Strona główna







Wstęp trasa na mapie Wstępu ciąg dalszy

AKAPITDość nietypowo jak na siebie kładę się spać około godziny 22. Ale budzik nastawiony jest na 1:30. Zupełnie abstrakcyjna i niepoważna pora...
*  *  *
17 kwietnia 2013 r.

AKAPITSamolot do Oslo Torp startuje planowo o godzinie 6:10. Biorąc sobie do serca sugestie przewoźników, by do odprawy lotniskowej stawić się najpóźniej 2 godziny wcześniej, na lotnisku w Katowicach Pyrzowicach zjawiam się około 4 rano. Pozostawienie samochodu na parkingu stacji benzynowej zapewnia mi 2 kilometry spaceru, dzięki któremu resztki senności ulatują spod powiek. Ponieważ jest naprawdę wcześnie, w terminalu raczej zionie pustką. Rozglądam się z wolna i rozpoznaję teren. Stanowiska check in – dobra, teraz nie będą mi potrzebne, odprawiłem się online, wydrukowałem sobie bilet i nie mam bagażu rejestrowanego tylko podręczny. Bramki security – aha, to tutaj kazaliby mi zostawić nożyk do konserw, pilniczek i szczególnie niebezpieczny soczek w kartonie. Nie mam ich, ale mój plecaczek i tak jest wypakowany do granic możliwości. Śpiwór, kawałek karimaty, butelka na picie, kanapki, peleryna przeciwdeszczowa i cała masa różnych obaw. To w końcu mój pierwszy lot samolotem komunikacyjnym i pierwsza podróż do Norwegii. Zatem terra incognita z co najmniej dwóch powodów. Zanim przejdę kontrolę bezpieczeństwa, robię rundkę po terminalu. Muszę przyznać, że katowickie lotnisko jest dość dobrze oznakowane i nie ma problemu z odnalezieniem siebie samego, tras do miejsc potrzebnych przeciętnemu pasażerowi (typu chociażby toaleta) i informacji wyświetlanych na licznych monitorach. Nie mam za bardzo porównania, ale nie czuję się tu zagubiony. Odnajduję taras widokowy. Jest na drugim piętrze terminalu, ale tu czeka mnie niespodzianka – wstęp jest płatny. Nie majątek, ale daję sobie spokój. W końcu za chwile i tak znajdę się w strefie tranzytowej, z której, jak przewiduję, będzie niezły widok na płytę lotniska. Wyciągam kartę pokładową, przygotowuję dowód osobisty i z pewną miną idę do stanowisk kontroli bezpieczeństwa. Wcześniej sporo poczytałem i mniej więcej wiem, jak się zachować i czego spodziewać. Zanim wejdę w labirynt taśm prowadzący do bramek, zostaję zatrzymany przez mundurowego Minotaura, który sprawdza mój bilet i dowód. Rzuciwszy okiem na dokumenty wskazuje kierunek. Tak jakbym miał jakikolwiek wybór w tej gmatwaninie taśm odgradzających mnie od normalnego świata. Podchodzę do jednego ze stanowisk. W pierwszym pojemniku ląduje plecak, w drugim telefon, aparat, klucze i wszystko co mam metalowego, w trzecim polar i zimowa kurtka, którą mam na sobie mimo budzącej się z długiego snu wiosny za oknem. Cóż, w końcu lecę na daleką północ. Tam wiosna może jeszcze smacznie chrapać. Moje bagaże karnie pełzną w szeroko rozdziawioną paszczę smoka zwanego skanerem. Ten prześwietliwszy swoim magicznym, wszystkowidzącym okiem wypluwa je z drugiej strony. Biorąc pod uwagę tę „drugą stronę”, określenie „wypluwa” może być poczytane za mało precyzyjne, ale porównanie, które się nasuwa w sposób oczywisty jest mało eleganckie. Sam wstępuję w migający światełkami magiczny portal, który jednakowoż nie przenosi mnie ani w czasie, ani w przestrzeni, a jedynie ma sprawdzić czy w sobie tylko wiadomym miejscu nie ukryłem czegoś, co mogłoby być narzędziem straszliwej zbrodni.  Kontrola przebiega bezproblemowo, choć moje zdziwienie budzi to, że obsługa dodatkowo każe wszystkim pasażerom zdejmować buty i również prześwietla je skanerem. Poziom paranoi służb ochrony w Katowicach jest chyba bliski osiągnięcia apogeum.
AKAPITZawiązawszy sznurówki i spakowawszy na powrót swój dobytek, idę za strzałkami. Te kierują mnie schodami na pierwsze piętro, gdzie mimo wczesnej pory czeka już obsługa kilku znajdujących się tutaj sklepów wolnocłowych. Z ciekawości wchodzę do jednego z nich. Półlitrowa butelka wody mineralnej kosztuje 4 złote, a więc ma około 3 krotną przebitkę. Spoko! Do lądowania wytrzymam, a i dalej dam sobie radę. Niemniej jednak obserwuję, że sklepy maja powodzenie. Mus to mus, a alkohol w Norwegii jest drogi i trudno dostępny.
AKAPITMam jeszcze masę czasu. Siadam przed wielkimi oknami, za którymi różowieją nosy kilku Airbusów A320 linii Wizzair, z którą będę podróżował. Zastanawiam się który to z podniebnych ptaków przyjmie mnie do swego gościnnego brzucha. Próbuję robić zdjęcia, ale jest jeszcze ciemno. Mój aparat nie radzi sobie ze słabym oświetleniem, A może to tylko moja ręka nie radzi sobie z utrzymaniem go w bezruchu.

...nie radzi sobie ze słabym oświetleniem...

Terminal w Katowicach

"Miarka" do bagaży podręcznych
AKAPITW końcu na monitorze pojawia się informacja, którą bramką będzie się odbywał boarding pasażerów do mojego lotu. Postanawiam zająć strategiczną pozycję startową, bo zależy mi na miejscu, z którego będę widział cokolwiek więcej niż tylko poszycie skrzydła. W końcu to mój pierwszy lot, no nie? Została mi godzina czasu. Spędzam ją na dyskretnej obserwacji pasażerów. Zdecydowana większość to Polacy. Przeważnie tylko z bagażem podręcznym. Wizzair oferuje darmowy przewóz takiego bagażu, ale jego maksymalne rozmiary są wręcz absurdalnie małe. Mniejsze nawet niż w słynącym ze skąpstwa Ryanairze. O swój plecak jestem spokojny. W domu go dokładnie zmierzyłem. Zastanawiam się kto jeszcze może lecieć podobnie jak ja, tylko na krótką wycieczkę. Spostrzegam kilkuosobową męską grupkę. Wcześniej widziałem ich wzmożoną aktywność w sklepie wolnocłowym. Stawiam, że spotkamy się jutro rano na lotnisku Torp na odprawie samolotu do Katowic. Jak się później okaże, moje typowanie było trafne.
AKAPITZa oknami powoli wstaje dzień, słońce nieśmiało podnosi głowę zza horyzontu, a tymczasem pojawia się obsługa lotniska i rozpoczyna się sprawdzanie biletów. Bardzo zresztą pobieżne i bez kontroli dokumentów. Pracownica lotniska bez specjalnej staranności oddziera kawałek karty pokładowej. Mimo że od lotniskowej bramki do samolotu jest w porywach kilkadziesiąt metrów, pod jego drzwi pojedziemy autobusem. To jeden z najkrótszych przystanków, jakie zdarzało mi się pokonywać. Do samolotu wsiadam tylnymi drzwiami i nie zastanawiając się długo, zajmuję pierwsze w miarę dogodne miejsce. W miarę dogodne, to znaczy oddalone o kilka rzędów od toalet, ale położone przy oknie i umożliwiające dobrą obserwacje ziemi. Celuję w lewą stronę. Po pierwsze przy starcie będę miał widok na południe, po drugie podczas lotu słońce nie będzie świeciło mi w oczy. Rozglądam się po samolocie. Jest niemal pełny. Miejsca na nogi nie mam zbyt wiele – taki urok niskokosztowych linii lotniczych – ale na szczęście fotel obok pozostaje wolny i mogę siedzieć ukosem. Przez okienko obserwuję wstający dzień. Zapowiada się ładnie. A jak będzie w Norwegii?


"Mój" Wizzek

Jest niemal pełny

...obserwuję wstający dzień
AKAPITPasażerowie upchnęli już bagaż do schowków, a siebie umościli w fotelach. Teraz zaczyna się balet. Balet w wykonaniu stewardess, które przekazują pasażerom instrukcję bezpieczeństwa (tzw. safety demo). Jedna z nich stoi z przodu samolotu, druga w okolicy środka pokładu. W rytm nie muzyki, a płynącego z głośników głosu, demonstrują jak zapiąć pasy, gdzie i ile jest wyjść ewakuacyjnych, gdzie znajdują się kamizelki ratunkowe i maski tlenowe oraz jak z nich korzystać. Robią to jednakowymi, wyuczonymi gestami w doskonale zgranym duecie, niczym tancerki synchroniczne. W dodatku bez jednego wypowiedzianego przez siebie słowa. Mimo że linia jest węgierska, stewardessy są Polkami. To miłe.
AKAPITWszystko jest gotowe do odlotu. Ciągnik wypycha nas spod bramki i dalej samolot już o własnych siłach kołuje na początek pasa startowego. Tam następuje nagły wzrost obrotów silników i potężna siła wciska mnie w fotel. Równocześnie samolot zaczyna gwałtownie przyspieszać. Tego uczucia nie znałem. Dobre! Po rozbiegu nos samolotu z lekka się unosi, koła odrywają się od pasa, a ziemia ucieka coraz niżej i niżej. Szukam horyzontu i gór. Dostrzegam znajomy zarys Babiej Góry. Ledwie ją widać zza warstw mgły, smogu i czego tam jeszcze, ale szczyt lśni jeszcze na biało. Dość szybko nabieramy wysokości i szczegóły na ziemi są coraz słabiej widoczne. Po kilku minutach wznoszenia odgłos silników nieco cichnie. Lecimy ponad warstwą chmur. Z tej perspektywy oświetlona porannym słońcem wygląda bardzo malowniczo. Przez interkom wita się z nami kapitan, również nasz rodak, informuje o warunkach na docelowym lotnisku i życzy miłego lotu. Opuszczamy Polskę gdzieś nad Kołobrzegiem, a w międzyczasie stewardessy wjeżdżają na pokład ze swoim kramikiem. Są na nim przekąski, napoje, ale także na przykład perfumy. Ceny są niemal tak wysokie jak poziom, na którym lecimy, ale o dziwo niektórzy z pasażerów w coś tam się zaopatrują.

AKAPITJa cały czas wypatruję ziemi. Udaje mi się dopiero nad Szwecją, w rejonie który później w domu zidentyfikuję jako okolicę miejscowości Halmstad. Dalej lecimy nad Kattegatem i Skagerrakiem, by przed godziną ósmą już w trakcie zniżania osiągnąć wybrzeże Norwegii. Z pewnym zdziwieniem i lekkim niepokojem widzę, że na ziemi tu i ówdzie widać jeszcze nieco śniegu. Liczne słoneczne odblaski pozwalają też przypuszczać, że grunt jest nasiąknięty wodą jak gąbka. To może mi nieco pokrzyżować plany spędzenia nocy na łonie natury.

...wygląda bardzo malowniczo...

Miasteczko Tonsberg niedaleko lotniska Torp
AKAPITTuż przed ostatnią prostą wykonujemy głęboki zakręt, potem słyszę odgłos pracujących siłowników i samolot na moment dość gwałtownie przepada i zwalnia. Wysunęliśmy klapy i podwozie. Kilka minut po ósmej lądujemy na lotnisku Torp. Jest słonecznie i tak według prognoz powinno być do godzin wczesno-popołudniowych. Postaram się ten czas wykorzystać do maksimum.
AKAPITWysiadając z samolotu konstatuję, że temperatura otoczenia jest adekwatna do tego co widziałem przez okienko. Jest po prostu zimno. Do tego wieje wiatr. W myślach przyznaję sobie Order Zdrowego Rozsądku za ubranie ciepłych gaci i zabranie zimowej kurtki. Wchodzę do terminalu, rozglądam się z zaciekawieniem, niczym leming podążając do wyjścia za pozostałymi pasażerami. Bramką „nic do oclenia” obok wielkiego weneckiego lustra, za którym czają się zapewne gotowi do skoku celnicy, przechodzę do strefy ogólnodostępnej. Pierwsze kroki kieruje teraz do toalety. Czas zrobić zapas wody. Ta norweska nadaje się do picia bez przegotowania, więc nie widzę sensu zaopatrywania się w nią za koszmarne pieniądze w sklepie. Butelkę, oczywiście pustą, przywiozłem z Polski. Jeżeli kogoś dziwi czy nawet gorszy sens wożenia pustych butelek i napełniania ich wodą z kranu, to polecam uprzednie skonfrontowanie tych wątpliwości z cenami butelkowanej wody w Norwegii.


...widać jeszcze nieco śniegu...

3xWizz

Znów 'mój" Wizzek
AKAPITNa parkingu przed terminalem czeka autobus, który bezpłatnie wozi pasażerów na stację kolejową Torp. Omijam go. Mam zamiar zrobić sobie spacer. Najpierw jednak sprawdzam miejsca do ewentualnego przetrwania nocy. Terminal jest zamykany o północy, więc do godzin porannych trzeba gdzieś przeczekać... Z lektury internetu wynikało, że jest to możliwe na klatce schodowej wielopoziomowego parkingu. Parkingi są tu dwa, klatki również, obydwie dostępne i ogrzewane. Jeden z grzejników jest przykuty do ściany łańcuchem. Za karę czy nasi tu byli?
AKAPITZ najwyższej platformy parkingu obserwuję przez chwilę startujące samoloty – nie byłbym sobą, gdybym tego nie zrobił. Wychodzę bramą, którą zazwyczaj wyjeżdża kolejowy autobus. Zaraz za nią próbuję pójść na skróty leśną drogą. Rezygnuję po kilkudziesięciu metrach. Jest tak mokro, że... Postanawiam zrobić sobie postój na pieńku ściętego drzewa i przed rozpoczęciem wędrówki zjeść śniadanie. Kanapka z kabanosem znika błyskawicznie.
AKAPITW tym miejscu wspomnę kilka słów na temat celu mojej wycieczki. Sandefjord to niewielkie 40 tysięczne miasteczko na południowym wybrzeżu Norwegii. Niegdyś było znane jako jeden z wielorybniczych portów, z którego wypływały statki na wszystkie oceany świata. Świadectwo tych tradycji daje znajdujące się w miasteczku jedyne w Europie muzeum wielorybnictwa, a także specyficzny herb miasta, na którym wieloryb skacze nad łodzią Wikingów. Sandefjord jest obecnie nadmorskim kurortem. W XIX wieku został tu postawiony budynek uzdrowiska (Kurbadet). W źródlanych siarkowych wodach leczyli się tu kuracjusze z Niemiec i Rosji, a także norweska rodzina królewska.



...prawo do nie popadania w paranoję...

Łódź Drzymały?
AKAPITSłońce jest zdecydowanie niżej, niż bywa u nas o tej porze dnia i roku. No cóż, 1200 km na północ od Krakowa robi swoje. Wracam do asfaltu. Idę jakiś czas drogą wzdłuż ogrodzenia lotniska. Widzę zwykłą siatkę ogrodzeniową, nad którą nie ma nawet drutu kolczastego. Gdy przypomnę sobie wysoki płot, zasieki, czujniki, kamery i pilnie patrolującą, uzbrojoną ochronę na krakowskich Balicach, ogarnia mnie pusty śmiech. Brak przynależności do Unii, a także nie pakowanie się w sojusznicze konflikty zbrojne ma swoje poważne plusy. Jednym z nich jest prawo do nie popadania w paranoję.
AKAPITDo stacji kolejowej jest około 2 km. Pokonuje tę odległość dość szybko, ale i tak nie mam zamiaru korzystać z pociągu. Czterominutowa przejażdżka kosztuje 40 koron norweskich czyli około 22 złote. Przy stacji skręcam w prawo w Råstadveien – ulicę prowadzącą do Sandefjord. Ruch jest znikomy. Właściwie w ogóle z rzadka przejeżdża tędy jakiś samochód. To boczna, wąska dróżka pozbawiona nawet pobocza, więc mnie ten fakt specjalnie nie dziwi, a już na pewno nie martwi. Idąc, podziwiam skromne, ale ładne norweskie domki. Tak, domki, bo są niewielkie, zazwyczaj drewniane pomalowane w zdecydowane, jednak gustowne i ze smakiem dobrane kolory. Tak różnią się od przepysznych, lecz totalnie pozbawionych gustu niektórych polskich „rezydencji” czy „dworków”, często wręcz podręcznikowo nie współgrających z otoczeniem. Nawet większe budynki utrzymane są tu w tym samym skromnym i tradycyjnym stylu.

AKAPITNa przedmieściach wyprzedza mnie pociąg. Jest wręcz nieprzyzwoicie punktualny. Po kolejnych kilkunastu minutach na ulicy Briskeveien przechodzę obok cmentarza.   Norwegowie  to  w  większości  luteranie,  czyli wyznawcy protestantyzmu tradycji ewangelicko-

...skromne płyty nagrobne...
-augsburskiej. Nie ma tu masywnych, okazałych grobowców, a jedynie stojące w równych rzędach skromne płyty nagrobne. Całe ogrodzenie stanowi niski żywopłot. Podobnie jak na Bornholmie nie jest problemem spacerowanie tu z psem, o ile będzie on prowadzony na smyczy. Ale teraz ugania się tu jedynie wiatr, popędzając swymi biczami leniwie pobłyskujące miedzią zeszłoroczne liście.
AKAPITNieco dalej przechodzę obok szkoły. Przed budynkiem stoi ogromna ilość rowerów. Oczywiście nie są przypięte, ale po prostu stoją na nóżkach lub są oparte o ogrodzenie. Jest ich tak dużo, jak gdyby cały peleton wyścigu pokoju urządził tu sobie odpoczynek.
AKAPITZmierzam teraz w stronę jednego z górujących nad miastem wzgórz. Wspomagam się planem, który przygotowałem w domu robiąc wydruk mapy ze strony visitnorway.com . Na moje potrzeby wystarczy. Oklejony taśmą przezroczystą nie podda się mimo wielokrotnego składania i rozkładania.

AKAPITPo kilku minutach wdrapuje się na Møllebakken (Młyńskie Wzgórze). Nie jest to proste, bo nie ma tu żadnych wskazówek, a do tego trzeba kluczyć pomiędzy domami oraz pokonywać skalne półki i szczeliny wypełnione resztkami topniejącego śniegu. Zapewne prowadzi tu jakaś ścieżka, ale trzeba wiedzieć gdzie ma ona swój początek. Ja nie wiem. Na szczycie wzgórza znajduje się  obelisk, a może raczej rzeźba przedstawiająca... no właśnie. Jako umysł bardziej ścisły niż artystyczny nie podejmę się analizy tego dzieła. Tak czy owak z pod jego stóp rozciąga się ładny widok na miasto i port, w którym właśnie manewruje prom „Viking” należący do armatora Color Line. Mam w planie popłynąć następnym kursem
AKAPITRozglądam się i zauważam, że wokół miasta znajdują się skaliste, wygładzone przez lodowce wzgórza. Swoją formą przypominają mi nieco mutony zwane też barańcami. Skały tego typu widzieliśmy na Bornholmie w okolicy Sandvig. Stojące na nich domy wyglądają jak niewielkie twierdze czy forty. Wrażenie to potęguje widok łopocących przy nich proporców w narodowych barwach. Powiewające i to mocno, bo wiatr cały czas dmucha jak wszyscy diabli. Mimo słońca i temperatury oscylującej w okolicy 10 stopni Celsjusza wcale nie mam ochoty pozbywać się kurtki.

Panorama miasta

...a może raczej rzeźba...
AKAPITZdmuchuje mnie ze wzgórza dość szybko. Jest tam co prawda ławeczka, ale okoliczności przyrody nie zachęcają do zorganizowania na niej odpoczynku. Schodzę w dół, kierując się ku następnemu wzgórzu – Mokollen. Po drodze klucząc wąskimi uliczkami wśród malowniczych domków, zauważam na słupie tabliczkę z symbolem szlaku. W Norwegii jest to czerwona litera „T” pochodząca od logo tamtejszego stowarzyszenia turystycznego DNT.
AKAPIT– Jest dobrze – myślę sobie – skoro nawet w miastach szlaki są oznakowane, to na pewno nie zginę.


...wyglądają jak niewielkie twierdze...

...czy forty...
AKAPITOczywiście pomijam drobny szczegół, że w tak niewielkim miasteczku naprawdę trudno jest zabłądzić. Mój entuzjazm opada po zaledwie kilkudziesięciu metrach, gdy kolejny znak kieruje mnie w lewo między drzewa. Chwile stoję niezdecydowany. Jest tu ledwie widoczna podmokła ścieżynka stanowiąca jakby niewielki skrót pomiędzy ulicą, a czymś co wygląda jak odbijający od niej długi, asfaltowy podjazd do domu. Idę tym skrótem, choć pod butami chlupie woda. Dalej nie ma już żadnych wskazówek. Asfalt ewidentnie prowadzi w kierunku bramy, a tabliczka jednoznacznie informuje, że jest to teren prywatny. Nie ma też widocznej ścieżki w kierunku szczytu. Widzę na pniach i gałęziach drzew kawałki niebieskiej taśmy (jak się kiedyś przekonam, Norwegowie również tak oznaczają szlaki), lecz prowadzą w kierunku krótkiego, ale stromego i sprawiającego wrażenie mocno niewygodnego podejścia. Wydaje mi się niemożliwe, by była to właściwa droga. Rezygnuję. Wracam do asfaltowej ulicy Mokollveien, o której wiem, że i tak doprowadzi mnie na górę lekko tylko okrężną drogą. Po kilku minutach stawiam stopę na płaskim szczycie wzgórza. Stąd rozciąga się równie ładny widok, choć miejsce to nie jest dla osób z lękiem wysokości. Od zachodu wzgórze kończy się kilkudziesięciometrową przepaścią, a skały uzbrojone w alpinistyczne akcesoria służą zapewne miejscowym amatorom wspinaczki. Wiatr jeszcze się nie zmęczył, więc znów nie uda mi się odpocząć. Postanawiam zejść drogą, którą wskazują oznaczone taśmą drzewa. Daje radę, choć dziwi mnie wytyczanie takiej trasy obok istniejącej wygodnej, asfaltowej drogi. Biorąc pod uwagę niespełna stumetrową długość tego nietypowego odcinka „szlaku”, zmęczyć się tu nie sposób, trekking to też żaden, a nogę skręcić stosunkowo łatwo. Zwłaszcza na resztkach śniegu.

...kończy się przepaścią...

Widok na zachód

Panorama miasta i portu
AKAPITKieruję się do centrum. Po drodze przechodzę przez stację kolejową. Wykorzystuję okazję by strzelić fotkę właśnie przybyłemu pociągowi. Na pierwszy rzut oka nie ma porównania z królującymi na naszych torach pociągami EN-57. Na rzut oka drugi – podobnie.
AKAPITBudynek stacyjny również wygląda ciut inaczej niż dworce polskie. Nie, nie dworce, bo te gdzieniegdzie wyglądają już nie najgorzej, ale stacyjki w małych miasteczkach lub na przedmieściach, w których, o ile nie są całkiem zapomniane i zdewastowane, zazwyczaj króluje dziś lumpex albo hurtownia chemii gospodarczej, a kas już dawno nie ma z powodu nierentowności...
AKAPITIdąc dalej w kierunku portu, mijam kościół Sandar Kirke. Drewniana świątynia powstała w 1792 roku na miejscu zburzonej XIII wiecznej kamiennej budowli. W roku 1868 wieża kościoła pierwotnie zakończona kopułą została przebudowana i zyskała obecny kształt. Obok rozciąga się niewielki cmentarzyk.


Na pierwszy rzut oka nie ma porównania...

Stacja Sandefjord

Sandar Kirke
AKAPITUlicą Museumsgata idę w kierunku rynku. Po drodze wstępuję do sklepu KIWI. To jeden z tańszych marketów w Norwegii, choć ceny i tak są astronomiczne. Litr mleka za około 11 koron, kostka masła za 21, 100 gramowa paczka wędliny 15-20. Przy kursie wynoszącym 0,55 zł za koronę, to około trzykrotnie drożej niż w Polsce. Wykosztowuję się na najmniejszą paczuszkę sera żółtego o nazwie – a jakże – Norvegia. Kasjerka o coś mnie pyta, ale widząc moje uniesione brwi rezygnuje z prób nawiązania kontaktu. Domyślam się tylko że chodzi o paragon. Tu nie marnuje się ton papieru na nikomu niepotrzebne paragony. Potrzebujesz – dostaniesz. Nie – kasjerka po prostu go nie wydrukuje i żaden urząd skarbowy nie wymierzy jej za to surowej kary. Przez następnych kilkadziesiąt minut włóczę się po centrum. Podziwiam ładnie wyglądające kamienice. Spore wrażenie robi na mnie położony przy niewielkim skwerku budynek niegdysiejszego banku. Świadectwo przeszłości daje wyłącznie stylowy szyld nad wejściem, bo obecnie jego witryny zamieszkane są przez reklamujące odzież manekiny. Budynek zbudowany z dwukolorowych, czerwonych i czarnych bloków granitu prezentuje się naprawdę okazale. O dziwo granit nie wydaje się tu popularnym budulcem. O dziwo, bo okoliczne wzgórza zbudowane są właśnie z tej skały. Granitowy żwir jest natomiast wykorzystywany do budowy nawierzchni dróg. Asfalt jest przez to dość szorstki i jadące po nim samochody charakterystycznie szeleszczą oponami, jak gdyby jechały po wiecznie mokrej nawierzchni. Rynek (Torget) nie robi specjalnego wrażenia. Zabudowa jest tu raczej nowoczesna. Styl ten określiłbym jako biurowcowo-apartamentowy. Właściwie brak stylu...

...obecnie jego witryny zamieszkane są przez reklamujące odzież manekiny...

Sandefjord jest miastem rzeźby

Ulica Kirkegata

Jedna z kamieniczek
AKAPITSzukam księgarni. Z myślą o lipcowym wyjeździe na Lofoty chcę sprawdzić dostępność map i ich ceny. Efekty poszukiwań nazwałbym udanymi, ale nie całkiem satysfakcjonującymi. W kilku odwiedzonych księgarniach map jest sporo, co prawda nie Lofotów, ale to zrozumiałe biorąc pod uwagę odległość, niemniej jednak ceny... Pojedynczy arkusz kosztuje tu 170-180 NOK, czyli około 100 złotych. W porównaniu do 8-9 złotych za bardzo dobre mapy Compassa w Polsce to po prostu zdzierstwo. Tyle że Compass map Lofotów w ofercie nia ma...
AKAPITPrzy stojącej obok portu obrotowej fontannie przedstawiającej walczących z waleniem wielorybników czeka mnie rozczarowanie. Fontanna akurat przechodzi konserwację i nie działa. Niefart... „Arctic Star”, wielorybniczy statek muzeum stojący w porcie jest również na głucho zamknięty. Kieruję się więc w stronę najstarszej części miasta, gdzie największą atrakcją jest Bjergatta. To kolejna wąska uliczka tym razem zabudowana niewielkimi drewnianymi domkami. Wszystkie bez wyjątku pomalowane są na biało. Pochodzą z początków XIX wieku, kiedy zamieszkane były przez marynarzy i rzemieślników. Wielu z nich miało tu swoje warsztaty czy sklepiki. Dochodzę do schodów wiodących na wzgórze Preståsen, u którego stóp ciągnie się Bjerggata. Najwyższy czas na jakieś małe co nieco, bo pora zrobiła się obiadowa. Postanawiam więc, że wiatr nie wiatr, na górze szukam miejsca na popas. Do tego nogi dają mi niedwuznacznie do zrozumienia, że chwilowo mają dosyć spacerów.

Fontanna akurat przechodzi konserwację...

"Arctic Star"

Uliczka Bjergata
AKAPITNajpierw schodkami, a później ścieżką na przełaj dostaję się na granitową bułę, z której zbudowane jest wzgórze. Widać stąd całe miasteczko. Przez chwile szukam miejsca jako tako osłoniętego od wiatru. Ławki odpadają, bo nie dość, że nieco sfatygowane, to jeszcze wiatr hula tu niczym pijany w gospodzie. Trawa jest lekko podmokła, ale od czego mam siedziska z karimaty? Rozkładam się w ukrytym za kamieniem zagłębieniu i wyjmuję prowiant. Po obiedzie złożonym z kanapki z kabanosem popitej wodą o smaku wrzuconej do niej wstrętnej cytrynowej tabletki postanawiam zostać tu jeszcze jakiś czas. Jest kilka minut po godzinie 14, a prom do Strömstad w Szwecji wypłynie dopiero o 17:00. Dzisiejszy rejs o 14:00 się nie odbędzie, bo druga z jednostek przechodzi właśnie przegląd. Akurat dziś. Kolejny niefart, choć jego akurat byłem świadomy już przed wylotem z Polski. Słoneczko świeci sympatycznie, choć zza cienkiej warstwy chmur. W zagłębieniu jest w miarę miękko i zacisznie, zawijam się więc w kurtkę i podrzemuję. Niestety od zachodu wyraźnie nadciąga zmiana pogody. No cóż, wszystko zgodnie z prognozami...

Uliczka Bjergata

Schody na wzgórze Preståsen

Widok ze wzgórza na port
AKAPITCzas mija mi niepostrzeżenie i kilka minut po godzinie 16 zaczynam się zbierać. Idę do portu, gdzie właśnie zawija mój prom. Przed terminalem widzę sporo ludzi. Gdy wchodzę do środka, nagle zauważam, że wszyscy ci ludzie bardzo głośno rozmawiają. Do tego stopnia, że z trudem udaje mi się dogadać z kasjerką. Niestety tu czeka mnie kolejna niespodzianka. Zamiast 40 koron za rejs w obydwie strony płacę 90. Wszystko dlatego, że nie miałem wcześniejszej rezerwacji. No cóż, frycowe... Rezerwacji internetowej nie zrobiłem, bo wiązałoby się to z koniecznością jednoczesnego zakupu biletów. Tymczasem do końca nie byłem pewny czy popłynę, bo sztorm lub inne kataklizmy skutecznie by mnie zniechęciły. Okazuje się jednak, że bardziej opłaca się zrobić rezerwację, zapłacić 40 koron po czym z biletu nie skorzystać niż kupując go w kasie, przepłacać dodatkowe 50. Tak czy inaczej nawet 90 koron to na norweskie warunki symboliczna kwota za rejs w dwie strony trwający łącznie 5 godzin. Gdzie tkwi haczyk? W tym, że prom wypływa poza obszar celny Norwegii (Szwecja należy do Unii Europejskiej, Norwegia nie) co oznacza, że na promie działają sklepy wolnocłowe i to na nich głównie zarabia armator. Niskie ceny biletów mają przyciągnąć klientów. A właściwie klientki, bo dopiero teraz zauważam, że ponad 90% pasażerów stanowią kobiety. Stąd był ten jazgot w poczekalni... Panie w wieku lekkopółśrednim i średnim stojące w niewielkich grupkach starają się za wszelką cenę wzajemnie przekrzyczeć. Do tego język norweski ma specyficzną melodię i intonację. Przez kilka następnych dni będzie mi brzmiał w uszach ten rumor... Aby rozwiać ewentualne wątpliwości – na trasach lokalnych ceny promów już nie są tak atrakcyjne.
AKAPITZakupiwszy bilety, przechodzę przez bramkę, której szklane skrzydła uchylają się gościnnie. Długim korytarzem idę za damską ciżbą w kierunku trapu. Tu czeka nas mały korek na wąskich okrętowych schodach, a po kilku minutach jestem już na pokładzie. Właściwie na jednym z dziewięciu pokładów tego statku, który może zabrać prawie 1,5 tysiąca pasażerów i 340 samochodów. Oczywiście tylko część jest ogólnie dostępna. Pozostałe to pokłady techniczne i samochodowe. Niemniej jednak najbardziej oblegane są dwa. Rozrywkowy z kawiarniami, restauracjami, dyskoteką i kasynem oraz handlowy z licznymi sklepami z odzieżą, alkoholem, perfumami i nie tylko. Robię obchód i szybko dochodzę do wniosku, że mimo strefy wolnocłowej zakupów tu nie zrobię. Pozostaje mi zwiedzanie statku. Tymczasem wychodzimy z portu.
Lokuje się na najwyższym pokładzie spacerowym. Pogoda  zdecydowanie  się  pogorszyła, a  niebo  jest  już  zupełnie

Prom "Viking"

...idę za damską ciżbą...

Lokuje się na pokładzie spacerowym...
zachmurzone. Nie muszę dodawać, że wiatr potęgowany przez ruch statku dmie jeszcze silniej niż na lądzie. Zastanawiam się czy deszcz wytrzyma do naszego powrotu. Obserwuję przesuwający się dość szybko brzeg. Na mikroskopijnych, ledwie co wystających z wody skalnych wysepkach stoją niewielkie, ale z pewnością zamieszkane domy. Ich mieszkańcy nie mają chyba problemów z akwizytorami. Żeby się tu dostać, konieczna jest łódź. Na chwilę wracam na niższe pokłady. Tu trwa zakupowy szał. Znajduje miejsce na miękkiej kanapie, ale nie wytrzymam tu długo. Obok mnie co chwila przechodzą ludzie, a co najbardziej istotne wypłynęliśmy już na nieco rozhuśtane wody Skagerraku, a to w znaczący sposób odbija się na moim zmyśle równowagi. Mówiąc krótko, kołysze solidnie i wiem, że jeżeli nie wyjdę gdzieś, skąd widać horyzont, to skończy się to długą i nieplanowaną wizytą w ustronnym miejscu. Co najciekawsze, robiące gorączkowe zakupy panie wydają się tego w ogóle nie dostrzegać.

...nie mają problemów z akwizytorami
AKAPITDrzwi prowadzące na klatki schodowe i z klatek na pokłady są odsuwane pneumatycznie. Na ścianach obok nich jest duży, czerwony, wystający grzybek, który trzeba wdusić. Przypomina mi to dawne DOSowe komputerowe strzelanki. Tu jednak za drzwiami nie czai się żaden potwór ani wrogi wojownik.
AKAPITW końcu ląduję na pokładzie spacerowym. Jestem tu zupełnie sam. Przy czterech wyjściach znajdują się przeszklone pomieszczenia.  Jak  wynika  z  tabliczki,  a  także  obecności   umieszczonych  tu  klatek,  są  one  przeznaczone  do  przewozu   zwierząt.

Faktycznie w jednej siedzi jakaś czworonożna kudłata bida zostawiona tu przez niewdzięcznego właściciela lub właścicielkę. Lokuję się w jednym z takich pomieszczeń. Jest tu nawet toaleta. W innym jest także ogólnodostępny prysznic. Są siedzenia. Twarde, bo twarde, ale od bidy da się na nich nawet położyć. Tylko gorąco jest tu koszmarnie. Szybko orientuję się, że pod fotelami są grzejniki elektryczne, które na szczęście można wyłączyć.

Łódź podwodna? Nie, to tylko ostrzeżenie przed skałami.
AKAPITOkoło 19:30 dobijamy do Strömstad. Jest dobrze – nie pada. Prom odpływa o 20:00, w terminalu trzeba być kilka minut wcześniej, zostaje mi więc 20 minut na bardzo szybkie przebiegnięcie się po miasteczku. Od razu rezygnuję z wypadu do punktu widokowego na wzgórzu obok portu. Nie znam dokładnej drogi, a mimo że to blisko, bardzo nie chciałbym pomachać promowi z brzegu na do widzenia. Idę więc w kierunku centrum. Choć może określenie „idę” nie do końca pasuje do tempa z jakim się poruszam. Jestem jednym z bardzo nielicznych pasażerów, którzy opuścili terminal. Na palcach jednej ręki można policzyć osoby udające się w zbieżnym z moim kierunku. Robią zresztą wrażenie tutejszych mieszkańców. Samo miasteczko wygląda jak wymarłe. Jest po godzinie 19, a ja już znam zwyczaje Skandynawów, więc wcale mnie to nie dziwi. Przechodzę obok stacji kolejowej. Nad ładnym ceglanym budynkiem wznosi się ponura granitowa skała. Widzę na niej nawet ławeczkę, o której tyle czytałem w internecie. No cóż, nie tym razem. Może kiedyś. Zważywszy koszty biletów lotniczych do Torp i cenę promu kto wie...
AKAPITDochodzę, a właściwie dobiegam do placu kościelnego i... muszę wracać. Time is out. O czym przypomina syrena statku. Na szwedzkiej ziemi spędziłem 25 minut.

Okolica portu w Strömstad

Stacja kolejowa

Skały z punktem widokowym.
Uważne oko dostrzeże i ławeczkę

"Viking" w porcie

Macham na pożegnanie...
AKAPITZaokrętowanie przebiega sprawnie. Tym razem nie kombinując, od razu lokuję się na znanym już sobie pokładzie spacerowym. Macham na pożegnanie siedzącym w domach potomkom naszych XVII wiecznych najeźdźców, po czym zalegam na znanych już sobie twardych fotelach. Płyniemy ku wybrzeżom Norwegii. Na szybach widzę drobne kropelki wody. Słona z dołu czy słodka z góry?
AKAPITDo Sandefjord dobijamy o 22:30. Przy nabrzeżu na swoje obładowane zakupami małżonki   czekają  już  mężowie.  Oczywiście
każdy z nich przyjechał tu eleganckim samochodem szeleszcząc oponami na granitowym asfalcie. Na mnie nikt nie czeka, więc nie pozostaje mi nic innego, jak z wolna ruszyć w drogę powrotną. Ponieważ w dalszym ciągu nie pada, a czasu do rana mam sporo, postanawiam iść na piechotę. W końcu drogę już znam. Idę najpierw oświetlonymi ulicami,  które w  miarę  oddalania się od centrum stają się oświetlone coraz  

Do Sandefjord dobijamy o 22:30

Exbank nocą

I jego sąsiadka
mniej. Na domiar złego jednak zaczyna padać. Deszcz z początku jest prawie niezauważalny, ot taki drobny deszczyk, kapuśniaczek rzec by można. Jednak chwilami z racji wiejącego cały czas wiatru pada niemal poziomo. Na szczęście na plecy, a nie w twarz. W miarę upływu czasu padając coraz gęściej, stara się mnie przekonać, że decyzja o spacerze była co najmniej przedwczesna. Być może bym się z nim zgodził, ale w obecnej sytuacji nie mam już za bardzo alternatywy. Po prostu musze napierać przed siebie. Narzucam tylko pelerynę i staram się tak dobrać tempo by:
AKAPITa) mając w perspektywie kilka kilometrów marszu nie zmoknąć zanadto, idąc zbyt wolno.
AKAPITb) będąc dość ciepło ubranym nie ugotować się od środka, idąc za szybko.
Niezauważalnie opuszczam przedmieścia i znajduję się na zupełnie ciemnej drodze. Na szczęście ruch jest mniej niż umiarkowany, a dodatkowo każdy samochód omija mnie szerokim łukiem. Około północy docieram do stacji kolejowej Torp. Idę dalej, a po chwili mija mnie jadący z lotniska autobus. Po kolejnych kilku minutach słyszę go nadjeżdżającego z tyłu. Zwalnia i zatrzymuje się na mojej wysokości. Kierowca uchyla okienko.
AKAPIT– Salut. Where are you going?
AKAPIT– To the airport.
AKAPIT– Get in!
AKAPITTym sposobem ostatni kilometr udaje mi się pokonać na kołach. I Bogu (oraz kierowcy) dzięki, bo deszcz coraz bardziej przybiera na sile. Gdy dojeżdżamy na miejsce, od razu idę na sprawdzone wcześniej miejsce na klatce schodowej parkingu. Terminal jest jeszcze czynny, więc klatka jest pusta, ale zaraz spodziewam, się nadejścia towarzystwa. Póki co rozwieszam co bardziej mokre ubrania i układam się pod grzejnikiem do snu. Choć oczywiście spanie w tym miejscu dalekie jest od komfortowego, udaje mi się zasnąć krótkim, przerywanym snem. W dodatku po całodziennej aktywności jestem mocno zmęczony i obolały. Cóż, po prostu brak mi treningu. Zima przeszła mi stosunkowo leniwie.
AKAPITOkoło piątej z trudem wstaję i idę do terminalu. Leje jak z cebra. Właściwie dawno nie widziałem takiej ulewy. To znaczy widywałem kilkuminutowe, a nie takie jak tu, cięgiem przewalające się przez kilka godzin. Lotnisko zaczyna już swoje normalne życie. Zastanawiam się czy wobec takich warunków jakikolwiek samolot zdoła tu dziś wylądować. A zatem czy będę mógł wrócić do domu?
AKAPITPrzy kontroli bezpieczeństwa tym razem nie musze zdejmować butów, ale panom z ochrony nie spodobała się zawartość mojego plecaka i postanowili go przeszukać. Chłe, chłe... Proszę bardzo. Plecak jest wypakowany tak dokładnie że ochroniarz ma spory problem z wyjęciem rzeczy. Na koniec pyta czy chcę żeby wszystko z powrotem sam zapakował. Lituję się, bo wiem, że żadnym sposobem mu się to nie uda i stwierdzam, że zrobię to sam. Oddycha z wyraźną ulgą i puszcza mnie wolno.


Leje jak z cebra
AKAPITJestem już w strefie odlotów przy bramce. Przez zapłakane szyby terminalu widzę wieżę kontrolną.
AKAPITWidzę...
AKAPITNie widzę...
AKAPITWidzę...
AKAPITNie widzę...
AKAPITTo nisko przewalające się chmury i ściana deszczu okresowo ograniczają widzialność.
AKAPITWyląduje czy nie?
AKAPITPo pewnym czasie ląduje samolot lokalnych linii Widerøe. Pewien czas potem Wizzair z Gdańska. Dobra nasza! To znaczy nie ma tragedii. W końcu planowo ląduje i mój samolot z Katowic. Dalej wszystko odbywa się sprawnie i szybko. Sprawdzenie biletów i wejście na
pokład zajmuje kilka minut. Leje tak, że na płycie lotniska tworzą się małe rozlewiska. Obsługa w seledynowych kombinezonach uwija się przy samolocie. Zajmuję miejsce przy oknie, tym razem przed skrzydłem w okolicy gondoli silnika. Startujemy planowo. Strugi wody na szybie przyjmują coraz bardziej poziome położenie, by w końcu zniknąć całkowicie.Tym razem przebijanie się przez chmury trwa długo, ale w końcu wydostajemy się ponad mlecznobiałą pierzynę. Już prawie przestałem wierzyć w istnienie słońca...

Obsługa uwija się przy samolocie

Wlatujemy nad Polskie wybrzeże
AKAPITLot przebiega spokojnie, stewardessy znów rozwijają swoje kramiki, a po nieco ponad półtorej godziny podchodzimy do lądowania w Katowicach. Gdy podjeżdżamy pod budynek terminalu, widzę wyświetloną na termometrze temperaturę 23 stopnie Celsjusza przy słonecznej pogodzie. To o dobre 15 więcej niż było w Norwegii...
AKAPITCzeka mnie teraz krótka wizyta w toalecie i szybka przebiórka. Nie będę przecież przy takich temperaturach paradował w ciepłych kalesonach ;-)

Wstępu ciąg dalszy