powrót

Strona główna
AKAPIT– Mamo/Tato (niepotrzebne skreślić) ja chcę mieć psa!
AKAPITKto z nas rodziców nie słyszał tego imperatywnego zdania? Kto z nas w dzieciństwie sam nie wypowiadał go wobec własnych rodzicieli? Ot, taki nieubłagany obrót kół historii...
AKAPITPrzyszedł czas, gdy i my musieliśmy się zmierzyć z tym poważnym zagadnieniem nagabywani przez Maję, wówczas 10 letniego szkraba. Argument „przecież u Dziadków jest piesek” przestał działać już jakiś czas temu. Poważny egzamin polegający na wyprowadzaniu na spacer 3 razy dziennie przez miesiąc pluszowej zabawki został zdany. Słowo się rzekło...
AKAPITPies był już zadatkowany i póki co poił się z cyca mamusi. Wybraliśmy mu, a właściwie jej nawet imię. I wtedy w naszym życiu nastąpiła rewolucja. Mój kilkumiesięczny pobyt w szpitalu, a potem rozmowa z lekarzem medycyny pracy:

Gdzie Ty, tam ja...
AKAPIT– Proszę pana, z pana chorobą to teraz tylko spoczynkowy tryb życia.
AKAPITW międzyczasie „nasz” pies przestał być naszym, bo nie umiejąc przewidzieć co będzie dalej, nie zdecydowaliśmy się na odebranie z hodowli Husky`ego, psa wymagającego dużej ilości ruchu tak dla siebie, jak i od właściciela.
AKAPITTemat jednak nie umarł, bo... słowo się rzekło. Do tego jako świeżo upieczony rencista miałem do rozdysponowania spore nadwyżki czasu. Pozostało wybrać psa mającego nieco mniejsze wymagania kondycyjne. I tak po długich rodzinnych naradach wyszperaliśmy rasę mało u nas popularną, choć jej bliskich kuzynów można liczyć na pęczki. Bo kto nie zna Golden retrieverów czy Labradorów? A słyszeliście o Flat coated retrieverze? Daję sobie włosy z niemal łysej głowy ogolić, że nie. Charakter tej rasy można opisać kilkoma słowami: zaliże, a nie ugryzie. I to była cecha, która zadecydowała o wyborze. Jego aktywność ruchowa też należała do raczej umiarkowanych, czyli zestaw idealny. Nie było jednak łatwo. Raz, że cała rzecz odbywała się w głębokiej tajemnicy przed Mają – to miała być trochę niespodzianka, a dwa, że hodowli tych psów było u nas wówczas (i chyba dalej jest) bardzo, bardzo mało. A te, które istniały nie miały akurat żadnych psów. Żadnych? No właśnie...
AKAPIT– Wie pani, no właściwie to mamy tu takiego jednego pieska. No on to nawet tańszy by był. Tak z 500 złotych byśmy chcieli za niego.
AKAPITBył gdzieś haczyk i to gruby, bo regularna cena była około 4-5 razy wyższa. W końcu dowiedzieliśmy się, że pies jest „z drugiej ręki”, bo jego pierwsi właściciele zwrócili go do hodowli, gdy szczeniak zaczął kuleć na tylną łapę. Uznali, że psa obejmuje techniczna gwarancja czy po prostu ciężar odpowiedzialności za żywe stworzenie ich przerósł? Nieważne.
AKAPIT– Ale myśmy mu zrobili operację, piesek jest już zdrowy i możecie z nim spokojnie jeździć na wystawy – zachwalali psiaka hodowcy.
AKAPITNa wystawy... chyba ich pogięło... Swoją drogą po latach często zastanawialiśmy się jaki byłby los szczeniaka, gdybyśmy go wówczas nie przyjęli do swojego stada. Zwłaszcza że, jak miało się wkrótce okazać, to był dopiero początek problemów.

AKAPITKoniec końców pewnego wczesnoletniego dnia 2006 roku pojechaliśmy do Żywca. Gdy do pokoju, w którym rozmawialiśmy z hodowcami wbiegło coś czarnego i merdającego pomyśleliśmy oboje, że on to jednak duży jest. Szczeniak miał 5 miesięcy, a przypominał rosłego cielaczka. No dobra, przesadzam – kozę. Na drugim końcu wywijającego zwariowaną sambę ogona znajdował się różowy języczek, a jego właściciel doskonale umiał robić z niego użytek. Pół minuty później dokładnie wylizani nie mieliśmy już wątpliwości. Zresztą chyba w ogóle ich nie mieliśmy. Miał je natomiast psiak. Ale trudno się dziwić – trochę już w swoim niezbyt długim życiu przeszedł, a tu znowu ktoś go zabiera z rodzinnego stada, gdzie co prawda chował się z rozstawiającymi go po kątach jamnikami, ale to były swoje jamniki. Nakarmiony i trochę siłą wsadzony przez hodowcę do naszego samochodu roztrząsł się jak galareta i nie mógł się długo uspokoić. Był do tego stopnia zdenerwowany, że gdzieś po drodze... zjedzony niedawno obiad wylądował z powrotem na fotelu. No cóż, chwila słabości zdarza się największym herosom, a to była jedyna taka chwila w całym życiu naszego psa.
AKAPITW domu, już nieco uspokojony, obszedł powoli wszystkie kąty i chyba uznał, że mógł trafić gorzej. Ale pierwszy odgłos paszczą wydał dopiero po dooobrych kilku dniach. Właściwie już się zastanawialiśmy czy aby na pewno umie szczekać, gdy w końcu się zdecydował i wtedy okazało się, że głos ma adekwatny do wyglądu – budzący duży respekt. Bardzo rzadko też warczał, ale jeżeli już to robił, to i ten głęboki warkot powodował gęsią skórkę nie tylko u czworonogów.
AKAPITGdy do nas trafił, był już nauczony porządku, więc ominęła nas cała żmudna procedura uczenia go  zachowywania czystości w domu.
AKAPITCzarne gęste futro ma jednak swoje minusy. Lato było gorące, a nasz psiak nie lubił słońca. Przemykał się więc biegiem od plamy cienia do plamy cienia gdzie zwalniał i... kładł się, ani myśląc iść dalej. Nie pomagały prośby, groźby, perswazje werbalne i fizyczne. Podniesiony ręcznie przód skutkował opadem tyłu i na odwrót. Nie było rady, musiała minąć dłuższa chwila, by nabrał ochoty na dalszy marsz... do następnej plamy cienia. A że ważył wtedy koło 25 kg, nie było mowy o wzięciu go na ręce czy pod pachę. Ale szybko okazało się, że niechęć do chodzenia nie była spowodowana tylko temperaturą. Kilka dni później pies zaczął kuleć na drugą tylną łapę. Wizyty u kilku weterynarzy potwierdziły, że hodowcy trochę wprowadzili nas w błąd. Pies miał dość poważne zwyrodnienia obu stawów kolanowych, jak się zresztą okazało dość charakterystyczne dla tej rasy. Pierwszy został już zoperowany, drugi trzeba było zoperować jeżeli pies miał w ogóle chodzić. Na całe szczęście w końcu trafiliśmy do doktora Bakowskiego, który przywrócił naszego psiaka do stanu używalności. A i później wiele razy mu pomagał. Co najdziwniejsze Portos, bo tak po wielu dniach obrad w końcu postanowiliśmy nazwać psa, nigdy nie reagował nerwowo w poczekalni czy gabinecie weterynarza. Bardziej był zainteresowany ewentualnym towarzystwem trzęsących się i popiskujących psów i, przynajmniej my to tak odbieraliśmy, próbował je uspokajać i pocieszać. Zresztą nasz pies mało kiedy reagował nerwowo na cokolwiek. Właściwie w ogóle nie reagował nerwowo. Obcy w domu? No to trzeba się przywitać. Znajomi? Język w ruch! Mało rzeczy też mu przeszkadzało. Odkurzacz huczący koło ucha? Luz. Rura tego samego odkurzacza jeżdżąca tuż przy brzuchu i wciągająca futro? Nuuuda...

AKAPIT– Portuś wstań, bo musimy wyjść. Blokujesz drzwi.
AKAPIT– Oj tam, oj tam. Dacie radę.
AKAPITWielokroć bywało, że przeciskałem się wąską szczeliną po przesunięciu drzwi razem z leżącym pod nimi psem o kilkadziesiąt centymetrow. Huk, strzały, ognie sztuczne, przelatujący 100 m nad wielką psią głową odrzutowiec – brak jakiejkolwiek reakcji. Zastanawialiśmy się po wielokroć czy aby nasz piesek nie zapomniał w fazie prenatalnej stanąć w kolejce po nerwy. A może po prostu dla niego już zabrakło?
AKAPITJego stosunek do otaczającej rzeczywistości najlepiej obrazuje pozycja jaką często przyjmował nie tylko podczas snu. Całkowite zaufanie do wszystkich i wszystkiego oraz totalny, absolutny luz.
AKAPITWobec innych psów zachowywał się równie spokojnie i przyjaźnie. Oczywiście z nielicznymi wyjątkami, o których za chwilę. Małe, obszczekujące go i obwarkujące psiaki były lekceważone. Nie reagował nawet, gdy jakiś czworonożny kurdupel z przerośniętym ego chciał go dominować czy rozzuchwalony kompletnym brakiem reakcji usiłował się na niego rzucić. Patrzył wtedy z politowaniem jakby chciał powiedzieć z wdziękiem Shreka:
AKAPIT– O, serio? Ale masz jakieś wsparcie?
AKAPITBył ponad to.


zieeeeeew...

Jakaś krótka ta wersalka

O rany, jaką ty masz żuchwę...
AKAPITJak już wspomniałem zdarzały się jednak wyjątki. Jeden jedyny raz w swoim życiu użył zębów do celów innych niż konsumpcyjne. A ich garnitur miał zaiste imponujący i mogący budzić respekt. W bieszczadzkich Strzebowiskach, gdzie spędzaliśmy kiedyś ferie, został zaatakowany przez większego od siebie mieszańca Nowofunlanda, będącego własnością gospodarzy, u których mieszkaliśmy. Nasz pies był na smyczy, tamten oczywiście nie. Portos broniąc się przed przeciwnikiem, który wskoczył mu na grzbiet, odwrócił głowę do tyłu i kłapnął ten jeden jedyny raz. Pech chciał, że zęby wbił nie w napastnika, ale w rękę usiłującego go odciągnąć syna gospodarzy...
AKAPITDrugim i chyba ostatnim tak zażartym wrogiem był biały sznaucer miniaturka należący do naszych znajomych. Z Gutkiem spotykali  się  cyklicznie  na  gruncie  wakacyjnym  na  dużym  polu
namiotowym.  O ile w pierwszym roku Portos był szczeniakiem, którego nawet sznaucerek był w stanie ustawić, o tyle później to się zmieniło. Portos zmężniał i ambicja nie pozwalała, by mały, piskliwy pyskacz skakał mu po pagonach niezadowolony być może z tego, że nasz pies notorycznie wyjadał mu z miski. Gutek bowiem był niejadkiem, natomiast Portos zawsze uważał, że jedzenie pozostawione w misce dłużej niż przez minutę staje się nieświeże. Co jednak nie znaczyło wcale, że niejadalne. Zwłaszcza dotyczyło to obcych misek. Nie studiowaliśmy psiej filologii, nie wiemy więc co tam sobie wtedy powiedzieli, ale musiało to być coś bardzo obelżywego, bo gdy kolejnego dnia Gutek tylko zbliżył się do naszego obozowiska, Portos zerwał się na równe nogi i z warkotem godnym lwa rzucił w jego kierunku. Trudno przewidzieć jakby się to skończyło, gdyby na drodze nie stanęły mu ława ze stołem. Za wysokie żeby przeskoczyć, za niskie, żeby zmieścić się pod nimi. O obejściu dookoła jakoś nie pomyślał.
AKAPITOd tego czasu Gucio nawet nie zadzwonił...
AKAPITPoza tymi dwoma przypadkami Portos był bardzo otwarty na psie i nie tylko psie kontakty. Oczywiście psich kolegów wolał mniejszych od siebie, bo ci raczej nie próbowali go dominować, a nawet jeśli, to wyglądało to bardziej śmiesznie niż groźnie. Sam nigdy nie miał tendencji do dominacji. Wystarczała mu sama świadomość, że jest duży. Jego dobrymi kumplami były między innymi krwiożercze Yorki. A dziewczyny? Oczywiście, że je lubił. Choć jego ciapowaty charakter i wrodzona niechęć do przesadnej aktywności fizycznej sprawiały, że były to często kontakty mocno jednostronne i wybitnie platoniczne (mimo że był facetem w pełnym wymiarze). To znaczy laski skakały po nim, biegały wokół niego i zachęcały do zabawy, on zaś po zastanowieniu i ewentualnym przebiegnięciu kilku metrów przechodził do fazy obserwacji. Wychodził widocznie ze słusznego skądinąd założenia, ze nie ma sensu uganiać się za babami, bo to wariatki skoro tak gonią w kółko. Bardzo chętnie natomiast podejmował zabawy w parterze – na leżąco. Zawieranie nowych znajomości rozpoczynał zazwyczaj od dokładnego sprawdzenia uszu partnerki. No dobra, uszy były zwykle na drugim miejscu...

Daj pyska stary!



AKAPITA w domu? W domu był najlepszym Przyjacielem i najwspanialszym, choć bez dyplomu dogoterapeutą świata. Nigdy nie musieliśmy się obawiać, że komukolwiek zrobi krzywdę, czy dorosłemu, czy dziecku. Potrafił perfekcyjnie nawiązać kontakt z człowiekiem. Najlepiej oczywiście na leżąco. Wielkie, wpatrzone w nas maślane oczy, jedna albo i dwie łapy „na kontakcie” – wyciągnięte i oparte o nas, a także cała gama cichych pomruków. To był język, jakim się z nami porozumiewał. I mieliśmy wrażenie, że rozumie o wiele więcej niż nam się wydaje, a na pewno lepiej rozumie on nas niż my jego. Wystarczał jeden gest, by wiedział o co chodzi. Oczywiście czasem udawał, że nie słyszy lub nie rozumie, ale czyż i my ludzie tak nie robimy?





AKAPITDługi czas spał z nami w sypialni. Jednak jego nietuzinkowe gabaryty i dusza nocnego wędrowca nieco utrudniały nam nocny spoczynek. Do tego miał bardzo dobrze wyregulowany wewnętrzny budzik. Niestety nie do końca zsynchronizowany z naszymi. I czasem o godzinie szóstej ze snu wyciągał nas cichusieńki, niemal niesłyszalny, ale jednak budzący pomruk.
AKAPIT– Wstawajcie, pora na śniadanie.
AKAPITChoć według niepisanej umowy czas ten miał nadejść dopiero za godzinę. Ale kto by się tam kłócił o głupie 60 minut... Siedział wtedy zwykle obok naszego materaca i wpatrywał się w nas. Jeżeli tylko zauważył, że się otwarliśmy oczy, przechodził   do   metod    bardziej   bezpośrednich.

A  język  miał  ogromny,  mokry,  ciepły  i miękki... Niestety jego piękna i obfita, długa czarna sierść, skądinąd okresowo kilogramami zbierana z dywanów, podłóg, pościeli i wszelkich innych mniej czy bardziej dostępnych miejsc, była doskonałym poligonem dla legionów kleszczy urządzających sobie w niej krwawe manewry. Po każdym niemal spacerze w kleszczowych okresach roku znajdowaliśmy na nim po kilka sztuk w różnych fazach zadomowienia. Basia zdobyła sprawność tropiciela-wykręcacza   i  opanowała   tę  sztukę  niemal do perfekcji. Mimo że na całe szczęście Portos  nigdy  nie  złapał żadnej odkleszczowej choroby, to jednak zdarzyło się kiedyś, że po wspólnie spędzonej nocy to ja znalazłem na sobie z lekka już wczepionego wrednego pajęczaka, który z jakichś  powodów  nie  zadowolił  się  ciepłym  i  przytulnym  futerkiem  naszego  Misia  (to

głównie ja go tak nazywałem. I nigdy nie usłyszałem „nie mów do mnie Misiu!”), a wolał moje wychudłe kości. I to był koniec sypialnianych czasów naszej wielkiej przytulanki, bo ja na żadną tego typu chorobę pozwolić sobie po prostu nie mogłem. Eksmisja została przyjęta, choć nie bez lekkich oporów i przy zupełnym braku zrozumienia intencji. Jednak wszystko odbyło się bez udziału  komornika i w kulturalny sposób. Po prostu nasz pies miał klasę. Dostał wówczas nowe legowisko, a poza tym zaledwie kilka dni po zjawieniu się w naszym domu sam znalazł sobie dość nietypową budę, która służyła mu przez długie lata. A było to tak... 
AKAPITPewnego dnia zostawiliśmy naszego pieska samego w domu. Wcześniej sprawdziliśmy, że nie robi to na nim specjalnego wrażenia ani nie zachęca do czynienia szkód. Po kilku godzinach wróciłem do domu. Powitał mnie kompletnie zaspany pies i... otwarta na oścież szafa w przedpokoju, wyraźnie wygrzana. Jak się okazało, Portos znalazł sobie ciche i spokojne miejsce właśnie w  szafie. Po prostu idealne do spania. No, prawie idealne, bo na dnie szafy stały wszystkie nasze buty. Stały. Czas przeszły dokonany. Po tym dniu musiały sobie znaleźć nowe miejsce, a pies nauczył się otwierać drzwi łapą lub nosem, i wślizgiwać tak, by się za nim zamknęły. Czasem jako wywieszka „nie przeszkadzać”, na zewnątrz pozostawał jedynie koniuszek ogona.


Wolnoć Tomku w swojej szafie


Tu ma dopiero pół roku i mniejsze gabaryty
AKAPITWieczny Piotruś Pan. Nigdy nie dojrzał. Jego dzień rozpoczynał się od śniadania, a potem spaceru. Ale przed spacerem – i to był niemal codzienny rytuał – porywał z łazienki jakąś szmatkę i uciekał z nią wokół stołu. Basia, która wychodziła z nim na poranne spacery, usiłowała go wtedy przekonać, że jest już dorosłym pieskiem i najwyższy czas byłby trochę spoważnieć. Bez skutku. Z pod stołu dochodziły czasem tylko głuche pomruki, a figlarne spojrzenie nie dawało wątpliwości – bez pogoni się nie obejdzie. Krótkie "Ty łobuzie!" rzucone wówczas w jego kierunku dodawało mu wyraźnie energii w ucieczkach.
AKAPITBardzo lubił spacery całą rodziną. Gdy słyszał słowo „wycieczka”, wiedział że pojedziemy gdzieś dalej samochodem. Jazdę również lubił. Zresztą specjalnie z myślą o nim został kupiony prawie dostawczak Kangoo. No i cała przestrzeń bagażowa była dla psa. Jeżeli jechaliśmy gdzieś dalej, całość bagaży musiała być upchana na siedzeniach i podwieszana pod sufitem. Portos musiał mieć komfort, mimo że formalnie jechał 3-cią klasą.
AKAPITKochał wodę. Można śmiało powiedzieć, że to był jego żywioł. Najbardziej cieszyło go długie brodzenie w jeziorach, choć i Rudawa była dla niego wymarzonym kąpieliskiem. Kąpiele w morzu? Jak najbardziej! A potem solidne wytarzanie się w piachu. Wszelkie strumyki również idealnie się do tego nadawały. Ba,  w  czasach  wczesnej  młodości  i  w  upale  zdarzało  mu  się  zanurzyć  w  głębszych  kałużach.






Z wiekiem nieco zmądrzał, ale nawet rzadko przeprowadzane kąpiele w domu również tolerował. Choć doprowadzenie mieszkania do stanu sprzed jego otrzepania się wymagało nieco czasu. Lubił też zabawy na śniegu. Wytarzanie się w świeżym białym puchu sprawiało mu zawsze ogromną radość i wywoływało szeroki uśmiech na uzębionej paszczy. Nawet niewielkie płaty śniegu ostatniej niemal bezśnieżnej zimy sprawiały mu wiele przyjemności.


AKAPITJeszcze kilka słów o dość nietypowym jak na drapieżnika menu. Portos był wielbicielem zieleniny. Uwielbiał owoce, przede wszystkim jabłka. Jeżeli ktokolwiek z nas jadł jabłko, natychmiast obok pojawiał się cichy asystent. Nigdy nie był nachalny, nie napraszał się. Nie był też typem stołowego żebraka. Ale na ogryzek po prostu cierpliwie czekał. Z ogromnym smakiem zajadał też kapustę, kalarepę i marchewki. W plenerze bezbłędnie      wynajdywał     pola      obsiane

rzepakiem i zajadał się młodymi liśćmi. To było jak nałóg. Od rzepaku trudno było go oderwać. W momentach kryzysowych nie gardził nawet trawą. Wiele razy mówiliśmy, że w poprzednim wcieleniu nasz piesek musiał być kozą.
AKAPITA kim jest teraz...?

Pilnuje nawet przez sen...

...który jest jego ulubionym...

...zajęciem

* * *

AKAPITMniej więcej dwa tygodnie temu Portos nagle zaczyna bardzo dużo pić i sikać. Zdarza mu się nie wytrzymać i zrobić kałużę w domu. Nie panikujemy, bo niemal ciągle walcząc z jego drobnymi problemami zdrowotnymi, jesteśmy już przyzwyczajeni do bardzo częstych wizyt u weterynarza. Antybiotyk nie pomaga. Badanie krwi niewiele wyjaśnia, choć wykraczające nieco poza normę próby wątrobowe wróżą problemy. Kilka dni później psiak zaczyna lekko kuleć i mieć trudności przy wstawaniu z podłogi. Kolejna wizyta  i  USG. I brzmiąca niemal jak wyrok wstępna diagnoza:
AKAPIT– Jest guz w okolicy nerki. Ma jakieś 7 cm. Psa trzeba otworzyć i dalej zobaczymy, co się da zrobić. Jeżeli nie będzie bardzo rozsianych przerzutów i będzie chociaż 1% szansy, to będę go ratował.
AKAPITTermin operacji ustalamy na piątek. To tylko kilka dni.
AKAPIT
AKAPITW czwartek wpadam na pomysł, by pojechać z nim na spacer w jedno z naszych (moich i jego) ulubionych miejsc. Często jeździliśmy tam na męskie spacery połączone z leniuchowaniem w cieniu. Portos zawsze bardzo cieszył się i radośnie biegał tam wśród traw. Obawiam się, że teraz może mieć problem nawet z wyjściem z samochodu, bo kuleje coraz mocniej. Ale nie, psiak usiłuje znów wesoło podbiegać, podskakując na trzech łapach. Jest wyraźnie zadowolony. Serce podchodzi mi do gardła, a łzy same cisną się do oczu, gdy to widzę. Staram się go hamować, bo w razie większych problemów z psem w tym miejscu, sam aktualnie poruszając się o kulach, będę miał ogromny problem. Portos dzielnie kuśtyka znaną nam doskonale niezbyt długą trasą i to on mnie prowadzi. Mam pewne podejrzenia, że nie robi tego dla czystego sportu. Wie łobuz jeden doskonale, że jest tu niewielkie zapomniane poletko z resztkami upraw kapusty. Wcześniej parę razy się na nim pasł. Choć teraz jest już zaorane, odnajdujemy obok kilka kapuścianych głąbów. Portos zajada się zieleniną, a ja zastanawiam się, czy jeszcze kiedyś z nim tu przyjadę...?
AKAPITWracamy do samochodu, ale już z kilkoma przystankami, bo piesek musi odpocząć. Na szczęście nigdzie się nam nie spieszy. Jeszcze z godzinę leżakujemy. On na trawie obok samochodu, ja w samochodzie. Na szczęście jest ładna pogoda, a i temperatura pozwala nam na takie fanaberie. W końcu przekonuję go, że nadeszła pora obiadu i trzeba wracać do domu. No tak, obiad to jest argument.
AKAPITCzwartkowy wieczór po powrocie Basi z pracy to kolejna sesja zbiorowej dogoterapii. Dla nas i dla niego. Podobnie piątkowy poranek. Nie rozmawiamy o tym, co ma się dziś stać. Wiemy, że nasz pies rozumie bardzo dużo. Przed samym wyjściem mówimy mu tylko, że jedziemy do pana doktora. Ale widząc całą naszą trójkę gotową do wyjścia, jest chyba przekonany, że idziemy po prostu na spacer. Jest taki radosny.

AKAPIT
Po usypiającym zastrzyku jesteśmy wszyscy obok, głaszczemy i mówimy do niego, a on powoli zasypia. W końcu jest gotów do operacji. Jeszcze ostatnie głaśnięcie, ostatnie zmierzwienie długiego czarnego futra. I życzenie, żeby wszystko udało się jak najlepiej.
AKAPITCzekamy. Im dłużej, tym lepiej. Gdyby sytuacja była beznadziejna, okazałoby się to od razu. A tak jest szansa... Nie potrafię powiedzieć, ile to trwa, ale w końcu drzwi się odsuwają i pojawia się doktor Bakowski. Jest bardzo źle. Usunął psu jeden płat wątroby, w którym był guz. Jednak jest jeszcze guz na nerce i guz w okolicy kręgosłupa i... Doktor mówi coś jeszcze, ale nie jestem już w stanie tego zapamiętać. Zresztą muszę też podtrzymywać na duchu płaczące dziewczyny, a i sam gwałtownie bronię się przed napływającymi do oczu łzami. Doktor dalej tłumaczy: gdyby to była tylko ta wątroba, to pies mógłby jeszcze pożyć może kilka miesięcy. Tylko że tych przerzutów jest tyle...
AKAPITWspólnie uznajemy, że nie ma sensu psiaka męczyć. Dla niego dalsze życie w tym stanie o ile w ogóle byłoby możliwe, to wiązałoby się z narastającym cierpieniem. To byłoby powolne umieranie, które  przy  okazji  wykończyłoby  nas  wszystkich  psychicznie. W tym stanie rzeczy decyzja może być tylko jedna...

* * *

AKAPITWydawać się może, że to tylko pies. Tylko zwierzę. Nic wielkiego, po co robić takie halo. Ale tak może myśleć tylko ktoś, kto nigdy nie miał psa ani innego zwierzęcia, z którym miałby silny emocjonalny związek, jaki my mieliśmy z Portosem. Dla nas to był po prostu ważny i pełnoprawny członek rodziny. Czasem najważniejszy... To nic, że mówił językiem, który nie zawsze i nie do końca rozumieliśmy. Ale za to słuchał. Słuchał tak, jak nie wysłucha żadna ludzka istota. I nie wymagał niczego w zamian. A sam dawał bardzo wiele. Bezgraniczną i bezwarunkową miłość i wierność. I pełne zaufanie. A teraz, gdy przy każdym jego wspomnieniu wszyscy mniej lub bardziej ukradkowo po kątach ocieramy ciągle napływające do oczu łzy, mamy jedynie nadzieję, że tego zaufania nie zawiedliśmy. I że zrobiliśmy wszystko co było w naszej mocy w tej sytuacji.

AKAPITA Ty, który zawiadujesz całym tym cholernym ziemskim interesem, nie mogłeś poczekać aż się Twoje stworzenie normalnie zestarzeje? Potrzebny Ci był tam na górze? Do czego? Do pilnowania owieczek? On się do tego nie nadaje. On z wilkami czy tam diabłami się przecież zakumpluje. A aniołki chyba nie potrzebują dogoterapii. W raju podobno nie macie żadnych problemów...




Kraków, 1 listopada 2014 r., dzień  Wszystkich Świętych, najsmutniejszy jaki pamiętam.


powrót