wstęp
mapa Strona główna
dzień1 dzień2 dzień3 dzień4 dzień5 dzień6 dzień7 dzień8 dzień9 dzień10

...poprzedni dzień

Dzień 2, 11 czerwca 2011 r.
AKAPIT3:30. Z niesmakiem wyłączam budzik w telefonie komórkowym. Może go olać? Każda komórka mojego organizmu daje mi wyraźnie do zrozumienia, że nie najmowała się za mleczarza i że o tej porze wstawać nie zamierza. Nawet mewy nie sygnalizują jeszcze światu o swoim istnieniu pokrzykiwaniem. Pobudka faktycznie jest wczesna. O wiele za wczesna, mając na uwadze, że cały poprzedni dzień spędziłem za kierownicą. Ale co robić? Prom odpływa o 7:00, na miejscu odprawy trzeba być o 6:00, a autobus z Koszalina odjeżdża o 4:30. Nie jest to autobus kursowy, bo takowe zaczynają pracę około szóstej. Po prostu uśmiechnęło się do nas szczęście i kilka tygodni temu okazało się, że w tym samym terminie na Bornholm na jednodniową wycieczkę płynie grupa koszalińskich nauczycieli, a wśród nich Jagoda, siostra Basi. Mamy więc nadzieję zabrać się tym „czarterowym” autobusem. Wstajemy tylko trochę się ociągając. Ja rezygnuję ze śniadania. Basi nie straszna perspektywa bujającego Bałtyku i zjada coś na szybko, oczywiście popijając to obowiązkową dawką kofeiny. Na miejsce zbiórki podwozi nas Witek, mąż Jagody. Tam okazuje się, że w autobusie akurat są ostatnie wolne miejsca, więc naprawdę los jest dla nas łaskawy. Czuję się dziwnie, bo znam tę trasę doskonale, ale z pozycji kierowcy. Teraz, chyba po raz pierwszy, przyszło mi pokonywać ją z perspektywy fotela pasażera. Jadąc w kierunku Kołobrzegu obserwuję wstający wraz ze słońcem dzień. Pogoda zapowiada się piękna, mamy przy tym nadzieję, że niezbyt wietrzna. Ma to znaczenie, bo siła wiatru przekłada się dość jednoznacznie na wysokość fal na Bałtyku, a ta z kolei na komfort podróżowania promem „Jantar” nazywanym przez złośliwców „żygownikiem”. W Kołobrzegu jesteśmy około w pół do szóstej, czyli sporo przed czasem. Wykorzystuję go na mały rekonesans po porcie i obserwację przycumowanych jednostek.

..."Jantar" nazwyany przez złośliwców "żygownikiem"...

...obserwację przycumowanych jednostek...
AKAPITNasz prom jest już gotów do rejsu, choć załoga pojawia się na nim dopiero kilka minut przed rozpoczęciem odprawy. Na miejscu jest też samochód Straży Granicznej. Strażnicy nie będą mieli jednak wiele do roboty, bo Bornholm, podobnie jak Dania, leży w strefie Schengen. Im bliżej szóstej, tym więcej osób zbiera się przed wejściem na prom. Jest sporo rowerzystów. Nie bez powodu. Bornholm słynie z doskonale utrzymanych i oznakowanych, a przede wszystkim licznych dróg i ścieżek rowerowych. O godzinie szóstej rozpoczyna się odprawa. Mamy szczęście wejść na pokład jako jedni z pierwszych. Zajmujemy miejsce na górnym pokładzie, gdzie znajduje się coś w rodzaju baru. Na wszelki wypadek zażywamy Aviomarin. Pewnie na wyrost, ale Bałtyk podobno bywa kapryśny. Robię obchód całego statku. „Jantar” to katamaran czyli dwukadłubowiec. Ma trzy pokłady pasażerskie i może przewozić do 300 osób wraz z 12 osobową załogą. Niektóre elementy bezbłędnie identyfikują jego postradziecką przeszłość. Pływał kiedyś pod banderą jednego z państw bałtyckich choć zbudowany został w gdańskiej stoczni w połowie lat 80 ub. wieku. Teraz statek wygląda bardzo elegancko, wszystko jest ładnie odmalowane i przygotowane do sezonu.

...identyfikują postradziecką przeszłość...
AKAPITPunktualnie odbijamy od nabrzeża. Żegna nas bezczynna o tej porze kołobrzeska latarnia morska. Słońce zdążyło się już podnieść znacznie ponad linię horyzontu i zaczyna przygrzewać. Jednak w cieniu czuć chłodny wiatr. Dlatego Basia z Jagodą lokują się na słonecznej burcie i wystawiają się do promieni. Fale są minimalne i właściwie nieodczuwalne nawet dla stosunkowo niewielkiej jednostki, jaką jest „Jantar”. Oby taki stan morza utrzymał się do końca naszego rejsu. A ten ma trwać 4,5 godziny. Przez pierwsze kilkanaście minut rejsu wysłuchujemy dobiegających z wszechobecnych głośników komunikatów kapitana w sprawie odpowiedniego zachowania się w razie alarmu. Trwa to długo, bo komunikaty są w kilku językach, w dodatku połączone z lekkim marketingiem. Po jakimś czasie polski brzeg znika i znajdujemy się na pełnym morzu, o ile można się tak wyrazić w przypadku sadzawki, jak złośliwie określają Bałtyk oceaniczni marynarze. Stewardzi uwijają się w barze i restauracji, a ja ze zdumieniem odkrywam, że na statku jest również dyskoteka. Oczywiście w tej chwili nie funkcjonuje, ale podejrzewam, że w drodze powrotnej może być inaczej. Statek wypływa bowiem z Nexø na Bornholmie o 18:00 i zawija do Kołobrzegu o 22:30. Przekonamy się za tydzień. A tymczasem płyniemy dalej.Dość szybko Basia wraz z Jagodą  lokują  się  na  kanapie

słońce zdążyło się już podnieść...

...bezczynna o tej porze...

...wystawiają się do promieni...
i przysypiają. W tym czasie promowa „stacja telewizyjno-radiowa” w postaci zapewne odtwarzacza DVD nadaje muzykę, którą uplasowałbym gdzieś między weselną kapelą, a dancingem w sanatorium w listopadowym Ciechocinku. Ponieważ na ekranie monitora widnieje lista utworów, po jej analizie szybko znajduje sobie miejsce na najwyższym, widokowym pokładzie. Co prawda z kanałów wentylacyjnych słyszę głośny szum silników, ale nie dochodzą tu obce mi kulturowo dźwięki zaliczane do muzyki lekkiej, łatwej i przyjemniej. Spędzam tak jakiś czas, bezskutecznie wypatrując lądu. Potem snuję się po wszystkich pokładach obserwując, a to spienione fale za rufą statku, a to pasażerów usilnie próbujących mościć się na twardych pokładowych ławkach. W końcu wracam do dziewczyn. Na ekranie tymczasem zagościła jakaś polska komedyjka klasy C. Mogło być gorzej... Np. „Titanic” albo „Tragedia Posejdona”. Tematycznie. ;-)

...lokują się na kanapie i przysypiają...

...snuję się po wszystkich pokładach...

...spienione fale za rufą statku...
AKAPITWczesna pobudka i spożyty aviomarin przypominają o sobie i morzą mnie okrutnie, przy czym do swojej dyspozycji mam tylko niespecjalnie wygodny fotel, a raczej fotelik. Usiłuję jakoś wyprostować nogi, nie spadając jednocześnie z niezbyt głębokiego siedziska oraz zainstalować łokieć na niewygodnym oparciu, coby kręgosłupa sobie nie nadwerężyć opadającą na boki głową. Powieki są niemiłosiernie ciężkie, ale o spaniu w takich warunkach nie ma rzecz jasna mowy, co najwyżej o próbie drzemki. Z tęsknotą myślę o fotelu w dużym pokoju... Po kilkudziesięciu minutach bezprzykładnej acz całkowicie bezsensownej walki z wszechogarniającą słabością daję sobie spokój i wychodzę na powietrze. Jego chłód przywraca mi chęć do życia i przyspiesza krążenie.
AKAPITOkoło dziesiątej na północnym horyzoncie pojawia się cienka kreseczka. To wybrzeże Bornholmu. Przed jedenastą jesteśmy już niemal na miejscu. Widzimy piaszczystą plażę i zabudowania Nexø. Prom wchodzi do portu, a my już po chwili stawiamy stopy na duńskiej ziemi. Żegnamy się z Jagodą, która wraz z nauczycielami udaje się w całodzienny, turystyczny objazd po wyspie. My lokujemy się na ławce w porcie i zjadamy śniadanie. Dla mnie jest to pierwsze śniadanie, bo przed rejsem profilaktycznie wolałem nic nie jeść. Przygotowujemy się do drogi, ubieramy plecaki i ruszamy. Najpierw na krótki spacer po mieście.

...pojawia się cienka kreseczka...

...wchodzi do portu...

...stawiamy stopy na duńskiej ziemi...
AKAPITNexø (lub jak zdarzyło nam się zauważyć na drogowskazach - Neksø) to drugie co do wielkości miasto Bornholmu. Należy jednak do tej informacji podejść ze stosowną rezerwą ponieważ to drugie co do wielkości miasto ma „aż” 3762 mieszkańców (informacja za duńskim urzędem statystycznym aktualna na 2011 rok). Z racji położenia bliskiego bałtyckim szlakom, od wieków było ważnym ośrodkiem handlowym wyspy. W historii miasta jest kilka dat tragicznych, jak rok 1645, kiedy to wylądowali tu Szwedzi pod dowództwem gen. Wrangla i doszczętnie splądrowali miasto, rok 1756, w którym ogromny pożar strawił jego znaczną część, a także rok 1945 kiedy tuż przed zakończeniem wojny radzieckie lotnictwo dokonało nalotów, w wyniku których zniszczone zostało 75% zabudowań, choć na skutek niespotykanego nigdy wcześniej i później humanitaryzmu Rosjan liczba ofiar wśród ludności cywilnej była minimalna. Obecnie Nexø jest największym portem rybackim oraz ważnym ośrodkiem przemysłowym nakierowanym głównie na przetwórstwo rybne. W miejscowej gorzelni produkowane są również tradycyjne bornholmskie spirytualia, a w innej niewielkiej fabryczce doskonała musztarda. Jak we wszystkich większych i mniejszych miejscowościach jest tu bardzo charakterystyczna wizualnie wędzarnia – Røgeri, gdzie przyrządzane są smakowite bałtyckie ryby wśród których prym wiedzie niemal symboliczny i wszechobecny na wyspie śledź nazywany na wyspie bornholmerem. Można tu odwiedzić kilka muzeów w tym muzeum bornholmskiej kolei oraz motylarnię. My jednak muzea sobie darujemy. (Z perspektywy czasu mogliśmy stwierdzić, że Bornholmczycy bezbłędnie potrafią zrobić coś z niczego, a przynajmniej mocno to zareklamować i dlatego każdy niemal większy kamień czy rozpadlina na wyspie są stosownie opisane, jako wyjątkowe i niepowtarzalne  atrakcje turystyczne. Jednym słowem potrafią sprzedać lub nawet częściej oddać za darmo wszystko, ale dopisując do tego odpowiednią historię, byle tylko przyciągnąć do siebie turystów. I chwała im za to! Nam do tej umiejętności daleko...[przypis autora]). Nie mamy zamiaru oddawać się szczegółowemu zwiedzaniu Nexø, które jest po prostu miastem portowym. Poprzestajemy więc na krótkim spacerze po okolicy portu, która jest właściwie ścisłym centrum miasta. Od razu rzuca się nam w oczy specyficzny charakter bornholmskich budynków. Niska, najczęściej parterowa, kryta dachówką zabudowa jedynie w okolicy rynku przechodzi w nieco tylko wyższe budynki. Dominujące kolory to odcienie ceglastego, niejako siłą rzeczy, bowiem część budynków jest ceglana. Ale i tynki noszą tę barwę. Innym równie często występującym na elewacjach kolorem jest piaskowy. Wszędzie jest czysto i pustawo. Nie widać zbyt wielu turystów, a jeszcze mniej mieszkańców. Spacerując dochodzimy do kościoła pod wezwaniem św Mikołaja. Jest to najstarszy zabytek miasta. Fragmenty pochodzą z wieku XV, a wieża z XVI. Tuż obok kościoła znajduje się maleńki cmentarzyk. Groby są jednakowe, kamienne, równo ułożone w szeregi. Nawet kwiatki rosną na nich podobne.

Typowa zabudowa

Kościół św Mikołaja

...nawet kwiatki rosną na nich podobne...

Kościół św Mikołaja
(zdjęcie w dużej rozdzielczości)
AKAPITInformacja praktyczna - przy kościele znajduje się ogólnodostępna i co najważniejsze czysta toaleta. Następnie przechodzimy przez rynek nazywany po duńsku Torvet, gdzie zwraca uwagę niewielka fontanna z umieszczoną na niej postacią trytona. Idąc dalej, kierujemy się już ku wylotowi z miasta. Ulicą Paradisvej zmierzamy w głąb lądu. Przechodzimy przez osiedle niewielkich, drewnianych domków pomalowanych na różne, ale pasujące do siebie kolory. To zapewne te podarowane mieszkańcom Bornholmu przez Szwedów po radzieckim bombardowaniu w 1945 roku. Po niedługiej chwili opuszczamy miasto i znajdujemy się wśród zielonych pól. Asfaltowa droga wznosi się nieco do góry więc za plecami naszym oczom ukazuje się szeroki, bałtycki horyzont. Ruch jest tu znikomy, z rzadka pojawia się pojedynczy samochód lub samotny rowerzysta. O piechurach nawet szkoda wspominać. Około 1,5 km za miastem schodzimy z asfaltowej drogi w prawo i kierujemy się do Paradisbakkerne czyli Rajskich Pagórków. Obszar ten nosi na sobie ślady długotrwałego działania lodowców, ruchów tektonicznych i erozji. Prowadzą przez niego trzy szlaki turystyczne, ale wyłącznie piesze. Teren miejscami jest dość trudny i absolutnie pod rower się nie nadaje. Jazda jest wręcz zabroniona, a wszelkie pojazdy należy zostawić na parkingu. I tu jesteśmy górą. Nie zostawiając rowerów, nie musimy wracać w to samo miejsce.

...podarowane przez Szwedów...

...naszym oczom ukazuje się szeroki bałtycki horyzont...
AKAPITWybieramy najdłuższy szlak oznaczony żółtymi trójkątami. Oznakowanie jest dość dobre, choć często znaki są mało wyraźne. Należy także uważać by się nie „zapętlić”, bowiem szlak w jednym miejscu krzyżuje się sam ze sobą. Jedną z pierwszych atrakcji do których dochodzimy jest ogromny głaz narzutowy Rokkestenen. Jest największym tego typu głazem na wyspie. Choć waży 35 ton, specyficzne ułożenie pozwala przy odrobinie wysiłku ruszyć go z posad. Mnie się udaje! Idziemy dalej leśną ścieżką, uważnie wypatrując nie zawsze widocznych   znaków.   Na   szczęście   sama 

...ogromny głaz narzutowy Rokkestenen...

Mnie się udaje!

...uważnie wypatrując...
ścieżka jest dość wyraźna i jednoznaczna. Mijamy polodowcowe jeziorka zarośnięte wodną roślinnością, przechodzimy wzdłuż i w poprzek niewielkich polodowcowych dolinek, wchodzimy na niewysokie wzniesienia. Od czasu do czasu przekraczamy typowe bornholmskie ogrodzenia. Bornholm jest miejscami ogrodzony dość dokładnie, ale ogrodzenia nie mają na celu bronienia dostępu. Służą owcom, a raczej temu, by owieczki nie wybrały wolności, dość zresztą symbolicznej na tej niewielkiej wyspie. W miejscach przebiegu ścieżek zawsze znajdują się furtki. Furtki o tyle charakterystyczne, że samozamykające. Mocne pochylenie słupów sadowiących je w ziemi powoduje ich samoczynne zamykanie. Ciekawy i niezawodny patent. Wędrujemy po Paradisbakkerne około dwóch godzin. Właściwie z każdym kolejnym krokiem odczuwam coraz większe zmęczenie, mimo że przebyta odległość wcale tego nie uzasadnia. Momentami idę jak nieprzytomny. Dopiero po czasie dociera do mnie, że przecież mamy za sobą kilka godzin snu i bardzo wczesną pobudkę oraz dawkę aviomarinu.

...ścieżka jest dość wyraźna i jednoznaczna...

Dolina Grydedal

Wzniesienie Midterpilt - najwyższe w okolicy

Dolina Grydedal

Okolica jez. Majdal

Mutony nad jez. Majdaj

Jez. Majdal

Skały nad jez. Majdal

Szczelinowa dolinka Dybedal

Bagienne jeziorko

Grzybień biały...

...zwany także nenufarem
AKAPITWychodzimy z lasu kierując się w stronę Årsdale. Jesteśmy na wzniesieniu, więc horyzont wyznacza nam piękny kolorystycznie Bałtyk. Ma on tu kolor, jaki pamiętam z czasów, gdy z rodzicami jeździliśmy nad Morze Czarne. Choć teraz podejrzewam, że to jedyne podobieństwo. Mijamy kilka stojących pojedynczo domów. Przed każdym z nich widnieje maszt, na którym zawieszone jest coś w rodzaju proporca o nazwie vimpel w kolorach duńskiej   flagi.   Bornholmczycy   czują   się 

...horyzont wyznacza nam piękny kolorystycznie Bałtyk...
bardzo związani ze swoim krajem, bo na niemal wszystkich masztach powiewają czerwone proporce z białym krzyżem, ale jednocześnie podkreślają swoja odrębność. Ważnym symbolem jest godło przedstawiające „bornholmskiego gryfa”, który nie do końca odpowiada babilońskiemu pierwowzorowi. Mieszkańcy posługują się też czasem tzw. flagą turystyczną. Od flagi państwowej różni ją krzyż zielony w miejsce białego.

Pokrywa studzienki kanalizacyjnej

...przed każdym widnieje maszt...

AKAPITW Årsdale znajduje się jeden z ostatnich w Danii czynny wiatrak typu holenderskiego. Mimo iż ma status zabytku, dalej pracuje. Oczywiście nie na skalę przemysłową, ale jako pamiątkę można tu zakupić świeżo zmieloną mąkę. Zanim jednak dotrzemy do wiatraka, dochodzimy do zgodnego wniosku, że musimy odpocząć. I nie ma to być krótki przystanek na złapanie oddechu, tylko po prostu chwila drzemki. Na niewielkim spłachetku trawy, na którym znajdujemy też ławkę ze stolikiem, rozkładamy się na popas. Rozwijamy karimaty i mościmy się na nich. Kilka metrów od nas przebiega droga, ale nam to nie przeszkadza. W końcu jesteśmy na Bornholmie i ruch jest tu niewielki, w dodatku jesteśmy naprawdę niewyspani. Na drzemce mija nam niepostrzeżenie z półtorej godziny. Korzystając z obecności turystycznej, drewnianej infrastruktury, posilamy się nieco i ruszamy dalej w trasę. Przechodzimy przez centrum Årsdale, na chwilę zaglądamy na tutejszą plażę, po czym wracamy na „główną” drogę. Wzdłuż drogi prowadzi  ścieżka  rowerowa.  Bornholm  ma  znakomicie

Wiatrak w Årsdale

Nu zajec! Pagadi!

...mimo iż ma status zabytku, dalej pracuje...

...na chwilę zaglądamy na tutejszą plażę...

Zwierzęta mają tu sporo swobody

Pokryte porostami głazy to rewir mew
rozwiniętą i utrzymaną sieć dróg rowerowych. Większość z nich jest asfaltowa i doskonale oznakowana zielonymi tablicami z napisem cykelvej oraz numerem trasy, a także podanymi odległościami do poszczególnych miejscowości. W sumie na wyspie jest ok. 235 km tras rowerowych. To sprawia, że nie tylko bornholmczycy chętnie korzystają z rowerów, które zresztą są przez nich używane nie tylko do przemieszczania się, ale także do transportu ładunków czy np. przewozu dzieci w specjalnych przyczepko-rikszach. To właśnie takimi drogami rowerowymi będziemy bardzo często poruszać się po wyspie. Czasem zejdziemy na wytyczone specjalnie dla pieszych turystów kyststi czyli ścieżki dla pieszych (w języku duńskim vej oznacza drogę lub ulicę, sti - ścieżkę). Najczęściej będzie to tzw. redningsti czyli ścieżka ratownicza, którą niegdyś podczas mgły chodziły wachty z latarniami, ostrzegając załogi przepływających tędy statków przed skalistym brzegiem.

Årsdale
AKAPITWracamy do głównej drogi i trasą rowerową dochodzimy do Svaneke. To tutaj zaplanowaliśmy pierwszy nocleg. Pierwszy kemping, Hullehavn Camping nie robi jednak na nas dobrego wrażenia. Może to tylko wrażenie właśnie, ale dobiegająca z niego muzyka, stosunkowo spore ilości ludzi, dym z grilla i mało atrakcyjny teren pod namiot sprawiają, że postanawiamy iść dalej. Mijamy latarnię morską i wracamy na główną drogę. Jest tu drugi, mniejszy, na przeciwległym końcu miasteczka. Nie znalazłem w internecie informacji na temat cen na nim obowiązujących, więc nie braliśmy go pod uwagę w naszych planach noclegowych, ale... Przechodzimy przez centrum. Miasteczko robi wrażenie niezwykle urokliwego i sympatycznego. Kolorowe niewielkie kamieniczki i panujące wszędzie cisza i spokój oraz porządek. Pod jednym z domów zauważamy ciekawy pojazd. Po kilku minutach dochodzimy do Møllebakken Familie Camping. Jest tu zdecydowanie ciszej. Właściwie aż za

...mijamy latarnię morską...

...kolorowe niewielkie kamieniczki...

...zauważamy ciekawy pojazd...

...niezwykle urokliwego i sympatycznego...
cicho, bo nie widać również nikogo z obsługi. W końcu napotykamy starszą panią i tłumaczymy jej o co nam chodzi. Zaprasza nas do recepcji, która wcześniej była zamknięta na głucho. Z przyjemnym zdumieniem płacimy za nocleg 105 koron, co na tutejsze warunki nie jest wygórowaną kwotą. Przy okazji robimy niewielkie, podstawowe zakupy i tu zdumienie jest już mniej przyjemne. 24 korony za 4 małe bułeczki...? No nic, trudno, jeść przecież trzeba. To Dania. Jest drogo.

Nasza "kamieniczka" też wielka nie jest
AKAPITRozbijamy namiot na niewielkiej łączce, a potem robimy kolację. Na kempingu jest bardzo dobrze wyposażona kuchnia. Jest tu właściwie wszystko, choć po różnorodności form i stylów można sądzić, że w większości są to rzeczy pozostawione przez turystów. Chwilę zajmuje mi rozgryzienie sposobu uruchamiania kuchenek gazowych. Mają po kilka zaworów i zabezpieczenie termiczne. W końcu się udaje i możemy zagotować wodę na herbatę. Kolację jemy w sympatycznej jadalni, a może raczej świetlicy. Sanitariaty są skromne, ale czyste. Prysznice oczywiście na pięciokoronówki, choć ich stan techniczny daleki jest od ideału. Do tego jest pusto. No, nie całkiem, bo widzimy ze dwie przyczepy i jednego kampera. Ale taka ilość gości jak najbardziej nam odpowiada. Przed godziną 21 idziemy jeszcze na mały spacer. AKAPITZbliża się letnie przesilenie, jest więc jasno niemal do 22. Przechodzimy obok kolejnego wiatraka, tym razem koźlaka Stubmølle z 1643 r. W odróżnieniu od „holendra”, w którym do wiatru ustawia się tylko kopuła ze skrzydłami, a korpus jest stały i zazwyczaj murowany, koźlak obraca się cały i cały jest z drewna. To jeden z najlepiej zachowanych wiatraków tego typu w Danii. Ale jest już wyłącznie zabytkiem. Następnie kierujemy się do dość niezwykłej ze względu na kształt wieży ciśnień. Wybudowana w latach 50 XX wieku dziś jest już nieczynna. W dalszym ciągu jednak pozostaje powodem do dumy mieszkańców miasteczka. Żywcem przypomina mi marsjańskie machiny z „Wojny światów” Wellsa. Idziemy do jeszcze jednego „holendra”. Jest już ciemnawo, ale widać, jak ładnie jest pokryty drewnianą klepką-gontem. Wygląda jak prehistoryczny gad, schowany pod pancerzem z grubej, srebrnej łuski.

 Wiatrak koźlak Stubmolle

Stara wieża ciśnień

Holender. Nie latający ;-)

...schowany pod pancerzem...

Klasyczny bornholmski zestaw kolorów
AKAPITNa koniec robimy jeszcze mały obchód samego miasteczka. Urzeka nas swoim klimatem wąskich uliczek, niską zabudową, estetycznie wyglądającymi parterowymi domkami pomalowanymi w żywe, ale ładne kolory. Nawet kościół Svaneke kirke pomalowany jest na ostry, ciemny pomarańcz. Przed jednym z domków zaparkowany jest jak najbardziej klasyczny amerykański skrzydlak, czyli krążownik szos. Wygląda, jak nie całkiem z bornholmskiej bajki. Wpadamy na chwilę do portu. Obok niego znajduje się charakterystyczny element zabudowy – wędzarnia – po duńsku Røgeri. Ta w Svaneke jest spora – ma 5 kominów. Są też pozostałości po baterii artylerii nabrzeżnej mającej niegdyś za zadanie obronę wyspy przed najeźdźcami. W Svaneke jest jeszcze wiele miejsc wartych odwiedzin m.in. artystyczna huta szkła, wytwórnia cukierków, manufaktura czekolady czy browar. Na to wszystko jest już jednak za późno. Ale kto wie, może dzięki temu jeszcze tu wrócimy? Tymczasem na kemping docieramy już prawie po ciemku, posiłkując się latarką. W niewielkim lasku nad brzegiem morza o mało nie błądzimy.

...mały obchód samego miasteczka...

Svaneke kirke

...nie całkiem z bornholmskiej bajki...

...wpadamy na chwilę do portu...

...pozostałości baterii artylerii nabrzeżnej...

...wędzarnia – po duńsku Røgeri...

...już prawie po ciemku...
następny dzień...