wstęp jednodnióki - lista wycieczek strona główna


5-6 listopada 2016 r.
trasa 1:
Kraków Gł. - Łódź Widzew
[259 km / 1 pociąg]

trasa 2:
Łódź Kaliska - Łowicz Gł. - Warszawa Zach. - Radom - - Skarżysko-Kamienna - Kraków Gł.
[456 km / 5 pociągów]
mapa
AKAPITDziś pojedziemy pociągiem PKP IC. W moim przypadku to raczej wyjątek, bo nie licząc wyjazdu z Biletem weekendowym*, korzystanie z usług tego przewoźnika wymuszają na mnie raczej okoliczności. Najczęściej jest to podróż w konkretnym celu, w konkretne miejsce, z konkretnymi osobami. Zazwyczaj z Basią. Dziś jednak osobą tą jest Maja. Jedziemy razem do Łodzi na koncert Jean Michel Jarre`a. Za oknem panuje szarość. I na ziemi, i na niebie. Jesień w jej najbardziej ponurym, listopadowym wydaniu. Tu i  ówdzie  po  polach

Flirt 3 PKP IC na szlaku
lub w okolicy wiejskich gospodarstw leniwie snują się sine dymy unoszące ze sobą do zielonego nieba dusze opadłych liści, obciętych gałęzi, czy skoszonych traw. Nie lubię tego czasu. Coraz krótsze dni zawsze wpędzają mnie w zły nastrój. Nie tylko mnie zresztą.
AKAPITIC Barbakan w składzie Flirta 3* gładko pruje zimne listopadowe powietrze. Siedzimy w przedostatnim wagonie. Zapełnienie wynosi około 30%. Siedzimy wygodnie sami na miejscach przy dużym stoliku. Podróż przebiega bez zakłóceń ani wymagających opisania rewelacji. Do stacji docelowej przybywamy punktualnie. Atrakcje zaczynają się na dworcu Łódź Widzew. Konkretnie przy kasie. Jak zapewne nietrudno się domyślić, chodzi o pozornie prostą operację zakupu powrotnych biletów dzień jutrzejszy. No cóż, mając na uwadze moje dotychczasowe doświadczenia nabyte przy okazji korzystania z kas na rozmaitych polskich dworcach, nie powiem, żebym był specjalnie zaskoczony. 
AKAPITPodchodzimy do jednego z kasowych okienek.
AKAPIT– Poproszę jeden bilet studencki z Łodzi Kaliskiej do Poznania Głównego. Na jutro. Osobowym.
AKAPIT– Na którą godzinę? – ledwie słyszę głos kasjerki zza szyby i tu następuje lekka konsternacja z mojej strony. Po co jej ta wiedza? Przecież bilet z racji relacji dłuższej niż 100 km i tak będzie ważny cały dzień* [-> ważność biletu]
AKAPIT– Emmm... Coś koło 10 – w tej chwili za diabła nie pamiętam dokładnej godziny odjazdu. W końcu to nie będzie mój pociąg.
AKAPITPani znika. Przechodzi do sąsiedniego okienka, które od naszej strony jest nieczynne z powodu, że zamknięte z tej racji, że ma przerwę. Kasjerki nie ma dobre 2 minuty. Z nudów rozglądam się. Aha, okienko przy którym stoję oznaczone jest logo ŁKA, czyli Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej. Widocznie specjalizacja oprogramowania do sprzedaży biletów jest na tyle wąska, że nie da się tu normalnie kupić biletu na trasę wykraczającą poza granice działania tego przewoźnika. Po dłuższej chwili pani wraca z karteczką. Patrząc na nią, wstukuje coś w ekran własnego terminalu. Ten po chwili wypluwa bilet. A więc jednak. Oddech ulgi. Zatem sukces? Nie tak prędko.
AKAPIT– To teraz jeszcze jeden bilet poproszę. Też na jutro, też osobowy, też z Łodzi Kaliskiej, ale do Krakowa Głównego i to przez Łowicz, Warszawę, Radom oraz Kielce, ze zniżką 49 procent dla inwalidy. Odjazd o 10:22 – wyprzedzam ewentualne pytanie.
AKAPITMoja informacja jest dokładna, ale nie szczegółowa, bo tak naprawdę pociągów w moim połączeniu będzie pięć. Choć po pierwsze dla samego biletu nie ma to kompletnie znaczenia, a po drugie pierwszym w kolejności będzie właśnie pociąg ŁKA, co zasadniczo dla kasjerki powinno być niejakim ułatwieniem. Po drugiej stronie szyby widzę jednak przeciągłe spojrzenie jednoznacznie wskazujące, że szukam dziury w całym, powinienem jechać najkrótszą drogą i to najlepiej jednym pociągiem. Pani skrobie coś na tej samej kartce, po czym ponownie znika za przepierzeniem oddzielajacym dwa okienka. Pojawia się po kolejnych dwóch minutach, ale jej mina nie wróży niczego dobrego.
AKAPIT– Nie mam takiego połączenia – kwituje krótko.
AKAPIT– Bo to jest połączenie przesiadkowe. Z czterema przesiadkami – precyzuję wcześniejsze informacje, jeszcze z uśmiechem, choć już lekko zniecierpliwiony.
AKAPIT Pani kasjerka znów znika, a my z Mają czekając, wymieniany nieco złośliwe uwagi na temat czasu, który należy zarezerwować na wydawałoby się prostą czynność, jaką jest zakup biletu kolejowego w kasie. Zgodnie przy tym uznajemy, że świetnym pomysłem z naszej strony było kupienie ich dziś, gdy mamy tego czasu dużo, a nie jutro przed samą podróżą. Osobiście nie miałbym nic przeciwko kupowaniu biletów na tego typu skomplikowane połączenia przez internet, są jednak dwa małe „ale”. Po pierwsze lubię zachować na pamiątkę przejazdu (taka moja drobna syllgomania) mały papierowy wydruczek na biletowym papierze, a nie pospolitą kartkę formatu A4 pokrytą niewyraźnym drukiem z mojej leciwej drukarki. Natomiast po drugie i decydujące, jednego biletu na przejazd po jednej trasie, ale pociągami różnych przewoźników, przez internet kupić się po prostu nie da. „I co nam pan zrobisz?”
AKAPITPani znów wraca.
AKAPIT– No mnie tam pendolino wchodzi – mówi z bezradnością w głosie, a do mnie w tej właśnie chwili dociera, że to dopiero początek długiego i stromego podejścia pod górę Syzyfa.
AKAPIT– Mógłby pan przejść do innej kasy? Bo ja już teraz przerwę powinnam mieć – jej głos jest pełen żalu ale i pretensji.
AKAPITA niech ją spróchniały podkład świśnie! Rzucam tylko, że jej zarwana przerwa to raczej  nie  moja  wina,  płacę  za  pierwszy  bilet i przechodzę do okienka sąsiedniego, tego gdzie kasjerka wcześniej znikała, a które to okienko w tak zwanym międzyczasie zdążyło wyjść ze stanu nieczynności. Powtarzam całą procedurę i po raz drugi tłumaczę dokładnie o jaki bilet mi chodzi. Po minie kolejnej pani kasjerki widzę, że i tu łatwo nie będzie. Z niezrozumiałych dla mnie względów zamiast po prostu wpisać w terminal  nazwy   stacji  początkowej,  końcowej i pośrednich, jak to zwykle czynią inne kasjerki, pani zaczyna szukać połączenia na innym monitorze. Długo się w niego wpatruje, jakby szukała tam boskiej pomocy. Ta jednak nie nadchodzi. Widzę jak całej operacji przygląda się z boku pierwsza pani kasjerka wcinająca aktualnie kanapkę. Po chwili pojawia się jeszcze jedna, wyraźnie ustawiona wyżej w kolejowo-kasowej hierarchii. Coś tam wydaje się tłumaczyć swoim koleżankom. Niestety ja nic z tego nie słyszę, albowiem mikrofon, który w założeniach miał służyć do kontaktu na kierunku kasjerka – pasażer, zesłany został gdzieś na rubieże kasowego wszechświata, natomiast otwór w okienku przeznaczony do przekazywania biletów i gotówki zredukowany do dosłownie centymetrowej szczeliny zatrzymuje dźwięk wszelaki w 95%. Pani słyszy zatem mnie, bo mówię do mikrofonu po swojej stronie szyby, ale sam z racji gwaru panującego w dworcowej poczekalni głównie muszę się domyślać znaczenia jej słów z ruchu warg. W końcu zaczyna coś wstukiwac w terminal biletowy. Prosi o powtórzenie trasy. Powtarzam. Kręci głową. Znów coś nie pasuje. Jeszcze raz wstukuje.
AKAPIT– Bilet dla opiekuna też? – pyta w końcu.
AKAPIT– No! To chyba jesteśmy w domu – słyszę własne nieśmiałe myśli. Twarz mi jaśnieje i pojawia się na niej lekki wyraz ulgi.
AKAPIT W dupie, a nie w domu. Znów coś poszło nie tak. Cała procedura psu na buty. Pani się poddaje. Podchodzi superwizorka. Od tego momentu sprawa nabiera innych barw i lepszego tempa.
AKAPIT– 20,91 – mniej więcej minutę później słyszę cichy głos z zaświatów szklanej tafli.
AKAPITUfff... Jesteśmy na własciwym tropie. Zazwyczaj zawczasu sprawdzam kilometraż i cenę biletu. Ten bilet własnie tyle powiniem kosztować. Płacę. Teraz zostało mi jeszcze dokładne sprawdzenie czy na bilecie wszystko jest tak jak być powinno. W takich okolicznościach przyrody może być z tym różnie. Zgadza się? Zgadza! Cała operacja specjalna pod kryptonimem ROBAK (Regionalny Osobowy Bilet Absurdalnie Kombinowany) trwała około 15 minut. Bez oczekiwania w kolejce, bo tej na szczęście nie było. O święta Katarzyno patronko kolejarzy! Aż się boję pomyśleć co byłoby, gdybym tak z Kielc zechciał jeszcze odbić na Katowice i dopiero z nich pojechać do Krakowa. Na szczęście dla pań kasjerek przy aktualnym rozkładzie jazdy, by skorzystać z takiego połączenia, musiałbym wstać o patologicznie wczesnej godzinie.
AKAPITTym sposobem kasy ŁKA i PR na dworcu Łódź Widzew objęły bezsprzeczne i zasłużone, choć niespecjalnie zaszczytne I miejsce w rankingu prowadzonym przeze mnie od pewnego czasu pod roboczym hasłem „Kup pan bilet z problemami”, względnie „Chcesz kupić bilet i masz problem? Idź do kasy, będziesz miał dwa problemy”. Zaznaczę tylko, że na witrynie drugiej zaliczonej przez mnie kasy widniały już logo wszystkich regionalnych przewoźników, których pociągami miałem zamiar wracać.
AKAPITZ dworca kolejowego idziemy na przystanek tramwajowy. Tramwajem nr 10 sprawnie pokonujemy 10 przystanków i wysiadamy przy ul. Sienkiewicza. Po 5 minutach  marszu  jestesmy  pod  numerem  67,  u  drzwi  hostelu  Flamingo.  Mamy  tu  rezerwację  2  miejsc w 6-osbowym pokoju. Meldunek przebiega sprawnie, młoda recepcjonistka jest miła i pomocna. Musimy się jeszcze wdrapać na 4 piętro, które jest chyba zagospodarowanym poddaszem. Wysoko... U celu wisi kartka z informacją: "Właśnie spaliłeś 50 kalorii". Po wejściu do pokoju czuć w powietrzu lekką wilgoć. Są tu dwa okna połaciowe na wysokości ok. 3-4 m. Za wysoko by zobaczyć przez nie cokolwiek prócz zachmurzonego skrawka nieba. Trochę studzienny klimat. Rozpakowujemy co niezbędne, oblekamy pościel na jednym z trzech piętrowych łóżek. Maja na górnym, ja na dolnym. Hmmm... Samym kołdrom i poduszkom przydałoby się może... nastepstwo? Bo pranie im już chyba nie pomoże. W pokoju jest jeszcze duża szafa z sześcioma boksami zamykanymi na dostępne w recepcji kłódki i kilka taboretów.
AKAPITZaczyna padać. Właściwie pierwsze krople przywitały nas już po drodze z przystanku, ale teraz deszcz się nasila i  miarowo  stuka w okienne szyby. Postanawiamy go przeczekać. Spacer w listopadowy, chłodny i do tego deszczowy dzień to naprawdę średnia przyjemność. Po około pół godzinie deszcz ustaje, postanawiamy więc ruszyć w miasto. W planie mamy zjedzenie czegoś na ciepło, tramwajową przejazdżkę po Łodzi (jest za zimno i mokro na długie piesze spacery) i główny punkt dzisiejszego programu – koncert. Idziemy za róg. No, powiedzmy za dwa rogi, na Piotrkowską do baru "Pieczarka". Jak wcześniej wyczytałem, niegdyś było to miejsce w Łodzi niemal  kultowe, z głęboko sięgającymi wstecz tradycjami. Obecnie nieco na kulcie straciło, ale jest dalej ważnym punktem na kulinarnej mapie miasta. Lokal ma dwie kondygnacje. Sprawdzamy po kolei część dolną i górną. Na dole pełno ludzi, u góry pusto, choć zapach smażonego tłuszczu jest tu zdecydowanie mocniej odczuwalny i może być dokuczliwy. Zastanawiamy się w czym leży przyczyna tej dysproporcji, bo menu jest bardzo podobne o ile nie jednakowe. Czyżby to właśnie ten nieprzyjemny kuchenny zapach? Wyboru jednak nie mamy, tak jak nie ma wolnych miejsc na dole. Idziemy zatem na górę. Zamawiamy potrawy według klucza wynikającego z nazwy i tradycji lokalu. Majka bierze sos pieczarkowy, ja barszcz czerwony z pasztecikiem z pieczarkowym nadzieniem i placki ziemniaczane z sosem pieczarkowym. Musimy trochę poczekać – w kolejce jest sporo zamówień z dolnej sali, ale czasu mamy sporo. W końcu dostajemy zamówienia. Jedyne zastrzeżenie, które mam, to zbyt tłuste placki. Reszta może być. Nie są to może jakieś wykwinty, ale dają się zjeść. Majce też smakuje. Za wszystko płacimy 26 złotych. Posileni i nasiąknięci zapachem smażeniny idziemy Piotrkowską do Placu Wolności. Po drodze mijamy sporo lokali, ale mimo soboty nie widać w nich wielu klientów. Część robi wręcz wrażenie zamkniętych.

AKAPITRobi się ciemno, aura w dalszym ciągu jest nieprzyjemna, choć na mniej już zachmurzonym niebie pojawia się chwilami wąski sierp księżyca. Zgodnie uznajemy, że mamy dość spacerowania w takich warunkach, wsiadamy do pierwszego tramwaju, który nadjeżdża i jedziemy dokąd oczy poniosą. Niestety panujące za tramwajowymi oknami ciemności sprawiają, że ta forma zwiedzania miasta też nie jest do końca satysfakcjonująca. Wreszcie po zaliczeniu sporego koła docieramy na przystanek Piotrkowska Centrum kryjący pod ogromną wiatą cztery tramwajowe perony, przy których  zatrzymują  się  nadjeżdżające z czterech kierunków tramwaje. Tu decydujemy, że teraz najlepszym wyjściem będzie rezygnacja z dalszych miejskich podróży i udanie się do leżącej trzy przystanki dalej hali Arena. Tam przynajmniej będziemy mogli usiąść w cieple, choć na sam koncert przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać.

przystanek Piotrkowska Centrum

AKAPITKoncertu opisywał nie będę. Kto był, ten wie, że było to wspaniałe widowisko łączące w sobie doskonalą muzykę i zapierające dech efekty świetlne. Kto nie był, niech bardzo żałuje i obejrzy choć fragmenty dostępne w ogromnej liczbie na YouTubie. Od siebie napiszę jedynie, że mistrz muzyki elektronicznej ciągle daje radę! Tyle w tym temacie. Mam tylko małą refleksję natury socjologicznej. Jakże wiele widać było osób, które niemal cały koncert oglądały jedynie na ekranach swoich smartfonów rejestrujących obraz. Rozumiem chęć utrwalenia małego fragmentu – sam się przed tym nie ustrzegłem, ale uczestnictwo na żywo   w   tego   rodzaju   wydarzeniu   połączone   z  niemal   ciągłym  wpatrywaniem  się w kilkucalowy ekranik zamiast w scenę to jakaś patologiczna perwersja. Chyba nigdy nie zrozumiem ludzi do tego stopnia uzależnionych od różnorakich elektronicznych gadżetów.
AKAPITPo koncercie również tramwajem wracamy do hostelu. Myjemy się szybko i niezbyt ortodoksyjnie w ciasnej łazience, gdzie na powierzchni góra dziesięciu metrach kwadratowych upchnięta została toaleta, chyba dwa prysznice i kilka umywalek. Iście kosmiczna aranżacja architekta minimalisty.
AKAPITW naszym pokoju na jednym z dolnych łóżek śpi już młody chłopak, dwa inne łóżka już po naszym przyjeździe wyglądały na zajęte, ale teraz są jeszcze puste. Znaczy – będą późne powroty. Ale nic na to nie poradzimy. Kładziemy się spać.
AKAPITOkoło drugiej w nocy wracają dwie dziewczyny. Według mnie Włoszki, według Majki (poranne ustalenia) Skandynawki. Bez zbędnego hałasu w kilka minut kładą się do łóżek. Ponownie zasypiam. Nie na długo jednak. O trzeciej wraca ostatni gość. Także dziewczyna, tym razem Polka o czym możemy się przekonać niemal od razu. Robi głośną awanturę chłopakowi, że zajął jej łóżko, które miała już pościelone. Chłopak bardzo grzecznie i spokojnie przeprasza. Tłumaczy, że owszem, zajął pierwsze wolne, ale pościelone wcale nie było. Nie wiem kto w tym sporze ma rację, ale gdy wychodzilismy na koncert, sporne łóżko pościelone nie było na pewno. Dziewczyna nie daje za wygraną. Cały czas głośno opieprza chłopaka, nie zważając  na  porę  i  to,  że  w  pokoju  śpią  jeszcze  cztery  inne,  nie  związane z konfliktem osoby. Kwituje wszystko stwierdzeniem, iż zgłosi w recepcji, że zajął jej łóżko. W tym momencie chce mi się już śmiać. Przypomina mi się szkolny tekst "jutro jesteś u Pani", mający być groźbą bliżej nieokreślonej, ale na pewno dotkliwej represji pochodzącej od karzącego ramienia sprawiedliwości pedagogicznej, zajmującej się wychowaniem szkolnym młodzieży w wieku lat 7-10. Tyle, że tego typu słowa, o ile przystoją dzieciom na wczesnym etapie podstawowej edukacji, o tyle osobie dorosłej już chyba nie.
AKAPITMając nadzieję, że jednak uda mi się na powrót zasnąć, odwracam się do ściany. Zamykam oczy.
AKAPITNie wiem dokładnie ile minęło czasu ani jak do tego doszło, ale nagle w pokoju znajdują się dwie kolejne osoby. Utrzymują, że mają tutaj spać. Nosz kurrr...tka na wacie! Gdzie??? Przecież wszystkie łóżka są już zajęte. No właśnie, oni też nie wiedzą, ale recepcjonistka kazała im tu przyjść, to przyszli. Zaczynają rozkładać swoje rzeczy na podłodze. A mają tego sporo. Jakieś plecaki, torby, walizki i diabli wiedzą co jeszcze. Dochodzę do wniosku, że tę noc już bez wątpienia trzeba będzie spisać na straty i wstaję z łóżka. Lawiruję pomiędzy rzeczami zalegającymi na podłodze. Musiałem chyba o coś zahaczyć  ręką,  bo  zauważam,  że  mam  lekko  rozcięty  palec.  Boli i szczypie. O dziwo nie krwawi. Zaczynam się w duchu zastanawiać czy to po prostu nie sen, ale nie, wszystko jest zbyt realne. Idę do łazienki, po chwili wracam. Ilość osób jeszcze wzrosła. Jak tak dalej pójdzie, to nawet usiąść nie będzie gdzie. W pokoju jest już jasno. Nawet nie zauważyłem kiedy zaczął się dzień. A może to tylko kwestia zapalonych świateł? Nagle coś z trzaskiem spada na podłogę lub się przewraca...
AKAPITW tym  momencie zamykam oczy. Otwieram je ułamek sekundy później.  Jest  całkiem  ciemno  i  cicho.  Leżę  na  swoim  łóżku, a kolanem przygniatam do jego drewnianej ramy własny palec u ręki. Boli i szczypie. Słyszę tylko deszcz bijący o szyby dachowych okien. Morfeusz znowu zrobił mi kawał. Przekręcam się na drugi bok. Zasypiam.
AKAPITKolejna pobudka jest już jednak absolutną rzeczywistością. Ze snu wyrywa mnie melodia z telefonu. Nie mojego. Jednym wpółotwartym okiem spoglądam na zegarek. Punkt szósta. Aha, ktoś ustawił sobie budzik. No dobra, zaraz zapewne wstanie, szybko się ubierze i wyjdzie. Damy radę jeszcze pospać. Ale gdzie tam. Przez kolejne 10 minut nic się nie dzieje, a w minucie następnej ponownie słyszę ten sam sygnał połączony z łoskotem czegoś upadającego na podłogę i cichy męski głos.
AKAPIT– Szkoda telefonu.
AKAPITZaraz potem głos damski.
AKAPIT– Spadł mi. Mógłbyś?
AKAPITAdresatem równoważnika pytania jest chłopak, którego jego autorka trzy godziny wcześniej tak zapamiętale karciła. Myliłby się jednak ten, kto pomyślałby, że teraz już młoda dama wstanie. Nie. Motyw budzika powtarza się jeszcze dwukrotnie. W głębi duszy bardzo żałuję, że brak mi wystarczającej asertywności, by zwrócić jej uwagę na wyjątkową  niestosowność  takiego  zachowania  w  takim  miejscu i okolicznościach. Czy to wynik bezstresowego wychowania? A może raczej jego całkowitego braku? Nie wiem. Bez wątpienia jednak natura prócz wybujałego ego nie obdarzyła dziewczęcia chocby minimalną dozą empatii.
AKAPITW końcu około godziny siódmej słyszę jak dziewczę wstaje, ubiera się i wychodzi z pokoju. Chłopak wstał kilkanaście minut wcześniej. Również zdążył gdzieś wyjść. Leżę jeszcze jakiś czas, ale szybko uznaję to za całkowicie bezproduktywne. Ubieram się, korzystając z faktu, że nikogo świadomego w pokoju w tej chwili nie ma. Z dwóch obcokrajowczyń jedna cicho pochrapuje, a druga... hmmm... <dłuuugie zastanowienie> musi jej się chyba śnić coś baaardzo przyjemnego...
AKAPITPrzed ósmą wstaje również Maja. Ogarniamy się szybko i zabierając wszystkie rzeczy, schodzimy na dół, gdzie mieści się pomieszczenie pełniące funkcję świetlicy i jadalni. Tu zjemy śniadanie. Czeka na nas szwedzki stół z wędliną w kilku rodzajach, serami żółtym i białym, krojonymi pomidorami, ogórkami oraz rzecz jasna chleb, także różnych rodzajów, wybór płatków śniadaniowych, dżemy, masło, jest także i chałka drożdżowa, która, wiem to od razu, będzie stanowić podstawę mojego śniadania. Do picia jest kawa i kilka rodzajów herbat. Napoje są tu zresztą dostępne przez całą dobę. Jest i mleko  oraz... wódka i sok pomarańczowy. No dobra, nie wiem czy to faktycznie wódka, a nie atrapa, ale napoczęta butelka stoi na półce niedaleko  ekspresu  do  kawy,  a  obok  karton  z  sokiem.  Dziewczyna z recepcji pilnuje skrzętnie, by niczego na stole nie zabraklo. Za takie śniadanie w cenie noclegu hostel Flamingo  ma  u  mnie duuuży  plus. A jeśli już o mówimy o pieniądzach, cena weekendowa to 42 zł za miejsce w pokoju sześcioosobowym. Poza weekendem miejsce w tym samym pokoju kosztuje 33 zł.

AKAPITNie spieszymy się z jedzeniem. Mamy czas. Wychodzimy z hostelu kwadrans po dziewiątej i jedziemy na Dworzec Kaliski. To tylko 3 przystanki tramwajem, nawiasem mówiąc te same, które dzielą hostel od leżącej tuż obok dworca hali Arena. Tutaj Maja wsiada do tygrysa* Przewozów Regionalnych jadącego do Poznania, a ja dwanaście minut później do pociągu Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej do Łowicza. Tak, tak, jazda najkrótszą czy najprostszą trasą to nie mój styl. Dalej pojadę przez Warszawę, Radom i Skarżysko.
AKAPITDo Łowicza mam do dyspozycji pełen komfort. Zaczynam dzisiejszą podróż Flirtem3. Nie ma w nim zbyt wielu pasażerów. Niedzielne przedpołudnie ma swoje prawa. Tym bardziej niezbyt pogodne, chłodne, listopadowe niedzielne przedpołudnie. I tak dobrze, że nie pada deszcz. Słońce mimo podejmowanych prób nie ma szans przebić się przez warstwę chmur.


Flirt 3 ŁKA na stacji Łowicz Gł.

turbokibel Kolei Mazowieckich na stacji Łowicz Gł.
AKAPITW Łowiczu przesiadam się do turbokibla* Kolei Mazowieckich. Tym pociągiem dojeżdżam do Warszawy Zachodniej. Tu mam około pół godziny i sporo szczęścia. To chyba najbardziej ruchliwy dworzec w Polsce. Pociągi przyjeżdżają i odjeżdżają niemal co minutę. Pociągi różnych przewoźników jadące w różnych kierunkach. Mam tylko swojego małego Nikona, ale nie grymaszę. Sprawdzam szybko tablicę przyjazdów i odjazdów. Zauważam na niej   Ekspres  EuroNight  rosyjskich  kolei  jadący  z  Paryża  do  Moskwy.  Skład  złożony z dziewięciu wagonów w barwach rosyjskiego przewoźnika РЖД ciagnięty jest przez należącą do Railpoolu lokomotywę Bombardier Traxx. Fotografuję go i nagrywam krótki filmik z jego odjazdu. Ale jeszcze bardziej zadowolony jestem z upolowania naszej poczciwej lokomotywy EP09, czyli tzw. dziewiątki* w okolicznościowym malowaniu z okazji 15 lat istnienia PKP IC. 
AKAPITJuż od kilku tygodni bezskutecznie usiłowałem ją trafić w Krakowie. Raz już niecnie  wymknęła  mi  się spod  obiektywu w Miechowie, gdzie tylko pomachałem jej przez okno innego pociągu, raz widziałem ją w Katowicach. Jednak w tak fatalnym wieczornym oświetleniu, że o dobrych zdjęciach można było tylko pomarzyć. Teraz mam ją w pełnej krasie stojącą luzem przed semaforem. Wygląda jakby mi specjalnie pozowała. Wykorzystuję to bez skrupułów.

Ekspres EN Paryż - Moskwa Kolei Rosyjskich

"dziewiątka" w okolicznościowym malowaniu
AKAPITW dworcowym sklepiku kupuję 2 kanapki i wodę na dalszą drogę. Do Radomia powiezie mnie kolejny turbokibel Kolei Mazowieckich. Bez specjalnych atrakcji, jeśli nie liczyć ślimaczego tempa. Prędkości nabieram dopiero w kiblu* tego samego przewoźnika jadącym z Radomia do Skarżyska. Niestety za oknem jest już ciemno,  więc  miast  oglądać  ruchome  obrazy  za  szybą,  słucham  muzyki z telefonu. W Skarżysku mam nadzieję wsiąść do świętokrzyskiego Impulsa* Przewozów Regionalnych. Jak już wielokrotnie wspominałem, według mojej subiektywnej oceny najbardziej wypasionego pociągu kolei regionalnych, a kto wie czy nie polskich kolei w ogólności.

"czwórka" w Impulsie świętkrzyskich PR
AKAPITJest zgodnie z moimi przewidywaniami. Na skarżyskiej stacji do pojedynczego trzyczłonowego zespołu trakcyjnego*, który przyjechał tu z Ostrowca Świętokrzyskiego, dopinany jest dziś nawet drugi taki sam zespół.  To  posunięcie  o  tyle  szczęśliwe  dla  mnie i innych oczekujących na ten pociąg pasażerów, że w pierwszym zespole jest całkiem niezła frekwencja. Właściwie jest po prostu pełny. W drugim zostanie o wiele większy luz, nawet biorąc pod uwagę około 40-50 oczekujących na peronie osób. Anektuję czwórkę* na samym końcu składu i rozpieram się wygodnie. Rozkładam fotel, wyciągam nogi na fotelu naprzeciw i szybko uznaję, że to będą najprzyjemniejsze 3 godziny tej podróży. Tak też jest w rzeczywistości. Nie zmieni tego nawet fakt, że przed Kielcami zjawia się deszcz gęstymi kroplami zalewający szyby okien. Deszcz, który nie opuści mnie do samego końca i solidnie zleje po drodze z przystanku autobusowego do domu. Ani nawet to, że mój pociąg spóźni sie do Krakowa 20 minut. Ja mógłbym nim jechać i dwa razy dłużej. Całą noc nawet. Wygodnie wyciągnięty na fotelach robię notatki dla potomności. Bo pamięć ludzka jest zbyt ulotna by jej zaufać. A moja pamięć w szczególności.

* - odnośniki z wyrażeń okraszonych gwiazdką prowadzą do wyjaśniającego ich znaczenie kolejowego leksykonu
jednodnióki - lista wycieczek