wstęp
mapa Strona główna
dzień1 dzień2 dzień3 dzień4 dzień5 dzień6 dzień7 dzień8 dzień9 dzień10

...poprzedni dzień
Dzień 4, 13 czerwca 2011 r. mapa dnia
AKAPITBudzę się wcześnie. Bardzo wcześnie. Ale tym razem powód jest o tyle prozaiczny, co niepokojący. Czuję, że jeżeli NATYCHMIAST nie wstanę i nie POBIEGNĘ do toalety, stanie się coś bardzo niedobrego, czego będę się potem długo wstydził. O konieczności sprzątania nawet nie wspominam. Z trudem gramolę się ze śpiwora, odpinam namiot, konstatuję, że słonko wstało stosunkowo niedawno i tzw. świńskim truchtem udaję się w kierunku sanitariatów. W biegu robię rachunek sumienia. Na kolację do chleba był pasztet i pomidor. Czyżby? Przecież pasztet miał odległy termin przydatności, a pomidor był dokładnie umyty. A może to jakaś duńska odmiana „zemsty faraona”? I jak tu nie być przesądnym? Zdążam. Z trudem. Ale już wracając czuję, że spotkam się z sobą wkrótce w tym samym miejscu. Przewidywania okazują się słuszne. Mimo to postanawiam zjeść normalne śniadanie. Normalne, tzn. złożone z moich odwiecznych płatków z daktylami i kaszką mleczno ryżową. Może choc trochę mnie zaklajstrują? Taki skład nie powinien mieć niekorzystnego wpływu na

...słonko wstało stosunkowo niedawno...

...jem te płatki z pewnym niepokojem...
równowagę jelitową, choć jem te płatki z pewnym niepokojem. Przede wszystkim dlatego, że czeka nas kolejny dzień marszu, a trasa nie obfituje w tereny leśne, w których strudzony i złożony niemocą wędrowiec mógłby znaleźć nieco intymności w celu pozbycia się... powiedzmy balastu. Co prawda w kwestii publicznych toalet Duńczycy są o jakieś trzy wieki przed nami, ale bądźmy realistami, na zawołanie nawet tutaj ich nie ma. Na wszelki wypadek robię niewielki zapas papieru toaletowego korzystając z kempingowej toalety. Płacimy za nocleg. Odnoszę wrażenie, że pan w recepcji, tym razem inny niż wczoraj, z jeszcze mniejszą znajomością angielskiego, trochę za mało mi policzył za pobyt. Ponieważ jednak niespecjalnie możemy się dogadać, a kwota nie jest wielka, daję sobie spokój. Dla pewności odwiedzam jeszcze raz miejsce, do którego nawet królowie piechotą chadzać zwykli, po czym obieramy kierunek na północny zachód.  Po  drodze  wpadamy  do  marketu  po  pieczywo.  Dla  siebie

...obieramy kierunek...

Fala żadna, ale ruch spory

Gdzieś na kraju horyzontu majaczy Allinge
kupuję jakieś białe pszenne placki. Po dogłębnym przestudiowaniu opakowania podejrzewam, że w zamyśle służyć mają jako okładka do kebaba lub innego tego typu fastfooda. Gdy opuszczamy sklep, czuję, że musimy przyspieszyć. I to znacznie. Walę zatem do przodu, a Basia goni za mną z wywieszonym językiem. Na szczęście tuż za miastem ścieżka, którą będziemy iść wchodzi w zarośla. Te przy odrobinie dobrej woli można nazwać lasem. Ja tę odrobinę wykazuję i zagłębiam się w roślinność. To znów była ostatnia chwila. Zastanawiam się ile jeszcze takich ostatnich chwil mnie czeka i czy lasów przed nami wystarczy? Pozbyłem się już przecież wszystkiego chyba na tydzień wstecz. Co gorsza apteczka milczy na temat środków zaradczych. Ostatnie zapasy zostały przy jakiejś okazji wyczerpane i niestety się nie uzupełniły. Sam jestem sobie winien. Kompletna klapa. Z nadzieją wypatruję rosnących krzaczków borówki, zwanej w niektórych regionach czarną jagodą. Borówki co prawda nie ma, ale wszędzie za to pełno jest jednej z odmian dzikiego czosnku (nie mylić z czosnkiem niedźwiedzim, o którym też będzie, ale później). Czuję się z lekka wyssany, więc idzie mi się niespecjalnie dobrze, do tego strach cokolwiek zjeść. A sił od postu nie przybywa. Po kolejnym rozpaczliwym „skoku w bok”, gdy zaczynam już pomału tracić nadzieję, nagle zauważam znajomą, niepozorną, a jakże pożyteczną roślinkę. „Uratowani!” - Chciałbym krzyknąć, cytując nieśmiertelnego Maxa Paradysa z „Seksmisji”. Dziękując opatrzności, która wyraźnie pochyliła się nad moją niedolą, robię zapas ziela borówki i na szybko, zanim będę mógł zaparzyć sobie z nich herbatkę, żuje kilka listków. Oby pomogło. Tymczasem idziemy cały czas klifem to wspinając  się,  to  schodząc  nad 

Dziki czosnek

Uratowani!

...to wspinając się...

...to schodząc...
samą wodę. To Helligdomsklipperne czyli Święte Skały. Jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc na Bornholmie. Są atrakcją z uwagi na sporą wysokość i niecodzienne kształty. Mijamy też kilka wąskich, wcinających się w brzeg, szczelin w ścianie klifu. Najlepiej widać je z pokładu łodzi Thor, którą można tu przypłynąć z Gudhjem. Ponieważ jednak nasz budżet, zaplanowany dość restrykcyjnie, nie przewidywał rejsu, musimy zadowolić się widokiem z lądu. Przechodzimy obok Bornholms Kunstmuseum i idziemy dalej na północny zachód.

...niecodzienne kształty...


...z pokładu łodzi Thor...

Jedna ze szczelin
AKAPITNa niewielkim parkingu przy ujściu doliny Døndalen robimy postój na posiłek. Wbrew temu co widać na zdjęciu, dla mnie składał się on będzie wyłącznie z naparu z listków borówki. Zresztą Basia pierogów również nie zje. Torebka pochodzi po prostu z domowego recyklingu. ;-) Na parkingu oczywiście są toalety, uzupełniamy więc zapas wody na dalszą drogę. O dziwo toaleta nie jest mi potrzebna do niczego innego. Widać listki pomogły. (Aby oszczędzić Czytelnikowi dalszych opisów perypetii powiem tylko, że z problemami borykałem się jeszcze okresowo przez dłuższy czas, nawet po powrocie do Polski. Nawet wizyta u lekarza i przepisane leki nie pomagały. Przeszło samo, tak samo nagle, jak się pojawiło. Do dziś nie wiem co było powodem dolegliwości [przyp. autora]).
AKAPITPo kolejnych kilku kilometrach dochodzimy do Stammershalle. To leżące tuż przy morskim brzegu stanowisko archeologiczne z pozostałościami grobów  z  epoki  brązu.  Są  tu
również 3 kamienne menhiry, czyli nieociosane głazy zwykle umieszczone pionowo na grobie zmarłego, pełniące rolę pomnika. Tradycja ich stawiania pochodzi z kultury celtyckiej. Odkryto tu również kamienie do krzesania ognia pochodzące z okresu 7500 - 5500 lat p.n.e.

...3 kamienne menhiry...

Allinge jest coraz bliżej

Panorama wybrzeża od Allinge po Gudhjem widziana z pod Stammershalle
AKAPITWracamy na asfaltową ścieżkę rowerową poprowadzoną wzdłuż drogi. Mijamy niewielki przydrożny straganik, na którym można sobie kupić kamiennego trolla. Straganik jest samoobsługowy. Na ścianie wisi puszka na pieniądze, a towar jest wyłożony. Takie straganiki mijaliśmy już kilkakrotnie i będziemy mijać jeszcze wiele razy. Zwykle są na nich warzywa z przydomowych ogródków, czasem miód, a czasem po prostu zbędne w domu starocie.
AKAPITGdzieś w okolicy Tejn mijamy się z dwiema dziewczynami jadącymi na rowerach. Słyszymy, jak jedna mówi do drugiej po polsku: „Widzisz? Tak się chodzi!”. Nie spodziewały się spotkać tu rodaków, więc są mocno zaskoczone, gdy Basia im odpowiada. To nie sezon, więc turystów, w tym Polaków, spotkać można stosunkowo niewielu. A my idąc z plecakami jesteśmy w ogóle zjawiskiem. Chwilę później widzimy jadącą z przeciwka kolumnę starych samochodów. Wszystkie ewidentnie mają amerykańskie pochodzenie. To typowe krążowniki z lat 60 i 70 XX wieku. Kawalkadę prowadzi ciężarówka w kolorach US Army. Prawdopodobnie to zlot użytkowników amerykańskich, starych samochodów. Ech romantycy...
AKAPIT Robimy krótki postój. Muszę w końcu coś zjeść, bo inaczej prócz swojego, Basia będzie miała do niesienia mój plecak i mnie na dokładkę. Mam w zapasie ze dwie paczki sucharów „Bieszczadzkich”. Były na czarną godzinę, ale ta chyba właśnie nadeszła. Nie powinny mi zaszkodzić, bo ich skład jest prosty, jak morski horyzont. W dodatku są smaczne i naprawdę bardzo je lubię. Na każdy wyjazd kilka paczek ukrywam w czeluściach plecaka. Choć twarde, szybko znikają, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie, kminkowy zapach i kilka okruszków.

Z Tejn można popłynąć na Christiansø

...ciężarówka w kolorach US Army...

...zlot użytkowników amerykańskich...

...starych samochodów...
AKAPITJeszcze raz schodzimy na brzeg morza. Wzdłuż niemal całego wybrzerza rosną tu krzewy dzikiej róży. Akurat teraz przypada okres ich kwitnienia, więc jak okiem sięgnąć wszędzie pełno jest różowych, pięknie pachnących kwiatów.
AKAPITOkoło 16:30 dochodzimy do Allinge. Razem z Sandvig, z którym właściwie tworzą jedną całość, stanowią turystyczne centrum wyspy. Niestety nie pozostaje to bez wpływu na klimat tego miejsca. Nam jednak zdecydowanie bardziej podobały się urokliwe Gudhjem i Svaneke.

...różowych, pięknie pachnących kwiatów...

Uliczka w Allinge

...przyjrzeć się dokładnie zegarowi...
AKAPITNajstarszymi zabytkami Allinge są XVI wieczny kościół i o wiek młodszy ratusz. Przewodnik, którym się posługujemy nakazuje przyjrzeć się dokładnie zegarowi na fasadzie świątyni. Faktycznie, po dłuższej analizie zauważamy, że czwórka na cyferblacie ma dość nietypowy rzymski zapis cyfry w formie „IIII”. Chwilę kręcimy się po niewielkim ryneczku. Zaglądamy do sklepiku ze starociami i przyglądamy się stoisku wystawionemu na zewnątrz. Są tu rzeczy najprzeróżniejsze. Od starych komódek i stolików poprzez naczynia kuchenne i jakieś drobiazgi niewiadomego pochodzenia po stary motorower. Zauważam ze zdziwieniem polski akcent. Ściągnięte najprawdopodobniej z jakiegoś urzędu albo i szkoły polskie godło. Mimo, że wywodzi się z czasów współczesnych - orzeł ma koronę, ale na pewno nie jest przedwojenny - to jego cena 450 koron jest dość wysoka. Tylko perspektywa konieczności kilkudniowego dźwigania w plecaku powstrzymuje nas przed zrobieniem jakichś pamiątkowych zakupów. Oczywiście nie godła, ale może jakiegoś niewielkiego talerzyka. Obiecujemy sobie jednak że może pod koniec wyprawy... Przechodzimy przez port, a chwilę później mijamy ładny budynek tutejszej biblioteki. Nocleg mamy zaplanowany w Sandvig, a więc zostały nam do przejścia jakieś 2 km.

...od starych komódek i stolików...

...poprzez naczynia kuchenne...

...po stary motorower...

...przechodzimy przez port...

...ładny budynek tutejszej biblioteki...
AKAPITLeżący tam Sandvig Familie Camping ma chyba najciekawsze na całej wyspie położenie. Ulokowany jest bowiem na stokach górującego nad miastem granitowego wzniesienia. Wzniesienie to stanowi część Hammeren – najbardziej na północ wysuniętego skrawka lądu, oddzielonego od reszty wyspy tektoniczną doliną. Dochodzimy na miejsce po 17. Po załatwieniu formalności rozbijamy obóz. Jak poprzednie, na których nocowaliśmy i ten kemping jest niemal pusty. Widzę może ze 3 kampery i ze dwa małe namiociki. Wokół żółcą się kwitnące krzewy żarnowca. Drzwi do toalet i łazienek otwierane są za pomocą kart magnetycznych, trzeba więc będzie ćwiczyć pamięć. W dodatku czytniki są trochę oporne i nie zawsze drzwi dają się otworzyć.

...rozbijamy obóz...

Ręcznikowiec zwyczajny

...kwitnące krzewy żarnowca...
AKAPITPo kąpieli zabieramy się za przygotowanie kolacji. W sklepiku w recepcji namierzyliśmy małe, jednorazowe dżemiki z czarnej porzeczki. Kupujemy kilka razem z butelką czerwonego wina, którego cena 45 koron jest dla nas akceptowalna. Placki do kebaba z masłem i dżemem smakują dziwnie, ale dają się jeść. Basia ma lepiej – zajada chleb, choć tę białą bułę trudno z czystym sumieniem nazwać chlebem. A Basia generalnie za białym nie przepada, więc wyrazu błogości na jej twarzy nie dostrzegłby nawet bardzo uważny obserwator. Na szczęście wino jest niezłe i tu jest zdecydowanie lepiej. Tyle, że nie mogę przecież dopuścić, by taką ilość wypila sama. W kuchni odkrywamy koszyk ze zbędnymi produktami, pozostawionymi przez turystów. Po krótkim zastanowieniu uzupełniamy w ten sposób zapas cukru. Co prawda jest on tu tańszy niż w Polsce, niemniej jednak kupowanie całego opakowania, podczas gdy potrzebujemy jakieś 20 deko mijałoby się z celem, a na pewno z prawami ekonomii.

Godziny uirzędowania?

...przygotowanie kolacji...
AKAPITPo zjedzeniu kolacji idziemy jeszcze na spacer. Ponieważ samo Sandvig nie zrobiło na nas wrażenia, nie będziemy wracać do miasta i wybieramy Hammeren. Najpierw wdrapujemy się na szczyt wzniesienia górującego nad kempingiem. Stanowią go potężne, wygładzone przez lodowiec skały zwane mutonami lub barańcami. Widać stąd całe miasto, a w oddali zauważamy cypel, na którym rozpoczęliśmy dziś wędrówkę, czyli Gudhjem. Słońce jest coraz niżej. Niestety bawi się z nami w chowanego i tylko momentami widzimy jego fragmenty. Z ładnego zachodu raczej nic nie będzie. Na horyzoncie widać za to wybrzeże Szwecji.

...skały zwane mutonami lub barańcami...

...na horyzoncie widać wybrzeże Szwecji....

...zauważamy cypel, czyli Gudhjem....

Panorama Sandvig/Allinge
AKAPITSchodzimy ze wzgórza i idziemy ścieżką prowadzącą wzdłuż brzegu. Tutaj również pełniła ona niegdyś funkcję drogi ratowniczej. Nie można poruszać się tędy rowerem, o czym informują znaki na jej początku. Prowadzi nas do latarni morskiej Hammerodde Fyr. Zbudowano ją w 1895 roku, gdy okazało się, że znajdująca się wyżej latarnia często jest zasłaniana przez niskie chmury. Ścieżka prowadzi przez wrzosowiska wśród zawieszonych nad wysokim brzegiem skał. Gdzieniegdzie widać ślady bytności owiec. Teraz, pod wieczór, miejsce to robi wrażenie dość posępnego, ale podejrzewam, że we wrześniu kwitnące wrzosy nadają mu zupełnie inny klimat. Dalej docieramy do Salomons Kapel – ruin niewielkiej świątyni wzniesionej tu w XIV wieku. Następnie naszym oczom ukazują się leżące w oddali pozostałości zamku Hammershus i niewielka przystań Hammerhavn służąca niegdyś jako zaplecze dla zamku. Obecnie cumują tu jachty turystyczne.

...do latarni morskiej Hammerodde Fyr...

...prowadzi przez wrzosowiska...

Salomons Kapel

Hammershus i przystań Hammerhavn
AKAPITPoganiani przez mające zdecydowaną przewagę liczebną komary, zaczynamy iść w kierunku kempingu i dochodzimy do dwóch jezior. Jedno z nich to powyrobiskowe Opalsø leżące na terenie byłego kamieniołomu granitu, drugie, Hamersø mające charakter polodowcowy. Przyjdziemy tu jutro,  a  teraz  wracamy,  bo  robi  się  późno.  Po  drodze  mijamy  jeszcze  osiedle  szeregowych  domków

Jezioro Opalsø powstałe w miejscu byłego kamieniołomu
wybudowanych niegdyś dla pracowników kamieniołomu. Wszystkie jednakowe ze spadzistymi dachami i maleńkimi ogródkami połączone są wspólnymi ścianami. Na lepszy sen dokańczamy butelkę wina. Mamy nadzieję, że pogoda się nie popsuje, choć na niebie są oznaki, że nie wszystko musi iść po naszej myśli.

...osiedle szeregowych domków...
AKAPITPlecaki jak co dzień pakujemy w duże worki na śmieci i lokujemy przed namiotem. Przed pójściem spać, gdy jest już niemal ciemno, wdrapuję się raz jeszcze na szczyt wzgórza. Biorąc pod uwagę skonsumowane właśnie wino, jest to nie lada wyzwanie. Widzę stamtąd światła nie tak odległego wybrzeża Szwecji. Może za rok albo i dwa poniesie nas gdzieś dalej na północ...?
następny dzień...