy
ogólnodostępnej.
Pierwsze kroki kieruje teraz do toalety. Czas zrobić zapas wody. Ta
norweska nadaje się do picia bez przegotowania, więc nie widzę sensu
zaopatrywania się w nią za koszmarne pieniądze w sklepie. Butelkę,
oczywiście pustą, przywiozłem z Polski. Jeżeli kogoś dziwi czy nawet
gorszy sens wożenia pustych butelek i napełniania ich wodą z kranu, to
polecam uprzednie skonfrontowanie tych wątpliwości z cenami
butelkowanej wody w Norwegii.
|
...widać
jeszcze nieco śniegu... |
|
3xWizz |
|
Znów 'mój" Wizzek |
|
AKAPITNa
parkingu przed terminalem czeka autobus, który bezpłatnie
wozi pasażerów na stację kolejową Torp. Omijam go. Mam
zamiar zrobić sobie spacer. Najpierw jednak sprawdzam miejsca do
ewentualnego przetrwania nocy. Terminal jest zamykany o
północy, więc do godzin porannych trzeba gdzieś
przeczekać... Z lektury internetu wynikało, że jest to możliwe na
klatce schodowej wielopoziomowego parkingu. Parkingi są tu dwa, klatki
również, obydwie dostępne i ogrzewane. Jeden z
grzejników jest przykuty do ściany łańcuchem. Za karę czy
nasi tu byli?
|
AKAPITZ
najwyższej platformy parkingu obserwuję przez chwilę startujące
samoloty – nie byłbym sobą, gdybym tego nie zrobił. Wychodzę
bramą, którą zazwyczaj wyjeżdża kolejowy autobus. Zaraz za
nią próbuję pójść na skróty leśną
drogą. Rezygnuję po kilkudziesięciu metrach. Jest tak mokro, że...
Postanawiam zrobić sobie postój na pieńku ściętego drzewa i
przed rozpoczęciem wędrówki zjeść śniadanie. Kanapka z
kabanosem znika błyskawicznie.
AKAPITW
tym miejscu wspomnę kilka słów na temat celu mojej
wycieczki. Sandefjord to niewielkie 40 tysięczne miasteczko na
południowym wybrzeżu Norwegii. Niegdyś było znane jako jeden z
wielorybniczych portów, z którego wypływały
statki na wszystkie oceany świata.
Świadectwo tych tradycji daje
znajdujące się w miasteczku jedyne w Europie muzeum wielorybnictwa, a
także specyficzny herb miasta, na którym wieloryb skacze nad
łodzią Wikingów. Sandefjord jest obecnie nadmorskim
kurortem. W XIX wieku został tu postawiony budynek uzdrowiska
(Kurbadet). W źródlanych siarkowych wodach leczyli się tu
kuracjusze z Niemiec i Rosji, a także norweska rodzina
królewska.
|
|
...prawo
do nie popadania w paranoję... |
|
Łódź Drzymały? |
|
AKAPITSłońce
jest zdecydowanie niżej, niż bywa u nas o tej porze dnia i roku.
No cóż, 1200 km na północ od Krakowa robi swoje.
Wracam do asfaltu. Idę
jakiś czas drogą wzdłuż ogrodzenia lotniska. Widzę zwykłą siatkę
ogrodzeniową, nad którą nie ma nawet drutu kolczastego. Gdy
przypomnę
sobie wysoki płot, zasieki, czujniki, kamery i pilnie patrolującą,
uzbrojoną ochronę na krakowskich Balicach, ogarnia mnie pusty śmiech.
Brak przynależności do Unii, a także nie pakowanie się w sojusznicze
konflikty zbrojne ma swoje poważne plusy. Jednym z nich jest prawo do
nie popadania w paranoję. |
AKAPITDo
stacji kolejowej jest około 2 km. Pokonuje tę odległość dość szybko,
ale i tak nie mam zamiaru korzystać z pociągu. Czterominutowa
przejażdżka kosztuje 40 koron norweskich czyli około 22 złote. Przy
stacji skręcam w prawo w Råstadveien – ulicę
prowadzącą do Sandefjord. Ruch jest znikomy. Właściwie w
ogóle z rzadka przejeżdża tędy jakiś samochód. To
boczna, wąska dróżka pozbawiona nawet pobocza, więc mnie ten
fakt specjalnie nie dziwi, a już na pewno nie martwi. Idąc, podziwiam
skromne, ale ładne norweskie domki. Tak, domki, bo są niewielkie,
zazwyczaj drewniane pomalowane w zdecydowane, jednak gustowne i ze
smakiem dobrane kolory. Tak różnią się od przepysznych, lecz
totalnie pozbawionych gustu niektórych polskich
„rezydencji” czy
„dworków”, często wręcz podręcznikowo
nie współgrających z otoczeniem. Nawet większe budynki
utrzymane są tu w tym samym skromnym i tradycyjnym stylu. |
AKAPITNa
przedmieściach wyprzedza mnie pociąg. Jest wręcz nieprzyzwoicie
punktualny. Po kolejnych kilkunastu minutach na ulicy Briskeveien
przechodzę obok cmentarza.
Norwegowie to w większości
luteranie, czyli
wyznawcy protestantyzmu tradycji ewangelicko- |
...skromne
płyty nagrobne... |
|
-augsburskiej.
Nie ma tu
masywnych, okazałych grobowców, a jedynie stojące w
równych rzędach skromne płyty nagrobne. Całe ogrodzenie
stanowi niski żywopłot. Podobnie jak na Bornholmie nie jest problemem
spacerowanie tu z psem, o ile będzie on prowadzony na smyczy. Ale teraz
ugania się tu jedynie wiatr, popędzając swymi biczami leniwie
pobłyskujące miedzią zeszłoroczne liście.
AKAPITNieco
dalej przechodzę obok szkoły. Przed budynkiem stoi ogromna ilość
rowerów. Oczywiście nie są przypięte, ale po prostu stoją na
nóżkach lub są oparte
o ogrodzenie. Jest ich tak dużo, jak
gdyby cały peleton wyścigu pokoju urządził tu sobie odpoczynek.
AKAPITZmierzam
teraz w stronę jednego z górujących nad miastem
wzgórz. Wspomagam się planem, który przygotowałem
w domu robiąc wydruk mapy ze strony visitnorway.com . Na moje potrzeby
wystarczy. Oklejony taśmą przezroczystą nie podda się mimo
wielokrotnego składania i rozkładania.
|
AKAPITPo
kilku minutach wdrapuje się na Møllebakken (Młyńskie
Wzgórze). Nie jest to proste, bo nie ma tu żadnych
wskazówek, a do tego trzeba kluczyć pomiędzy domami oraz
pokonywać skalne półki i szczeliny wypełnione resztkami
topniejącego śniegu. Zapewne prowadzi tu jakaś ścieżka, ale trzeba
wiedzieć gdzie ma ona swój początek. Ja nie wiem. Na
szczycie
wzgórza znajduje się obelisk, a może raczej rzeźba
przedstawiająca... no właśnie. Jako umysł bardziej ścisły niż
artystyczny nie podejmę się analizy
tego dzieła. Tak czy owak z pod
jego stóp rozciąga się ładny widok na miasto i port, w
którym właśnie manewruje prom „Viking”
należący do armatora Color Line. Mam w planie popłynąć następnym kursem
|
AKAPITRozglądam
się i zauważam, że wokół miasta znajdują się skaliste,
wygładzone przez lodowce wzgórza. Swoją formą przypominają
mi nieco mutony zwane też barańcami. Skały tego typu widzieliśmy na
Bornholmie w okolicy Sandvig. Stojące na nich domy wyglądają jak
niewielkie twierdze czy forty. Wrażenie to potęguje widok łopocących
przy nich proporców w narodowych barwach. Powiewające i to
mocno, bo wiatr cały czas dmucha jak wszyscy diabli. Mimo słońca i
temperatury oscylującej w okolicy 10 stopni Celsjusza wcale nie mam
ochoty pozbywać się kurtki.
|
Panorama miasta |
|
...a
może raczej rzeźba... |
|
AKAPITZdmuchuje
mnie ze wzgórza dość szybko. Jest tam co prawda ławeczka,
ale okoliczności przyrody nie zachęcają do zorganizowania na niej
odpoczynku. Schodzę w dół, kierując się ku następnemu
wzgórzu – Mokollen. Po drodze klucząc wąskimi
uliczkami wśród malowniczych domków, zauważam na
słupie tabliczkę z symbolem szlaku. W Norwegii jest to czerwona litera
„T” pochodząca od logo tamtejszego stowarzyszenia
turystycznego DNT.
AKAPIT–
Jest dobrze – myślę sobie – skoro nawet w miastach
szlaki są oznakowane, to na pewno nie zginę.
|
...wyglądają
jak niewielkie twierdze... |
|
...czy
forty... |
|
|
AKAPITOczywiście
pomijam drobny szczegół, że w tak niewielkim miasteczku
naprawdę trudno jest zabłądzić. Mój entuzjazm opada po
zaledwie kilkudziesięciu metrach, gdy kolejny znak kieruje mnie w lewo
między
drzewa. Chwile stoję niezdecydowany. Jest tu ledwie widoczna podmokła
ścieżynka stanowiąca jakby niewielki skrót pomiędzy ulicą, a
czymś co wygląda jak odbijający od niej długi, asfaltowy podjazd do
domu. Idę tym skrótem, choć pod butami chlupie woda. Dalej
nie ma już
żadnych wskazówek. Asfalt ewidentnie prowadzi w kierunku
bramy, a tabliczka jednoznacznie informuje, że jest to teren prywatny.
Nie ma też widocznej ścieżki w kierunku szczytu. Widzę na pniach i
gałęziach drzew kawałki niebieskiej taśmy (jak się kiedyś przekonam,
Norwegowie również tak oznaczają szlaki), lecz prowadzą w
kierunku krótkiego, ale stromego i sprawiającego wrażenie
mocno niewygodnego podejścia. Wydaje mi się niemożliwe, by była to
właściwa droga. Rezygnuję. Wracam do asfaltowej ulicy Mokollveien, o
której wiem, że i tak doprowadzi mnie na górę
lekko tylko okrężną drogą. Po kilku minutach stawiam stopę na płaskim
szczycie wzgórza. Stąd rozciąga się równie ładny
widok, choć miejsce to nie jest dla osób z lękiem wysokości.
Od zachodu wzgórze kończy się kilkudziesięciometrową
przepaścią, a skały uzbrojone w alpinistyczne
akcesoria służą zapewne
miejscowym amatorom wspinaczki. Wiatr jeszcze się nie zmęczył, więc
znów nie uda mi się odpocząć. Postanawiam zejść drogą,
którą wskazują oznaczone taśmą drzewa. Daje radę, choć dziwi
mnie wytyczanie takiej trasy obok istniejącej wygodnej, asfaltowej
drogi. Biorąc pod uwagę niespełna stumetrową długość
tego nietypowego odcinka „szlaku”, zmęczyć się tu
nie sposób,
trekking to też żaden, a nogę skręcić stosunkowo łatwo. Zwłaszcza na
resztkach śniegu. |
...kończy
się przepaścią... |
|
Widok na zachód |
|
Panorama miasta i portu |
|
AKAPITKieruję
się do centrum. Po drodze przechodzę przez stację kolejową.
Wykorzystuję okazję by strzelić fotkę właśnie przybyłemu pociągowi. Na
pierwszy rzut oka nie ma porównania z królującymi
na naszych torach pociągami EN-57. Na rzut oka drugi –
podobnie.
AKAPITBudynek
stacyjny również wygląda ciut inaczej niż dworce polskie.
Nie, nie dworce, bo te gdzieniegdzie wyglądają już nie najgorzej, ale
stacyjki w małych miasteczkach lub na przedmieściach, w
których, o ile nie są całkiem zapomniane i zdewastowane,
zazwyczaj króluje dziś lumpex albo hurtownia
chemii gospodarczej, a kas już dawno nie ma z powodu nierentowności...
AKAPITIdąc
dalej w kierunku portu, mijam kościół Sandar Kirke.
Drewniana świątynia powstała w 1792 roku na miejscu zburzonej XIII
wiecznej kamiennej budowli. W roku 1868
wieża kościoła pierwotnie
zakończona kopułą została przebudowana i zyskała obecny kształt. Obok
rozciąga się niewielki cmentarzyk.
|
Na
pierwszy rzut oka nie ma porównania... |
|
Stacja Sandefjord |
|
Sandar Kirke |
|
AKAPITUlicą
Museumsgata idę w kierunku rynku. Po drodze wstępuję do sklepu KIWI. To
jeden z tańszych marketów w Norwegii, choć ceny i tak są
astronomiczne. Litr mleka za około 11 koron, kostka masła za 21, 100
gramowa paczka wędliny 15-20. Przy kursie wynoszącym 0,55 zł za koronę,
to około trzykrotnie drożej niż w Polsce. Wykosztowuję się na
najmniejszą paczuszkę sera żółtego o nazwie – a
jakże – Norvegia. Kasjerka o coś mnie pyta, ale widząc moje
uniesione brwi rezygnuje z prób nawiązania kontaktu.
Domyślam się tylko że chodzi o paragon. Tu nie marnuje się ton papieru
na nikomu niepotrzebne paragony. Potrzebujesz – dostaniesz.
Nie – kasjerka po prostu go nie wydrukuje i żaden urząd
skarbowy nie wymierzy jej za to surowej kary. Przez następnych
kilkadziesiąt minut włóczę się po centrum. Podziwiam ładnie
wyglądające kamienice. Spore wrażenie robi
na mnie położony przy
niewielkim skwerku budynek niegdysiejszego banku. Świadectwo
przeszłości daje wyłącznie stylowy szyld nad wejściem, bo obecnie jego
witryny zamieszkane są przez reklamujące odzież manekiny. Budynek
zbudowany z dwukolorowych, czerwonych i czarnych bloków
granitu prezentuje się naprawdę okazale. O dziwo granit nie wydaje się
tu popularnym budulcem. O dziwo, bo okoliczne wzgórza
zbudowane są właśnie z tej skały. Granitowy żwir jest natomiast
wykorzystywany do budowy nawierzchni dróg. Asfalt jest przez
to dość szorstki i jadące po nim samochody charakterystycznie
szeleszczą oponami, jak gdyby jechały po wiecznie mokrej nawierzchni.
Rynek (Torget) nie robi specjalnego wrażenia. Zabudowa jest tu raczej
nowoczesna. Styl ten określiłbym jako biurowcowo-apartamentowy.
Właściwie brak stylu... |
...obecnie
jego witryny zamieszkane są przez reklamujące odzież manekiny... |
|
Sandefjord jest miastem rzeźby |
|
Ulica Kirkegata |
|
Jedna z kamieniczek |
|
AKAPITSzukam
księgarni. Z myślą o lipcowym wyjeździe na Lofoty chcę sprawdzić
dostępność map i ich ceny. Efekty poszukiwań nazwałbym udanymi, ale nie
całkiem
satysfakcjonującymi. W kilku odwiedzonych
księgarniach map jest sporo,
co prawda nie Lofotów, ale to zrozumiałe biorąc pod uwagę
odległość, niemniej jednak ceny... Pojedynczy arkusz kosztuje tu
170-180 NOK, czyli około 100 złotych. W porównaniu do 8-9
złotych za bardzo dobre mapy Compassa w Polsce to po prostu zdzierstwo.
Tyle że Compass map Lofotów w ofercie nia ma...
|
AKAPITPrzy
stojącej obok portu obrotowej
fontannie przedstawiającej walczących z waleniem
wielorybników czeka mnie rozczarowanie. Fontanna akurat
przechodzi konserwację i nie działa. Niefart... „Arctic
Star”, wielorybniczy statek muzeum stojący w porcie jest
również na głucho zamknięty. Kieruję się więc w stronę
najstarszej części miasta, gdzie największą atrakcją jest Bjergatta. To
kolejna wąska uliczka tym razem zabudowana niewielkimi drewnianymi
domkami. Wszystkie bez wyjątku pomalowane są na biało. Pochodzą z
początków XIX wieku, kiedy zamieszkane były przez marynarzy
i rzemieślników. Wielu z nich miało tu swoje warsztaty czy
sklepiki. Dochodzę do schodów wiodących na
wzgórze Preståsen,
u którego
stóp ciągnie się Bjerggata. Najwyższy czas na jakieś małe co
nieco, bo pora zrobiła się obiadowa. Postanawiam więc, że wiatr nie
wiatr, na górze szukam miejsca na popas. Do tego nogi dają
mi
niedwuznacznie do zrozumienia, że chwilowo mają dosyć
spacerów. |
Fontanna
akurat przechodzi konserwację... |
|
"Arctic Star" |
|
Uliczka Bjergata |
|
AKAPITNajpierw
schodkami, a później ścieżką na przełaj dostaję się na
granitową bułę, z której zbudowane jest wzgórze.
Widać stąd całe miasteczko. Przez chwile szukam miejsca jako tako
osłoniętego od wiatru. Ławki odpadają, bo nie dość, że nieco
sfatygowane, to jeszcze wiatr hula tu niczym pijany w gospodzie. Trawa
jest lekko podmokła, ale od czego mam siedziska z karimaty? Rozkładam
się w ukrytym za kamieniem zagłębieniu i wyjmuję prowiant. Po obiedzie
złożonym z kanapki z kabanosem popitej wodą o smaku wrzuconej do niej
wstrętnej cytrynowej tabletki
postanawiam zostać tu jeszcze jakiś czas.
Jest kilka minut po godzinie 14, a prom do Strömstad w Szwecji
wypłynie dopiero o 17:00. Dzisiejszy rejs o 14:00 się nie odbędzie, bo
druga z jednostek przechodzi właśnie przegląd. Akurat dziś. Kolejny
niefart, choć jego akurat byłem świadomy już przed wylotem z Polski.
Słoneczko świeci sympatycznie, choć
zza cienkiej warstwy chmur. W
zagłębieniu jest w miarę miękko i zacisznie, zawijam się więc w kurtkę
i podrzemuję. Niestety od zachodu wyraźnie nadciąga zmiana pogody. No
cóż, wszystko zgodnie z prognozami... |
Uliczka Bjergata |
|
Schody na wzgórze Preståsen |
|
Widok ze wzgórza na port |
|
AKAPITCzas
mija mi niepostrzeżenie i kilka minut po godzinie 16 zaczynam się
zbierać. Idę
do portu, gdzie właśnie zawija mój prom. Przed terminalem
widzę sporo ludzi. Gdy wchodzę do środka, nagle zauważam, że wszyscy ci
ludzie bardzo głośno rozmawiają. Do tego stopnia, że z trudem udaje mi
się dogadać z kasjerką. Niestety tu czeka mnie kolejna niespodzianka.
Zamiast 40 koron za rejs w obydwie strony płacę 90. Wszystko dlatego,
że nie miałem wcześniejszej rezerwacji. No cóż, frycowe...
Rezerwacji internetowej nie zrobiłem, bo wiązałoby się to z
koniecznością jednoczesnego zakupu biletów. Tymczasem do
końca nie byłem pewny czy popłynę, bo sztorm lub inne kataklizmy
skutecznie by mnie zniechęciły. Okazuje się jednak, że bardziej opłaca
się zrobić rezerwację, zapłacić 40 koron po czym z biletu nie
skorzystać niż kupując go w kasie, przepłacać dodatkowe 50. Tak czy
inaczej nawet 90 koron to na norweskie warunki symboliczna kwota za
rejs w dwie strony trwający łącznie 5 godzin. Gdzie tkwi haczyk? W tym,
że prom wypływa poza obszar celny
Norwegii (Szwecja należy do Unii
Europejskiej, Norwegia nie) co oznacza, że na promie działają sklepy
wolnocłowe i to na nich głównie zarabia armator. Niskie ceny
biletów mają przyciągnąć klientów. A właściwie
klientki, bo dopiero teraz zauważam, że ponad 90% pasażerów
stanowią kobiety. Stąd był ten jazgot w poczekalni... Panie w wieku
lekkopółśrednim i średnim stojące w niewielkich grupkach
starają się za wszelką cenę wzajemnie przekrzyczeć. Do tego język
norweski ma specyficzną melodię i intonację. Przez kilka następnych dni
będzie mi brzmiał w uszach ten rumor... Aby rozwiać ewentualne
wątpliwości
– na trasach lokalnych ceny promów już nie są tak
atrakcyjne.
AKAPITZakupiwszy
bilety, przechodzę przez bramkę, której szklane skrzydła
uchylają się gościnnie. Długim korytarzem idę za damską ciżbą w
kierunku trapu. Tu czeka nas mały korek na wąskich okrętowych schodach,
a po kilku minutach jestem już na pokładzie. Właściwie na jednym z
dziewięciu pokładów tego statku, który może
zabrać prawie 1,5 tysiąca pasażerów i 340
samochodów. Oczywiście tylko część jest ogólnie
dostępna. Pozostałe to pokłady techniczne i samochodowe. Niemniej
jednak najbardziej oblegane są dwa. Rozrywkowy z kawiarniami,
restauracjami, dyskoteką i kasynem oraz handlowy z licznymi sklepami z
odzieżą, alkoholem, perfumami i nie tylko. Robię obchód i
szybko dochodzę do wniosku, że mimo strefy wolnocłowej
zakupów tu nie zrobię. Pozostaje mi zwiedzanie statku.
Tymczasem wychodzimy z portu. Lokuje się na
najwyższym pokładzie spacerowym.
Pogoda zdecydowanie się pogorszyła, a
niebo jest już zupełnie |
Prom "Viking" |
|
...idę
za damską ciżbą... |
|
Lokuje
się na pokładzie spacerowym... |
|
zachmurzone.
Nie muszę dodawać, że wiatr potęgowany przez ruch statku
dmie jeszcze silniej niż na lądzie. Zastanawiam się czy deszcz wytrzyma
do naszego powrotu. Obserwuję przesuwający się dość szybko brzeg. Na
mikroskopijnych, ledwie co wystających z wody skalnych wysepkach stoją
niewielkie, ale z pewnością zamieszkane domy. Ich mieszkańcy nie mają
chyba problemów z akwizytorami. Żeby się tu dostać,
konieczna jest łódź. Na chwilę wracam na niższe pokłady. Tu
trwa zakupowy szał. Znajduje miejsce na miękkiej kanapie, ale nie
wytrzymam tu długo. Obok mnie co chwila przechodzą ludzie, a co
najbardziej istotne wypłynęliśmy już na nieco rozhuśtane wody
Skagerraku, a to w znaczący sposób
odbija się na moim zmyśle
równowagi. Mówiąc krótko, kołysze
solidnie i wiem, że jeżeli nie wyjdę gdzieś, skąd widać horyzont, to
skończy się to długą i nieplanowaną wizytą w ustronnym miejscu. Co
najciekawsze, robiące gorączkowe zakupy panie wydają się tego w
ogóle nie dostrzegać. |
...nie
mają problemów z akwizytorami |
|
AKAPITDrzwi
prowadzące na klatki schodowe i z klatek na pokłady są odsuwane
pneumatycznie. Na ścianach obok nich jest duży, czerwony, wystający
grzybek, który trzeba wdusić. Przypomina mi to dawne DOSowe komputerowe
strzelanki. Tu jednak za drzwiami
nie czai się żaden
potwór ani wrogi wojownik.
AKAPITW
końcu ląduję na pokładzie spacerowym. Jestem
tu zupełnie sam. Przy
czterech wyjściach znajdują się przeszklone
pomieszczenia. Jak wynika z
tabliczki, a także obecności
umieszczonych tu klatek, są
one przeznaczone do przewozu
zwierząt.
|
|
Faktycznie
w jednej siedzi jakaś
czworonożna kudłata bida zostawiona tu przez niewdzięcznego właściciela
lub właścicielkę. Lokuję się w jednym z takich pomieszczeń. Jest tu
nawet toaleta. W innym jest także ogólnodostępny prysznic.
Są
siedzenia. Twarde, bo twarde, ale od bidy da się na nich nawet położyć.
Tylko gorąco jest tu koszmarnie. Szybko orientuję się, że pod fotelami
są grzejniki elektryczne, które na szczęście można wyłączyć.
|
|
Łódź
podwodna? Nie, to tylko ostrzeżenie przed skałami.
|
|
AKAPITOkoło
19:30 dobijamy do Strömstad. Jest dobrze – nie pada.
Prom odpływa o 20:00, w terminalu trzeba być kilka minut wcześniej,
zostaje mi więc 20 minut na bardzo szybkie przebiegnięcie się po
miasteczku. Od razu rezygnuję z wypadu do punktu widokowego na
wzgórzu obok portu. Nie znam dokładnej drogi, a mimo że to
blisko, bardzo nie chciałbym pomachać promowi z brzegu na do widzenia.
Idę więc w kierunku centrum. Choć może określenie
„idę” nie do końca pasuje do tempa z jakim się
poruszam. Jestem jednym z bardzo nielicznych pasażerów,
którzy opuścili terminal. Na palcach jednej ręki można
policzyć osoby udające się w zbieżnym z moim kierunku. Robią zresztą
wrażenie tutejszych mieszkańców.
Samo miasteczko wygląda jak
wymarłe. Jest po godzinie 19, a ja już znam zwyczaje
Skandynawów, więc wcale mnie to nie dziwi. Przechodzę obok
stacji kolejowej. Nad ładnym ceglanym budynkiem wznosi się ponura
granitowa skała. Widzę na niej nawet ławeczkę, o której tyle
czytałem w internecie. No cóż, nie tym razem. Może kiedyś.
Zważywszy koszty biletów lotniczych do Torp i cenę promu kto
wie...
|
AKAPITDochodzę,
a właściwie dobiegam do placu kościelnego i... muszę wracać. Time is
out. O czym przypomina syrena statku. Na szwedzkiej ziemi spędziłem 25
minut. |
Okolica portu w Strömstad |
|
Stacja kolejowa |
|
Skały z punktem widokowym.
Uważne oko dostrzeże i ławeczkę |
|
"Viking" w porcie |
|
Macham
na pożegnanie... |
|
AKAPITZaokrętowanie
przebiega sprawnie. Tym razem nie kombinując, od razu lokuję się na
znanym już sobie pokładzie spacerowym. Macham na pożegnanie siedzącym w
domach potomkom naszych XVII wiecznych najeźdźców, po czym
zalegam na znanych już sobie twardych fotelach. Płyniemy ku wybrzeżom
Norwegii. Na szybach widzę drobne kropelki wody. Słona z dołu czy
słodka z góry?
AKAPITDo
Sandefjord dobijamy o 22:30. Przy nabrzeżu na swoje obładowane zakupami
małżonki czekają już mężowie. Oczywiście
|
każdy z nich
przyjechał tu
eleganckim samochodem szeleszcząc oponami na granitowym asfalcie. Na
mnie nikt nie czeka, więc nie pozostaje mi nic innego, jak z wolna
ruszyć w drogę powrotną. Ponieważ w dalszym ciągu nie pada, a czasu do
rana mam sporo, postanawiam iść na piechotę. W końcu drogę już znam. Idę
najpierw oświetlonymi ulicami, które w
miarę oddalania się
od centrum stają się oświetlone
coraz |
Do
Sandefjord dobijamy o 22:30 |
|
Exbank nocą |
|
I jego sąsiadka |
|
mniej. Na
domiar złego jednak
zaczyna padać. Deszcz z początku jest prawie niezauważalny, ot taki
drobny deszczyk, kapuśniaczek rzec by można. Jednak chwilami z racji
wiejącego cały czas wiatru pada niemal poziomo. Na szczęście na plecy,
a nie w twarz. W miarę upływu czasu padając coraz gęściej, stara się
mnie przekonać, że decyzja o spacerze była co najmniej przedwczesna.
Być może bym się z nim zgodził, ale w obecnej sytuacji nie mam już za
bardzo alternatywy. Po prostu musze
napierać przed siebie. Narzucam
tylko pelerynę i staram się tak dobrać tempo by:
AKAPITa)
mając w perspektywie kilka kilometrów marszu nie zmoknąć
zanadto, idąc zbyt wolno.
AKAPITb)
będąc dość ciepło ubranym nie ugotować się od środka, idąc za szybko.
Niezauważalnie opuszczam przedmieścia i znajduję się na zupełnie
ciemnej drodze. Na szczęście ruch jest mniej niż umiarkowany, a
dodatkowo każdy samochód omija mnie szerokim łukiem. Około
północy docieram do stacji kolejowej Torp. Idę dalej, a po
chwili mija mnie jadący z lotniska autobus. Po kolejnych kilku minutach
słyszę go nadjeżdżającego z tyłu. Zwalnia i zatrzymuje się na mojej
wysokości. Kierowca uchyla okienko.
AKAPIT–
Salut. Where are you going?
AKAPIT–
To the airport.
AKAPIT–
Get in!
AKAPITTym
sposobem ostatni kilometr udaje mi się pokonać na kołach. I Bogu (oraz
kierowcy) dzięki, bo deszcz coraz bardziej przybiera na sile. Gdy
dojeżdżamy na miejsce, od razu idę na sprawdzone wcześniej miejsce na
klatce schodowej parkingu. Terminal jest jeszcze czynny, więc klatka
jest pusta, ale zaraz spodziewam, się nadejścia towarzystwa.
Póki co rozwieszam co bardziej
mokre ubrania i układam się
pod grzejnikiem do snu. Choć oczywiście spanie w tym miejscu dalekie
jest od komfortowego, udaje mi się zasnąć krótkim,
przerywanym snem. W dodatku po całodziennej aktywności jestem mocno
zmęczony i obolały. Cóż, po prostu brak mi treningu. Zima
przeszła mi stosunkowo leniwie. |
AKAPITOkoło
piątej z trudem wstaję i idę do terminalu. Leje jak z cebra. Właściwie
dawno nie widziałem takiej ulewy. To znaczy widywałem kilkuminutowe, a
nie takie jak tu, cięgiem przewalające się przez kilka godzin. Lotnisko
zaczyna już swoje normalne życie. Zastanawiam się czy wobec takich
warunków jakikolwiek samolot zdoła tu dziś wylądować. A
zatem czy będę mógł wrócić do domu?
AKAPITPrzy
kontroli bezpieczeństwa tym razem nie musze zdejmować butów,
ale panom z ochrony nie spodobała się zawartość mojego plecaka i
postanowili go przeszukać. Chłe, chłe... Proszę bardzo. Plecak jest
wypakowany tak dokładnie że ochroniarz ma spory problem z wyjęciem
rzeczy. Na koniec pyta czy chcę żeby wszystko z powrotem sam zapakował.
Lituję się, bo wiem, że żadnym sposobem mu się to nie uda i stwierdzam,
że zrobię to sam. Oddycha z wyraźną ulgą i puszcza mnie wolno.
|
Leje
jak z cebra |
|
AKAPITJestem
już w strefie odlotów przy bramce. Przez zapłakane szyby
terminalu widzę wieżę kontrolną.
AKAPITWidzę...
AKAPITNie
widzę...
AKAPITWidzę...
AKAPITNie
widzę...
AKAPITTo
nisko przewalające się chmury i ściana deszczu okresowo ograniczają
widzialność.
AKAPITWyląduje
czy nie?
AKAPITPo
pewnym czasie ląduje samolot lokalnych linii Widerøe. Pewien
czas potem Wizzair z Gdańska. Dobra nasza! To znaczy nie ma tragedii. W
końcu planowo ląduje i mój samolot z Katowic. Dalej wszystko
odbywa się sprawnie i szybko.
Sprawdzenie biletów i wejście na |
pokład zajmuje
kilka minut. Leje tak, że na płycie lotniska tworzą
się małe rozlewiska. Obsługa w seledynowych kombinezonach uwija się
przy samolocie. Zajmuję miejsce przy oknie, tym razem przed skrzydłem w
okolicy gondoli silnika. Startujemy planowo. Strugi wody na szybie
przyjmują coraz bardziej poziome położenie, by w końcu zniknąć
całkowicie.Tym razem przebijanie się przez
chmury trwa długo, ale w
końcu wydostajemy się ponad mlecznobiałą pierzynę. Już prawie
przestałem wierzyć w istnienie słońca... |
Obsługa uwija
się przy samolocie |
|
Wlatujemy nad Polskie wybrzeże |
|
AKAPITLot
przebiega spokojnie, stewardessy znów rozwijają swoje
kramiki, a po nieco ponad półtorej godziny podchodzimy do
lądowania w Katowicach.
Gdy podjeżdżamy pod budynek terminalu, widzę
wyświetloną na termometrze temperaturę 23 stopnie Celsjusza przy
słonecznej pogodzie. To o dobre 15 więcej niż było w Norwegii...
AKAPITCzeka
mnie teraz krótka wizyta w toalecie i szybka
przebiórka. Nie będę
przecież przy takich temperaturach paradował w ciepłych kalesonach ;-)
|
|